Próba poloneza, próba ojcostwa

Od kilku tygodni klasy maturalne żyją już bynajmniej nie wynikami matur próbnych, bynajmniej nie klasyfikacją semestralną, ale zbliżającą się… Nie, nie maturą, skądże. Żyją – a jakże by inaczej – nadchodzącą wielkimi krokami studniówką. Jako szkoła staramy się ich zresztą dobrze przygotować do funkcjonowania w życiu społecznym także w jego towarzyskich aspektach, organizując bezustanne próby poloneza i walca. I pewnie dobrze, niech naszą szkołę sławią absolwenci okrzesani, błyskotliwi i umiejący się kulturalnie zabawić.
Arek i Marcin nie trafili dziś jednak na próbę poloneza, postanowili sprawdzić się w zupełnie innej roli. Przyszli do mnie na hospitację do pierwszej klasy. Sprawdzali się jako wychowawcy, sprawdzali się jako ojcowie.
Arek i Marcin są uczniami najlepszej grupy z wszystkich moich obecnych grup, tak zwanej grupy lajcikowej czwartej klasy technikum mechanicznego. Przynależność do tej grupy oznacza z jednej strony splendor i zaszczyty (na przykład cotygodniowe jedzenie na angielskim ptasiego mleczka), a z drugiej strony obowiązki. W grupie lajcikowej nie do pomyślenia są uchybienia, które uczniom w innych grupach uchodzą czasem na sucho, a ewentualna kara (która raczej się nie zdarza) jest nieporównanie surowsza. Od uczniów w tej elitarnej grupie oczekuję, że będą świecić przykładem wszystkim innym, że będą wykonywać wiele dodatkowej pracy ponad to, co stanowi ich ramowe obowiązki. Z panami z tej grupy zdarza się rozpocząć lekcję na kilka minut przed dzwonkiem, z panami z tej grupy zdarza się nie usłyszeć dzwonka na koniec, z tą grupą nie odkłada się klasówek i nie przesuwa terminów wykonania zadania.
Arek i Marcin za kilka miesięcy wraz z całą grupą opuszczą mury naszej szkoły i zaszczytny tytuł grupy lajcikowej się zwolni, więc będzie go trzeba przekazać potomnym. Dziewczyna Arka ma żałobę i nie idą na studniówkę, Marcinowi też widać te próby już wystarczyły, więc dzisiaj postanowili się przyjrzeć pierwszakom, spośród których w najbliższych dniach wyłonią swoich następców.
Panowie z pierwszych klas przeszli w czasie tej hospitacji sami siebie. Wiedzą już doskonale, o co chodzi, i robią wszystko co w ich mocy, by znaleźć się w tej wybranej grupce nieszczęśliwców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość, obdarzając ich jednocześnie dokładnie taką samą – nie licząc ptasiego mleczka – słodyczą i czułością, co wszystkich innych. Przez bite trzy godziny chyba tylko raz usłyszałem jakieś dwa słowa nie na temat powiedziane pod nosem do kolegi, kreatywność w wymyślanych przez nich problemach wprawiła mnie w nieustanne kilkugodzinne osłupienie, a dwaj z nich tak się przyłożyli do przydzielonego sobie zadania, że czterokrotnie przekroczyli normę, którą mieli wykonać. Wizytujący lekcję seniorzy byli wyraźnie pod wrażeniem, bo Marcin nagrodził postawę pierwszaków stawiając im na koniec trzy pizze (akurat była pora obiadowa).
W całej tej sytuacji jest coś, co pozytywnie zaskakuje. Arek i Marcin dla większości tych chłopców z pierwszych klas byli naprawdę wielkimi autorytetami. Nie staraliby się bardziej, gdyby lekcję hospitował dyrektor, nie staraliby się bardziej, gdyby przyjechał minister. Bardziej nie dało się już starać. Zależało im na uznaniu Arka i Marcina w niepojęty sposób.
A ja cieszyłem się bardzo patrząc na to, bo rozumiałem, że coś mi się tu bardzo udało. Gdy przestanę się z Arkiem i Marcinem spotykać na tych kilku lekcjach angielskiego w tygodniu, ich miejsce zajmą inni młodzi faceci, dla których warto chodzić do pracy. I oby tak dalej, taka jest kolej rzeczy.

Niespodzianki

Moja koleżanka obwieściła nam ostatnio w pokoju, że doprowadziła do zawieszenia w prawach ucznia jakiegoś chłopca ze swojej klasy, który kazał jej się od siebie „odpieprzyć”. Nie interesowałem się już dalej tą sprawą, bo nie znam klasy, a musiałem wyjść na lekcję. Pewnie za zawieszeniem stoi coś więcej niż samo odezwanie się w ten sposób do nauczyciela, ale sprowokowało mnie to do rozmyślań.
Ostatni raz, kiedy zdarzyło mi się usłyszeć od ucznia, żebym się od niego odpieprzył, miał miejsce jakieś dwa tygodnie temu i był w gruncie rzeczy bardzo konstruktywny. Omawiałem wyniki matury próbnej z języka angielskiego w grupie panów, w której egzamin wypadł w miarę nawet dobrze, i skupiłem swoją uwagę – w bardzo pejoratywnym kontekście – na Rafale, który na egzamin przyszedł, wystrzelał od góry do dołu wszystkie zadania zamknięte i nie przystąpił w ogóle do zadań otwartych, które ćwiczyliśmy intensywnie przez ostatnie parę tygodni.
Jestem daleki od pochwalenia postawy Rafała, którą uważam za lekkomyślną, krótkowzroczną i dalece nieodpowiedzialną. Ale właściwie go rozumiem, bo po tym, jak kazał mi się od siebie odpieprzyć, rzeczowo wyjaśnił swoje zachowanie. Rafał żałuje, że przyszedł do technikum mechanicznego, bo jest i będzie rolnikiem, ma gospodarstwo i potrzebne mu są uprawnienia rolnicze. Jak tylko skończy technikum, musi iść gdzieś na jakiś kurs albo do szkoły policealnej, żeby te uprawnienia zdobyć. To się dla niego liczy. Wie już, gdzie i za ile można to załatwić. Żałuje, że poszedł to technikum, bo gdyby wybrał zawodówkę, miałby już z głowy, a gdyby jeszcze wybrał taką, która daje uprawnienia rolnicze, zaoszczędziłby sobie ładnych kilka lat. Na maturze mu nie zależy, bo do niczego mu ona niepotrzebna. Jakby nawet trzeba kiedyś w przyszłości mieć maturę aby się starać o jakieś dofinansowanie (co raczej nie jest zbyt prawdopodobne), to jego dziewczyna – a w niedalekiej przyszłości żona – maturę ma i się to jakoś załatwi.
Rafał z jednej strony rozumie, że mnie denerwuje, iż ma zamiar zdawać maturę z angielskiego, a jednocześnie otwarcie mówi, że nie będzie nic z angielskiego robił, bo nie ma na to czasu ani ochoty. Uważa, że na ten dopuszczający jakoś zasłuży, a ja nie mogę go zmuszać do nauki tylko dlatego, że chce spróbować zdawać egzamin. Ma dość precyzyjnie przemyślane, że skoro już zmarnował te pięć lat na technikum (powtarzał trzecią klasę), to spróbuje tę maturę mieć, może „jakoś się fuksnie”. Jeden przedmiot może oblać, bo obejmie go giertychowska „amnestia”, z języka obcego będzie próbował na pisemnym „ustrzelać” – na próbnej się udało, to może i na prawdziwej – a na ustnym coś tam na tą jedną trzecią punktów wyduka. Z polskiego jakoś sobie może poradzi, czytać ze zrozumieniem umie. A ustny z polskiego o wiele lepsi od niego uczniowie mają już dawno kupiony na giełdzie w internecie albo pisze im ktoś za kasę.
Rafał mówi, że jak w ten sposób nie uda mu się matury dostać, to trudno, wcale mu nie zależy. Ale skoro już chodził tyle lat do tej szkoły i skoro jeden egzamin można oblać, to czemu ktoś ma go zmuszać do nauki albo czemu miałby „nie spróbować szczęścia”.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy ostatnie rozporządzenie o ocenianiu nie przyniosło szkody systemowi egzaminów zewnętrznych i szkole w ogóle, ale trudno nie przyznać Rafałowi, że w istniejącej sytuacji zachowuje zdrowy – na swój sposób – rozsądek i umie się odnaleźć. Właściwie ma rację, że jego świętym prawem jest nie przystąpić do zadań otwartych, a we wszystkich, nawet tych najprostszych zadaniach zamkniętych, udzielić odpowiedzi na chybił – trafił. Ma rację, że nie mam prawa mu tego zabronić. To on ryzykuje i to on poniesie konsekwencje tak obranej taktyki.
Często jest tak, że nauczyciel robi coś z takimi czy innymi intencjami i nie zdaje sobie sprawy z tego, że z perspektywy ucznia ten sam problem może wyglądać zupełnie inaczej. Spodziewamy się takiej czy innej postawy, takiej czy innej oceny faktów, a uczeń nas zaskakuje.
W minionych tygodniach spotkały mnie dwie takie wielkie niespodzianki. Jedna ma na imię Dawid, druga Michał.
Dawid powtarza w tym roku szkolnym klasę, ponieważ wystawiłem mu ocenę niedostateczną na koniec roku i nie zdał egzaminu komisyjnego w sierpniu. W takiej sytuacji czuję się wobec ucznia niezręcznie, nie umiem się w stosunku do niego zachować na korytarzu i cieszę się, jeśli przejmuje go któraś z koleżanek i gość nie musi kolejny rok mieć ze mną tego samego przedmiotu, z którego go oblałem. Po Dawidzie spodziewałbym się tego samego – że będzie mnie unikał, omijał z daleka. Nie gniewałbym się w sumie na niego, gdyby mi się nie kłaniał czy w inny sposób okazywał mi jakąś nieszkodliwą arogancję dla odreagowania braku promocji. Tymczasem Dawid nie ma ze mną najmniejszych problemów. Przychodzi do mnie z różnymi sprawami, w pokoju nauczycielskim z tłumu kolegów i koleżanek zawsze wybiera mnie, jeśli czegoś tam potrzebuje, z własnej inicjatywy – z nudów albo dla czystej przyjemności przejechania się cudzym samochodem – odstawił kiedyś moje auto z warsztatów pod blok.
Druga z tych niespodzianek jest poniekąd związana ze sprawą Rafała, którą opisywałem na początku. Gdy w kilku ewidentnych przypadkach wystawiłem na semestr oceny niedostateczne i kilkunastu osobom powiedziałem, że od tej pory oczekuję, że będą chodziły na fakultet, który dotąd omijali, uważałem, że gości zmuszam. Dlatego byłem mocno zdziwiony, kiedy po dodatkowym sobotnim spotkaniu Michał podziękował mi kilkakrotnie za to, że poświęcam dla niego i dla innych czas w sobotę rano, żeby nadgonić to, co z sumiennymi uczniami zrobiliśmy na fakultecie od początku września.
Uczeń czasami się nie gniewa i przechodzi do porządku dziennego nad rzeczami, z powodu których my mamy wyrzuty sumienia. Inny potrafi być wdzięczny za to, co nam się wydaje, że na nim wymuszamy. A jeszcze inny ma wszystko gdzieś i do nauki się go nie przekona. Ale w sumie to jeśli taka jest jego świadoma decyzja i jeśli umie ją logicznie przedstawić i uzasadnić, to za samo powiedzenie nauczycielowi, żeby się odpieprzył, nie ma go w sumie sensu karać. Uczciwie stawia sprawę, a decyzje o własnym życiu rzeczywiście ma prawo podejmować sam i wara mi od tego.
Kolega Rafała, Damian, uciął naszą dyskusję na temat egzaminu bardzo prawdziwym stwierdzeniem. Kazał mi się zastanowić, po co ja się tak denerwuję i przeżywam, skoro jemu czy Rafałowi ta matura „i tak zwisa” i choćbym sobie żyły wypruwał, to oni to i tak „mają w dupie”. Poradził, żebym „wrzucił luz”, bo „szkoda zdrowia”.
Rzeczywiście. Dla zdrowia warto czasami posłuchać, jak wyglądają nasze i uczniów wspólne problemy z ich perspektywy.

Ekshibicjonizm moralny

Londyńska stewardessa sądzi się z British Airways o to, że przełożeni nie pozwalają jej na noszenie krzyżyka na wierzchu stroju służbowego, a może użyjmy dobitniejszego słowa, na wierzchu służbowego munduru.
Stewardessa uważa, że w wielokulturowym społeczeństwie, w firmie obsługującej przedstawicieli różnych kultur, narodów i wyznań z całego świata, nikogo nie powinno razić to, że utożsamia się ona z katolicyzmem.
Zastanawiam się czasem, na ile to charakterystyczne raczej dla nastolatków obwieszanie się symbolami wyznawanych poglądów i ostentacyjne obnoszenie się z nimi ma u dorosłego człowieka pokrycie w dojrzałej i konsekwentnej wierności tym ideałom. I czy wiara w te ideały jest wprost proporcjonalna do wielkości noszonych symboli i intensywności ich eksponowania.
Nadzorowałem niedawno przebieg matury próbnej w grupie moich mechaników. Egzamin odbywał się w sali, w której nigdy nie bywam. Moją uwagę oraz uwagę kolegi wuefisty, który ze mną ich pilnował, przykuł natychmiast monstrualnych rozmiarów krzyż wiszący nad tablicą. Krzyż miał około 80 centymetrów wysokości, sama figura Chrystusa na tym krzyżu była chyba dwukrotnie wyższa niż orzeł na wiszącym pod krzyżem godle państwowym.
Poczułem się dziwnie i odetchnąłem z ulgą, że siedzimy tam akurat w takim gronie, w jakim siedzimy. W jednej z klas zwrócono mi kiedyś uwagę, gdy do jednej z uczennic powiedziałem „Bóg zapłać!”. Było mi wówczas bardzo głupio, tym bardziej, że generalnie zgadzam się z uczniami i uczennicami uważającymi, że w wielu szkołach trafiają się nauczyciele, którzy indoktrynują ich religijnie tak samo, jak dziesiątki lat temu indoktrynowano socjalistycznie ich rodziców czy dziadków.
W Poznaniu odbył się niedawno Marsz Równości, w którym organizacje homoseksualne starały się zademonstrować swoje przywiązanie do ideałów tolerancji, wolności i demokracji poprzez postawienie znaku równości między swoimi rzekomymi prześladowaniami a prześladowaniami politycznymi z zamierzchłej historii Wielkopolski, wykorzystując cudzą symbolikę do przedstawiania swoich racji. Tymczasem powiedzmy sobie szczerze: co wiemy o najbardziej znanych działaczach ruchu gejowskiego i lesbijskiego w Polsce poza tym, że obnoszą się ze swoją przynależnością do mniejszości seksualnej? Czy wiemy, czym się interesują, co robią w czasie wolnym, albo czym się zajmują zawodowo? Czy da się polubić człowieka, o którym niczego się nie wie poza tym, że jest homoseksualistą?
Zasadniczo nie mam nic przeciwko temu, by ktoś obwieszał siebie i swoją własność dowolnymi znakami, symbolami czy napisami, dopóki będzie to zgodne z prawem i dopóki nie będzie to się działo z naruszeniem prywatności i wolności sumienia innych osób (eksponowanie symboli religijnych w szkole publicznej jest dla mnie takim naruszeniem). Jestem także zwolennikiem wolności zgromadzeń i wszelkiego rodzaju marszów, parad, pielgrzymek pieszych, pochodów i manifestacji, o ile zostaną dochowane wszystkie wymogi bezpieczeństwa w przypadku imprez o charakterze masowym i odpowiednie służby czuwać będą nad ograniczeniem stopnia uciążliwości tych imprez dla osób nie biorących w nich udziału.
Ten olbrzymi krucyfiks w klasie i działalność niektórych aktywistów gejowskich są dla mnie jednak w równym stopniu niesmaczne. Nie jestem pewien, czy ucząc spod takiego olbrzymiego krzyża umiałbym zadbać o komfort psychiczny uczniów, których ten symbol niepokoi. Wydaje mi się, że uniwersalne i piękne wartości chrześcijańskie mieszczą się w zupełności w sercu człowieka i nie ma potrzeby rozwieszać ich symboli na lewo i na prawo w miejscach, w których niekoniecznie będą uszanowane. Podobnie – działalność niektórych aktywistów ruchu homoseksualnego, którzy uzurpują sobie prawo do historycznych symboli narodowych, społecznych i religijnych, może przeciętnemu gejowi czy lesbijce bardziej zaszkodzić, niż pomóc.
Wspomniana przeze mnie na początku stewardessa zakładając mundur zobowiązuje się jednakowo obsługiwać wszystkich możliwych klientów British Airways. Większości z nich, tak jak moim panom mechanikom, będzie zapewne obojętne, czy i jakiej wielkości krucyfiks wisieć będzie na jej szyi. Niektórzy muzułmanie czy Żydzi pewnie tego krucyfiksu nie zauważą. Ale czy krzyż ukryty pod mundurem naprawdę oznaczałby jednoznacznie mniejszą więź z Chrystusem w pracy? Czy bez tego krzyża naprawdę trudniej byłoby jej kochać Chrystusa?
Mam wrażenie, że zdarzają się przypadki, w których przywiązanie do ostentacyjnie okazywanych idei bywa równie powierzchowne, jak powierzchowne jest założenie, że pewien program zalecany przez Ministerstwo Edukacji ochroni komputery w szkołach przed niepożądanymi treściami. Wśród stron blokowanych przez ten program jest, na przykład, witryna poświęcona wczesnej historii muzyki rockowej, a jedynym powodem jej zablokowania wydaje się być informacja, iż bluesmani od dziesiątków lat używali wyrazów rock i roll nawiązując w tekstach piosenek do stosunków płciowych.
W szkołach Polskiej Rzeczpospolitej Ludowej pełno było nauczycieli z powołaniem, którzy robili dobrą robotę niezależnie od ustroju politycznego państwa. Z kolei to, że w klasach, w których indoktrynowano dzieciaki w tamtych czasach, powieszono krzyże, niekoniecznie sprawiło, że ta dobra robota zagościła wszędzie.
Nie broniąc nikomu prawa do ekspresji, cenię sobie raczej głęboko przeżywane i świadome przekonania, poglądy i opinie, niż powierzchowne stwarzanie pozorów. Obawiałbym się też bardzo, że tak jak stosowanie wspomnianego programu może w jakiejś szkole uśpić czujność nauczycieli, tak obnoszenie się z symbolami na zewnątrz może ułatwić nam zapomnienie o faktycznej wierności ideom, które one reprezentują.

Moi starcy maturzyści

Po dwóch miesiącach równoległej pracy z trzema grupami pierwszaków w technikum mechanicznym skonstatowaliśmy dzisiaj z moimi starcami z klas maturalnych, że świat się zmienia.
Panowie w pierwszych klasach przez pierwsze parę tygodni byli trochę niesforni, przewracali się podczas lekcji na krzesłach, zadawali dziwne pytania w rodzaju „Czy można zjeść jabłko?” albo „Czy można iść się załatwić?” (na to drugie odpowiadam zresztą zwykle, że nie, bo nie chcę mieć delikwenta na sumieniu, poza tym uświadamiam mu, że jest młody i życie jeszcze przed nim). Albo na przykład wchodząc do klasy chóralnie mówili „Dzień dobry panu!” i nie siadali bez pozwolenia. Takie dziwolągi z gimnazjum.
Ale po paru tygodniach współpracy panowie zrozumieli mniej więcej, o co między nami chodzi, czego ja od nich oczekuję i w jaki sposób mogę im pomóc w osiąganiu ich celów. W dodatku bardzo inspirująco podziałali na nich moi panowie z czterech grup maturalnych w tymże technikum, którzy posłużyli im jako wzorce do naśladowania. Niektórzy z pierwszaków kilka razy w tygodniu oglądają zdjęcia swoich starszych kolegów, a logi serwera zdradziły mi nawet w tajemnicy fakt, że jeden z nich zdecydował się kiedyś podziwiać kolegów maturzystów o wpół do drugiej nad ranem, a inny o piątej dwadzieścia.
Tymczasem jest pewna dziedzina, w której przytłaczająca większość pierwszaków mogłaby być wzorem dla maturzystów. Ta dziedzina to proste umiejętności z zakresu obsługi komputera i sieci.
Uczniowie w naszej szkole muszą zapamiętać login i hasło, bez których nie są w stanie uruchomić systemu w żadnej z pracowni komputerowych. Gdy dodać do tego jeszcze login i hasło do konta mailowego, do strony internetowej, przez którą oddaje się prace domowe i robi testy z angielskiego, do drugiej takiej strony, której używa się na technologii informacyjnej, zaczyna to przerastać moich starców w klasach maturalnych.
Starcom nigdy nie przyszło do głowy, że gdy pracują przy komputerach, mogą zamiast notatek w zeszycie robić zrzuty ekranowe i zapisywać je sobie na swoim wirtualnym dysku na szkolnym serwerze. Nie przyszło im do głowy archiwizowanie swoich danych na pendrajwie czy odtwarzaczu MP3 na wypadek, gdyby im miały zginąć w tajemniczy sposób z serwera lub gdyby w którejś pracowni padła sieć i nie było dostępu do uczniowskich dysków wirtualnych na serwerze.
Starcom trzeba paluszkiem pokazywać na monitorze guziczek, który mają nacisnąć w prawie każdej sytuacji niestandardowej. Wiele rzeczy trzeba za nich robić, bo inaczej lekcja by przepadła na czynnościach w ogóle nie związanych z językiem angielskim. Niektórzy starcy przez dziesięć minut nie mogą się zalogować w systemie, niektórzy kilka razy w roku kapitulują i przychodzą, żeby im zresetować hasło i podać login, za co zgodnie z umową dostają ocenę niedostateczną.
Starcy nie mają pojęcia, jaki mają adres mailowy, nawet jeśli sporadycznie używają swoich skrzynek. Starcy nie potrafią poruszać się po stronie internetowej swojego operatora telefonii komórkowej, wykonywać prostych operacji na plikach i folderach, korzystać z modułu sprawdzania pisowni w edytorze tekstu. Starcy wzywają mnie na pomoc nawet wtedy, gdy mają wyciszony głos w swoich komputerach.
Gdy padnie bateria i czas na komputerze się nie zgadza, starcy wpadają w panikę i nie wiedzą w ogóle jak sobie poradzić z programem, którego algorytm powtórek uznał, że od kilku lat nie robili ćwiczeń albo odwrotnie, że dopiero za lat kilka zrobią je po raz pierwszy. Panowie z klas pierwszych nawet mnie już wtedy nie wołają.
We wszystkich tych sprawach za pierwszakami trudno jest nadążyć. Zrzuty ekranowe kompresują i katalogują, by łatwo było je odnaleźć, gdy będą potrzebne. Przełączają interfejs programu, z którym pracują, na zaawansowany tryb autorski i modyfikują układ materiału i cykl jego powtórek. Bardzo szybko uznali, że zamiast się męczyć ze szkolnymi głośnikami albo słuchawkami lepiej nosić swoje, takie kupione za 3 złote w kiosku.
Janek z pierwszej klasy i Marcin z czwartej klasy poznali się dwa tygodnie temu na konkursie karaoke. Dzisiaj Janek pomagał Marcinowi wyszukać coś w internecie i wydrukować. Wyraźnie widać było, że chociaż niekoniecznie to sobie powiedzieli, to jeden drugiego głęboko szanuje, a może i podziwia. Chociaż zupełnie za co innego.
Jak to przyznali dziś moi starcy maturzyści, świat się zmienia i pierwszaki to już inne pokolenie. Kazali mi się pogodzić z tym, że oni są z lat osiemdziesiątych, a ci nowi to już inna dekada, inna jakość, inni ludzie. Dali mi do zrozumienia, że im już bliżej do emerytury i że musimy wszyscy zrobić miejsce dla tych pierwszaków, bo to oni teraz będą zmieniać świat.

Nie chcemy porażki

Ostatnio napisałem o spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin i Romana Giertycha, ale okazuje się, że nie wszyscy ten spot widzieli i nie wiedzą o co chodzi, więc postanowiłem wrócić do tej sprawy w dzisiejszym wpisie.
Co gorsza, są wykształceni ludzie na poziomie, którzy tę polityczną reklamę widzieli i uważają, że pomysł Romana Giertycha jest znakomity. O mało nie spadłem z krzesła, gdy usłyszałem wczoraj od eleganckiej i inteligentnej przedstawicielki klasy średniej, w dodatku stałej czytelniczki mojego bloga, że trzeba dać szansę Lidze Polskich Rodzin na zrobienie porządku i choćby dlatego trzeba popierać utrzymanie obecnej koalicji rządzącej przy władzy.
Dla mnie spot wyborczy Ligi Polskich Rodzin jest – napiszę to tym razem wprost – przerażający. W historii mieliśmy już przykłady prób naprawiania społeczeństwa poprzez izolowanie elementów i grup „nieprzystosowanych”. Im bardziej totalitarne państwo, tym więcej miało takich innowacyjnych pomysłów, które za nic mają wolność jednostki ludzkiej i jej swobodę ekspresji.
Uważam, że wbrew histerycznej retoryce ministra polska szkoła jest dobra i staje się coraz lepsza, nieźle radzi sobie z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności, a jeśli ktoś naprawdę chce jej pomóc, to powinien się zająć wyposażaniem nauczycieli, zwłaszcza młodych, w umiejętności pozwalające im na dotarcie do tej właśnie młodzieży, którą minister chce ze szkoły wydalić. Przyjęcie rozwiązań proponowanych przez ministra byłoby tak naprawdę przyznaniem się do porażki i bezsilności.
W technikum mechanicznym mam różnych uczniów, także takich, którzy palą papierosy i piją piwo, a podczas lekcji religii idą na wagary i oglądają filmy pornograficzne. Niektórzy z nich mieli kontakty z policją, które według niesprecyzowanych jeszcze planów Ligi Polskich Rodzin miałyby być jednym z kryteriów wydalania ze szkoły. Jeden ma wyrok w zawieszeniu. Mimo to jakoś sobie radzimy.
W miniony piątek uhonorowaliśmy jednego z tych mechaników nagrodą za dojrzałą postawę i otrzymał tytuł ucznia roku. Ubiegłoroczny laureat wręczył mu prawdziwą kapustę, która symbolizuje – słowami Justyny, laureatki sprzed kilku lat – proces obrastania wiedzą przez całe życie, tak jak kapusta obrasta kolejnymi warstwami liści. Przed chwilą dowiedziałem się, że w tym tygodniu będziemy w internacie jeść bigos przygotowany przez panów z technikum, dla których symbolika ta stanowi jednak najwyraźniej znaczącą motywację.
Tak sobie myślę, że ta młodzież zostawiona przez ministra za bramą może dlatego szła na samym końcu i dlatego była taka wesoła, że niosła swojemu nauczycielowi bigos. Każdemu nauczycielowi życzyłbym właśnie takiej młodzieży, która do szkoły idzie nie po to, by przy pomocy linijki i kolorowych długopisów robić w zeszytach marginesy i podkreślać tematy, ale która idzie tam obrastać kolejnymi warstwami wiedzy. Która z tej szkoły wyniesie coś w głowach i w sercach, a nie tylko w zeszytach. I życzę wszystkim nauczycielom, by nikt nie obierał im klasy szkolnej z uczniów nieprzystosowanych, bo może zostać im to samo, co zostaje z kapusty po obraniu wszystkich liści.

Co ta szkoła robi z człowiekiem…

Obserwując z Andrzejem, kolegą nauczycielem, zbliżającego się do warsztatów przez park Marcina, wspomnieliśmy tego chłopca, który przyszedł do naszej szkoły kilka lat temu. Chuchro takie, jak wiatr zawiał, to by się przewróciło, a oto teraz kroczy w naszym kierunku facet, który na planie filmowym mógłby śmiało stanąć obok Chucka Norrisa czy Bruce’a Lee. I chyba nawet nie byłoby mało prawdopodobne, gdyby scenariusz kazał mu pokonać któregoś z nich.
Nasze rozbawione miny zastanowiły Marcina na tyle, że gdy już podszedł do drzwi wejściowych, nie omieszkał spytać, co nas tak bawi. Powiedzieliśmy mu więc, że to ten Schwarzenegger, jaki się z niego zrobił przez ostatnie trzy lata. Riposta ze strony Marcina padła po jakichś dwóch sekundach:
No widzicie, co ta szkoła robi z człowieka?
Pół nocy zastanawiałem się potem nad tym, co Marcin powiedział. Mam wielką nadzieję, że nasza szkoła naprawdę tak bardzo zmienia człowieka, jak przez te kilka lat spędzonych z nami zmienił się Marcin. I to niekoniecznie w ten sposób, że w barach robi się taki, albo że klatę ma taką, jak Marcin obecnie.
Nie. A przynajmniej nie tylko. Mam nadzieję, że goście, którzy – tak jak Marcin – opuszczą mnie za kilka miesięcy i pójdą w świat, wynieśli z tej szkoły fundamentalnie dużo. Że nauczyli się nie wierzyć we wszystko to, co ktoś im mówi, tylko dlatego, że ten ktoś jest wyższy czy grubszy albo mówi pięknymi słowami i używa dużo wyrazów pisanych z dużej litery. Że nauczyli się mówić to, co myślą, i bronić swojego zdania. Że nauczyli się tego, kiedy należy ugryźć się w język, by mimo wszystko powiedzieć to, co ma się do powiedzenia, a kiedy trzeba powiedzieć głośno, bo inaczej nikt ich nie zrozumie.
Dziś, kiedy Tomasz Połetek, wszechpolak wplątany w aferę finansową Ligi Polskich Rodzin i przyłapany na faszystowskim geście, wszedł do Centralnego Ośrodka Doskonalenia Nauczycieli, wydaje mi się tym ważniejsze, by moi uczniowie kończyli naszą szkołę samodzielni, odważni, dbający o własny honor. Będą rozumieli, że kiedy ich dzieci pójdą do szkoły, może tam być garstka nauczycieli, którzy pozbawieni honoru i czci będą ich dzieci upupiać. I będą wiedzieli, że naganna ocena ze sprawowania ze szkoły, w której większość nauczycieli uległa indoktrynacji, to powód do chluby i dumy.
Marcin ma klatę i bary, o jakich Chuck Norris może najwyżej pomarzyć. Daj Boże, że kręgosłup moralny Marcina jest równie silny i daj Boże, że mam w tym swój maleńki udział. Na Sądzie Ostatecznym byłby to naprawdę dobry as w rękawie.

Ubogie słownictwo

Ta sama lekcja w dwóch różnych klasach. Cel lekcji – szybkie przypomnienie zastosowania dwóch czasów teraźniejszych i intensywne ćwiczenie umiejętności budowy zdań w tych czasach i rozróżniania ich w zależności od kontekstu. Na początek kawa na ławę wyłożenie od podstaw wszystkiego, co uczeń klasy maturalnej powinien wiedzieć już od dawna.
Lekcja przebiega podobnie w obu klasach. W miarę szybko krok po kroku przypominamy sobie wszystko to, co istotne.
Jeden z punktów: co dzieje się z pisownią czasowników zakończonych na literę -e przy dodawaniu końcówki -ing w czasach ciągłych.
Grupa pierwsza, sami panowie, technikum mechanizacji. Na moje pytanie Przemek bez zastanowienia odpowiada niczym automat:
– E wydupca.
Grupa druga, mieszana, po zadaniu pytania nie mam pewności, czy w klasie jest ktoś, kto zna odpowiedź. Rzucam kilka przykładów: write, take, dance. Parę osób w klasie nawiązuje kontakt wzrokowy, zaczynają pstrykać palcami i machać rękami w poszukiwaniu słowa. Po kilkudziesięciu sekundach stękania padają rozmaite czasowniki: wykreślać, eliminować, pomijać, likwidować, opuszczać. Po wyartykułowaniu przez uczniów kilku dłuższych wypowiedzi można mieć pewność, że wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Mówi się często, że stosowanie wulgaryzmów jest symptomem ubogiego słownictwa. Coś w tym pewnie jest, ale w opisanej powyżej sytuacji nie ulega też wątpliwości, że to co w grupie elokwentnej trwało około minuty i wymagało zaangażowania środków pozasłownych, takich jak gestykulacja, w grupie mniej wygadanej zajęło ułamek sekundy. Zaoszczędzone kilkadziesiąt sekund można by oczywiście przeznaczyć na urozmaicenie przemkowych zasobów leksykalnych, ale można też było dzięki temu zrobić ze dwa zdania więcej z repetytorium gramatycznego.
Mam obecnie trzy grupy pierwszaków w męskich klasach technikum. Zauważyłem, że póki co, musimy się nauczyć wzajemnie słuchać. Myślę, że potem przyjdzie pora na to, byśmy wzajemnie pouczyli się języków, nie tylko angielskiego. Od czterech innych grup panów, obecnie w czwartych klasach technikum, musiałem się sporo nauczyć, to i ci mi pewnie dadzą popalić.

Wychowawstwo

Drugi raz w ciągu kilku minionych lat spotkała mnie dziwna i prawdę mówiąc lekko niezrozumiała dla mnie sytuacja.
Odchodząca na urlop macierzyński koleżanka zorganizowała w swojej klasie anonimowy „plebiscyt” na nauczyciela, który miałby na czas jej nieobecności pełnić obowiązki wychowawcy w jej klasie i w sposób zupełnie jednogłośny, wręcz śmiesznie jednogłośny, bo wygląda to właściwie na jakąś zmowę albo wygłupy, zostałem wybrany właśnie ja.
Gdy plebiscyt przeprowadzała w technikum mechanicznym Ela, można to było jeszcze jakoś próbować zrozumieć. Panowie znali mnie wówczas od trzech semestrów, ja znałem ich, wiedzieliśmy mniej więcej, czego się po sobie spodziewać. Dziś, kiedy są w klasie maturalnej, są moimi pupilami i niedawno sprawiłem im tutaj reklamę nad reklamami. Coś nas w każdym razie łączy. To nie są obcy faceci i ja dla nich nie jestem obcy.
Łatwo też było wymigać mi się wówczas od odpowiedzialności spadającej na mnie wraz z tym wskazaniem, bo jako nauczyciel niepełnoetatowy byłem wtedy osobą zupełnie nie na miejscu. Co to za wychowawca (czy nawet osoba pełniąca obowiązki wychowawcy), który jest w szkole dwa dni w tygodniu?
Ale gdy Sylwia pokazała koleżankom w pokoju wyniki plebiscytu w swojej trzeciej klasie liceum ogólnokształcącego, była to dla mnie wielka zagadka. Dziewczyny śmiały się z jednomyślności na tych kartkach, na których jeśli było jakieś inne nazwisko, to tylko obok mojego, a większość kartek wskazywała jednoznacznie na mnie. Mnie było zupełnie nie do śmiechu.
Zastanawiam się, co jest nie tak z tą młodzieżą, której jest tak zupełnie obojętne, kto będzie ich wychowawcą, że wskazują właśnie na mnie? Cóż we mnie takiego jest? Jestem niezbyt rozgarniętym, przeciętnym nauczycielem, z nieszczególnie ułożonym życiem osobistym, rozwodnikiem, bez specjalnych osiągnięć w wychowywaniu dzieci (od lat nie próbuję się nawet spierać z byłą żoną, której zdaniem nie powinienem widywać córki), wprawdzie nie palę, ale bywa, że wypiję o jedno piwo za dużo, do kościoła chodzę od święta, w niedzielę lubię pospać do dziesiątej, a przynajmniej powylegiwać się w łóżku.
Jestem takim zwykłym człowieczkiem, co to nie potrafi sobie poradzić z większością swoich własnych problemów, a oto trzydzieści parę osób, z którymi mam zastępstwa od kilku tygodni i mam mieć przez parę następnych miesięcy (ich anglistka urodziła parę dni temu), uważa, że jestem najlepszym (i właściwie jedynym) kandydatem na ich wychowawcę (wychowawczyni urodzi za parę tygodni). Prawie nikogo z nich nie znam jeszcze z nazwiska. Mało czyje imię pamiętam. Na co liczą? Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zdadzą maturę (oblałem sześciu moich własnych maturzystów podczas ostatniej sesji maturalnej). Przecież nie na to, że dzięki mnie wszyscy zostaną do matury dopuszczeni (czterech uczniów powtarza w tym roku przeze mnie klasę).
Nie mam obecnie już prostej wymówki, że jestem niepełnoetatowy, bo pracuję od poniedziałku do piątku. Pozostaje mi liczyć na mądrość dyrekcji mojej szkoły, bo jak tu wychowywać ludzi, których się w ogóle nie zna.

Nauka przez uduszenie

Chodziłem w liceum do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i jest parę rzeczy, które świetnie pamiętam z fizyki. Na przykład wiem, co to jest moment pędu. Pamiętam o tym tak dobrze dlatego, że dr Marian Głowacki pokazując nam to zagadnienie przy pomocy krzesła obrotowego kręcił się na nim tak długo w różne strony wymachując rękami i nogami na boki i ciesząc się, że demonstracja zmiany prędkości obrotu świetnie się udaje, że w końcu krzesło się wykręciło, a profesor spadł.
W piątki mieliśmy trzy godziny fizyki pod rząd i było to ciężko znieść, a gdyby nie zupełnie niekonwencjonalne metody naszego nauczyciela, który na przykład nie wahał się ani ułamka sekundy wylewając na Beatę, jedną z koleżanek z klasy, szklankę zimnej wody, chyba byśmy tam wszyscy posnęli.
Stanąłem ostatnio przed trudnym zadaniem zajęcia się przez trzy godziny pod rząd grupą pierwszoklasistów z technikum mechanicznego, z których większość ma już jako takie pojęcie o angielskim wyniesione z gimnazjum, ale mają się uczyć angielskiego od podstaw razem z kolegami, którzy w gimnazjum mieli niemiecki czy rosyjski.
Póki co nauczyliśmy się w zasadzie tylko literować i liczyć. Nawet dla tych bardziej zaawansowanych była to okazja do tego, by dowiedzieć się wielu ciekawych rzeczy. Na przykład nie wiedzieli, że samogłoski mogą być długie i krótkie, że wyraz three wcale się nie zaczyna na głoskę f czy t, że w wyrazie nineteen akcent pada zupełnie gdzie indziej niż w ninety.
I właśnie tak sobie z nimi ćwicząc to literowanie i to liczenie przez żmudne trzy godziny lekcyjne stanąłem przed dylematem typowym w takich mieszanych poziomem klasach. Goście mają jeszcze kłopoty i muszą poćwiczyć, a jednocześnie najbardziej nawet wymyślne zabawy językowe nie są w stanie przyciągnąć ich uwagi do takich niby banalnych rzeczy.
Usiedliśmy sobie w kółeczku i liczyliśmy po kolei na różne sposoby. Najpierw normalnie, potem na przykład omijając liczby podzielne przez 7 czy 6, potem każdy podwajał liczbę powiedzianą przez poprzednika, albo dodawał 3 lub 4. Bardzo ciężko było panom się skupić i największa liczba, do jakiej udawało nam się dojść, oscylowała w okolicach 50. Z kilkunastoosobowego grona nie było jak wyłonić zwycięzców w żadnej zabawie, ponieważ osoby odpadające z gry wyłączały się zupełnie i zaczynały przeszkadzać.
Jakoś tak zapomniałem, że pierwszoklasiści przychodzący prosto z gimnazjum przeszkadzają w prowadzeniu lekcji i nie mają ochoty sami z siebie się czegoś nauczyć, odzwyczaiłem się od uczniów w tym wieku, więc przy którejś z kolei niedokończonej rundzie zabawy z liczeniem, w dodatku zainspirowany wizytą w klasie Huberta, jednego z moich maturzystów, nie wytrzymałem i postanowiłem coś z tym zrobić.
Zamknąłem wszystkie okna, zasunąłem na zewnątrz żaluzje antywłamaniowe (przez co zrobiło się całkiem ciemno). Jedyne światło, jakie dostawało się do klasy, wchodziło z korytarza przez szparę w drzwiach, więc panowie z własnej inicjatywy zatkali je plecakami. Ogarnęła nas ciemność.
Następnie powiedziałem panom, że nie wyjdziemy z klasy, dopóki nie uda nam się doliczyć do 199 bez pomyłki (czyli jakieś dwanaście okrążeń). Nie wtajemniczając ich w istnienie wentylacji roztoczyłem przed nimi makabryczną wizję, w której o ile się nie skupimy, podusimy się wszyscy w ciemności i po tych trzech lekcjach, gdy do klasy wejdzie sprzątaczka, trzeba nas będzie wynosić. Spytałem, czy naprawdę nie chcą doczekać tej pięknej chwili, kiedy będą takimi dorosłymi mężczyznami jak Hubert, który nas odwiedził przed chwilą. Kazałem im sobie wyobrazić, co się może stać, jeśli każdy, kto się teraz pomyli, będzie musiał zdjąć skarpetki.
Postarałem się jednym słowem, by atmosfera była nie tyle przerażająca, co śmieszna. Po pierwszej udanej próbie liczenia wyciągnęliśmy komórki i zaczęliśmy operować na wbudowanych w nie kalkulatorach. W żaden inny sposób nie dalibyśmy rady dojść w tych wyliczankach do ponad pięciuset miliardów. Wzrok przyzwyczaił się nam już trochę do panujących ciemności, poza tym komórki dawały trochę światła, wydaje mi się więc, że tym razem nikt już nie ziewał i nie rozpraszał się, a ewentualne pomyłki panowie wyłapywali gremialnie i z emocjami bliskimi kibicom na meczu piłki nożnej.
Cel uświęca środki, te zresztą nie były takie znowu drastyczne dla grupy szesnastolatków. Nie jestem pewien, jakie środki trzeba będzie stosować z tymi panami przez najbliższe cztery lata, ale na pewno trzeba utrzymać atmosferę, jaka była na angielskim na kolejnej lekcji, już po przerwie. Ja udawałem, że jak będzie znowu tak jak na pierwszej lekcji, to jeszcze raz zamkniemy okna i zasłonimy żaluzje, a oni udawali, że ich to przeraża i że tym razem na pewno nie przeżyją. Gdy któryś z nich się mylił lub rozpraszał, inni błagali go, żeby się nad nimi zlitował i się skupił, bo nie chcą jeszcze umierać. No i w zasadzie wszyscy byli bardzo skupieni i aktywni, chociaż była to siódma lekcja.
Znakomicie pamiętam wiele lekcji dr Głowackiego i sporo z nich wyniosłem. Za to nie pamiętam zupełnie, co przez kilka semestrów dyktowano mi z jakiegoś starego zeszytu na innym przedmiocie (nazwę przedmiotu i nazwisko prowadzącego pominę). Wiem, że coś mi dyktowano, musiałem to pisać, każde zdanie powtarzane było wiele razy, by wszyscy nadążyli za nauczycielem. Nie pamiętam nawet specjalnie tematyki tych dyktowanych nam pieczołowicie notatek.
Na klasówkach dr Głowacki pilnował nas biegając po biurku, ławkach i parapetach. Ostatnio Łukasz, absolwent sprzed trzech lat, powiedział mi, że ja też na pierwszej lekcji z nimi stałem podobno na ławce. Jakoś nie pamiętam, nie zwróciłem uwagi, ale Łukasz o tym widocznie już nie zapomni.
Pozostaje mi mieć nadzieję, że ci wszyscy uczniowie, którzy przyzwyczają się do lekcji z takim cudakiem, pójdą w świat przygotowani już naprawdę na wszystko. A najważniejsze, by zapamiętali z tych lekcji coś więcej, niż to, że zamknąłem okna i opuściłem żaluzje. By zostały w nich te umiejętności, które biegając po ławkach, kręcąc się na krześle czy robiąc inne podejrzane rzeczy, nauczyciele tacy jak doktor – obecnie już habilitowany – Głowacki czy ja próbują wtłuc swoim uczniom do głowy.

Zaufanie na egzaminie

Koleżanka ucząca w jednym z częstochowskich liceów nie martwi się tym, że w myśl nowego rozporządzenia o ocenianiu nie będzie egzaminować swoich maturzystów na ustnym egzaminie z języka angielskiego. Mówi, że to nawet lepiej. Nie będzie się denerwowała, że po trzech latach jej pracy oni takie głupoty wygadują i tak ją kompromitują przed drugą osobą z komisji. A i oni sami jej zdaniem chętniej i na większym luzie przystąpią do egzaminu, gdy będzie ich pytać ktoś obcy, a nie nauczycielka, która gnębiła ich całe liceum. Gdyby ona miała ich pytać, pewnie by się bardziej denerwowali i byliby przekonani, że zrobi wszystko, żeby ich usadzić. Obawialiby się, że będzie im zadawała podchwytliwe, chamskie pytania i zaniży ocenę.
Smutne w sumie jest to, co Marta mówi.
Mnie jest bardzo przykro, że nie będę słyszał moich uczniów podczas ustnego egzaminu na maturze. Jestem ciekaw, jak sobie poradzą. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nich chciałaby, abym na tym egzaminie był. Po podpisaniu przez ministra Giertycha rozporządzenia wykluczającego mnie z udziału w komisji, przed którą będą zdawać, umówiliśmy się od razu, że po egzaminie spotykamy się wieczorem specjalnie po to, by opowiedzieli mi o jego przebiegu.
Mam grupy maturalne, które do moich klas zostały wcielone w drugiej klasie wskutek likwidacji i łączenia oddziałów. Chłopaki wiedząc już, że nie mogą być pytani na maturze przeze mnie, liczą na to, że pytać ich będzie Asia, która uczyła ich w pierwszej klasie. Nie chcą być pytani przez nauczyciela, którego w ogóle nie znają. Nie chcą zdawać przed komisją, która jest im całkowicie obca.
Nie rozumiem zupełnie, jak po kilku latach wspólnej pracy uczniowie mogą nie mieć zaufania do nauczyciela. Jak to możliwe, żeby chcieli być egzaminowani i oceniani przez kogokolwiek, byle nie przez osobę, do której są przyzwyczajeni i którą powinni byli przez całą szkołę średnią poznać na wylot. Trzecia klasa ogólniaka, w której mam teraz zastępstwa za rodzącą na dniach Asię, też jednogłośnie żałuje, że Asia nie będzie mogła ich egzaminować.
Myślę, że Asia i ja czerpiemy znacznie większą satysfakcję z pracy w szkole, niż Marta. Zatkało mnie, gdy słuchałem przemyśleń Marty. Nie umiałem zareagować. Tak jakbym słuchał strażaka, który nienawidzi i boi się ognia, albo marynarza, który nie umie pływać i nie znosi bezkresnego widoku morza.