Lekcja na rozstanie

Po wystawieniu ocen są dwa rodzaje lekcji z klasami, które kończą naukę, klasami prawie że absolwentów. W ostatnich tygodniach zaznałem właśnie dwóch takich skrajnie odmiennych przypadków.
Jedną klasę uczyłem tylko w tym roku szkolnym, przejąłem ich po koleżance. Nigdy nic między nami nie zaiskrzyło, byli bierni i mierni, jak tylko ich sklasyfikowałem przestali się pojawiać w ogóle. Tuż przed maturą ustną nagle kilka osób przyszło niby to poćwiczyć, ale tak poza tym to zawsze się tylko urywali, wymigiwali od nauki i ciężko się było z nimi w ogóle dogadać.
W drugiej klasie uczyłem przez całe trzy lata i bywało różnie. Nie byli jacyś szczególnie dobrzy, klasa jak klasa. Byli zróżnicowani. 24 bardzo różne pod każdym względem osoby. Ale na ostatniej lekcji, już dawno po klasyfikacji, zjawiło się 19 osób. Podręcznik już skończony, lekcja na luzie, a oni jednak dobrze się bawili właśnie tym, by w ostatnim tygodniu nauki jeszcze coś z tego angielskiego zrobić. Układaliśmy komiksy po angielsku, rozmawialiśmy. Przypominali mi o jakichś wydarzeniach z tych minionych lat, kiedy to bardzo mi zaleźli za skórę i kiedy pomiędzy nami trzaskały pioruny. Pytali czy pamiętam takie czy inne zajście. Dziwili się, że nie pamiętam czegoś, co dla nich jest przedmiotem anegdot do tej pory.
Rozmawialiśmy o nieporozumieniu między nimi a koleżanką nauczycielką, która tego dnia oskarżyła Dominika o to, że wręczył jej w podziękowaniu za minione trzy lata … kosz na śmieci.
Jest coś magicznego w tym momencie, w którym na dwie minuty przed dzwonkiem otwierasz drzwi klasy, w ktorej przy zasuniętych żaluzjach panuje lekki półmrok, i wypuszczasz tych ludzi, którzy już nigdy nie wrócą na lekcję z tobą, na rozświetlony słońcem korytarz. Niektórzy z nich też to czują, przed wyjściem zatrzymują się na chwilę, energicznie potrząsają ci dłoń i wygłaszają jakieś jednozdaniowe przesłanie, niczym błogosławieństwo na drogę, albo niczym garść ziemi na trumnę…
Takie magiczne rozstania pamięta się przez całe życie. I czasem ta magia bierze się z czegoś bardzo przyziemnego, prostego, albo wręcz wulgarnego. Gdy kiedyś przed laty tak się żegnałem z czterdziestoosobową grupą zawodówki mechanizacji rolnictwa i gdy w upalne, duszne przedpołudnie siedzieliśmy na tej ostatniej w życiu wspólnej lekcji wokół pomnika w parku, dostałem od nich na pożegnanie prezent, który wprawił mnie w osłupienie, ale patrząc w ich szczere oczy zrozumiałem, że nie mogę tego prezentu nie przyjąć. I tak oto wylądowałem z butelką tak zwanego kwacha, czyli wina za 3,50, w garści. I nie wiem jak się czuje ktoś, kto dostaje kosz na śmieci, ale ja na nich się wtedy nie umiałem gniewać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat. Te wspominki z okazji jutrzejszej uroczystości zakończenia roku szkolnego w klasach maturalnych.

Były Sajgon

Za dwa tygodnie kolejne rozstanie, jakich w życiu nauczyciela wiele, a do których nie sposób się jednak przyzwyczaić. Kolejna partia maturzystów pójdzie w świat i to jak najbardziej dosłownie. Nawet jeśli teraz tego sobie w ogóle nie wyobrażają, za pięć czy dziesięć lat niektórzy z nich będą pić piwo w knajpie na antypodach.
Po latach pamięta się nie tylko o tych najpracowitszych, najpoważniejszych. Równie dobrze tkwią w pamięci ci, którzy kosztowali najwięcej nerwów. I jest to pamięć pozbawiona wszelkiego żalu, wszelkich pretensji. Raczej tęsknota, ciekawość i troska.
Połowa tegorocznych maturzystów z technikum mechanicznego przez większą część szkoły stanowiła istny sajgon. Dopiero od niedawna jest tak, że na naszych lekcjach wszystko chodzi jak w zegarku, rozumiemy się bez powtarzania każdemu tego samego po pięć razy. Z tych denerwujących gnojków zrobili się bardzo przyzwoici, rozsądni i dogadani młodzi mężczyźni, a przez tych kilka wspólnych lat nauczyłem się od nich chyba jeszcze więcej, niż od ich „lepszych” kolegów z grupy lajtowej.
Za miesiąc, rok, trzy lata, będę o Was pamiętać, panowie, i służę pomocą, jeśli będę mógł się do czegoś przydać. Do sprawdzenia CV po angielsku, do pogadania o teściowej albo o niespodziewanej trzeciej ciąży. Jestem do Waszej dyspozycji, chociaż organ prowadzący nie będzie mi już płacić za spędzany z Wami czas.
Bardzo szerokiej drogi!


Ten wpis to odgrzewany kotlet. Panowie na zdjęciu skończyli szkołę 7 lat temu. O dziwo, przypomniałem sobie dzisiaj imię i nazwisko każdego z nich.

Byli uczniowie, byłe uczennice

Damian jako uczeń wydawał się być takim normalnym gościem. Jednym z wielu. Z angielskiego przeciętniak, taki pomiędzy dostatecznym a dobrym, nie uczący się nic, nadrabiający miną i pewnością siebie w swoim – niezbyt poprawnym, ale komunikatywnym – mówieniu po angielsku. Ponad przeciętną przystojny, stanowił obiekt westchnień wielu uczennic i był przez dziewczyny adorowany – w klasie, na korytarzu, w internacie. Dawał się zresztą adorować z dużym wdziękiem. Trenował jakieś wschodnie sztuki walki i miał jakiś tam czarny czy inny świadczący o wysokim stopniu zaawansowania pas, przez co stał się w starszych klasach idolem także dla chłopców z młodszych klas.
Ale generalnie lekkoduch, gwiazda. Takie sprawiał wrażenie.
Szkołę skończył i zniknął. Minęło prawie pół roku. We wrześniu widziałem się z wieloma osobami z jego klasy, na początku października znowu zaczęli odwiedzać szkołę, by się pochwalić, jak było w pierwszych dniach na uczelni. Krótkie rozmowy na korytarzu albo na parkingu, szybka wymiana zdań, parę frazesów, życzenia szczęścia…
Na początku listopada, późnym wieczorem, właściwie nocą, podchodzę do komputera, żeby go wyłączyć i iść spać. A tam otwarte okno komunikatora, a w nim nieśmiałe „puk, puk”. Damian. W zupełnie innym mieście, gdzie wynajmuje z siostrami mieszkanie i uczy się, pracuje w nocy jako ochrona jakiegoś budynku. Dwie godziny rozmowy o rodzinie, przyszłości, przeszłości, sensie życia. O tych, którzy rozczarowują, o tych, którzy zaskakują. O tym, co by było, gdyby…
Uczniowie czasami zaskakują. Nie myślałem, że mogę z Damianem rozmawiać tak długo i o takich intymnych rzeczach.
Niespodzianki bywają miłe, jak gdy po latach spotyka się zadbanego faceta, który – chodząc do szkoły – zdawał się wiecznie być pod wpływem jakichś pobudzających prochów. Albo gdy spotyka się elegancką, szczupłą kobietę, która pracuje w dyrekcji dużej ogólnopolskiej firmy, a jako licealistka była nieśmiałym, w dodatku tłuściutkim Kopciuszkiem.
Niezwykle przyjemnie jest pomagać przetłumaczyć C.V. jakiemuś uczniowi sprzed lat i zobaczyć, ile osiągnął – tak w życiu prywatnym, zakładając rodzinę, jak i w życiu zawodowym, zdobywając moc rozmaitych dyplomów, certyfikatów, uprawnień. To nastraja wielkim optymizmem, gdy popatrzy się w to C.V. i przypomni się sobie, że to jest C.V. tego Sławka, który był chudy jak patyk i bardzo późno przebył mutację, a w ogóle nigdy się nie słyszało, żeby powiedział coś głośno i całym zdaniem.
W tym roku minie 20 lat, odkąd zacząłem pracę w szkole, sytuacje tego rodzaju spotkały mnie już i ciągle spotykają. Jeśli faktycznie mam jeszcze pracować przez 25 lat, to idąc na emeryturę będę chyba człowiekiem przepełnionym dumą i szczęściem bardziej, niż jestem to sobie w stanie w tej chwili wyobrazić.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed 9 lat.

Odkrywcza łamigłówka

Odkąd aero2 wprowadziło mechanizm weryfikowania użytkowników bezpłatnego dostępu do internetu przez mechanizm captcha, borykamy się wszyscy z trudnymi do odczytania esami – floresami (jeden z wyrazów, które trzeba wprowadzić, jest zwykle faktycznie istniejącym słowem, łatwym do zidentyfikowania, podczas gdy drugi jest bezsensownym ciągiem liter, w dodatku trudnym do odczytania).
A może lepszy jest mechanizm tego samego rodzaju, jaki ostatnio zauważyłem na portalu Orange?

Tylko, tak z drugiej strony, jeden z moich wychowanków maturzystów był przedwczoraj na tyle genialny, że obliczył objętość prostokąta i wyszło mu, że prostokąt ma 34 cm (bynajmniej nie sześcienne) objętości. Stawia to pod znakiem zapytania całą dotychczasową wiedzę geometryczną, jaką udało się naszej cywilizacji zdobyć przez tysiąclecia. Ale stawia też pod znakiem zapytania to, czy wszyscy użytkownicy aero2 umieliby odróżnić sztućce od trzech figur płaskich.

Liberalizm wiedzy

W ubiegłym tygodniu jak zwykle przyszedłem w czwartek rano trochę wcześniej do szkoły z uwagi na dyżur w holu internatu. Są tam wówczas pustki, więc zazwyczaj idę sobie spokojnie do pracowni, robię kawę, włączam przez internet lokalne radio z Londynu i słucham, gdzie to w Londynie i okolicach są korki, a gdzie nie ma.
Na zewnątrz jakaś klasa ogólniaka czeka na lekcję z moją koleżanką w sąsiedniej pracowni, moi panowie z drugiej grupy Technikum Mechanizacji Rolnictwa przychodzą czasem wcześniej, a czasem równo z dzwonkiem. Jeśli są wcześniej, sprawdzają sobie pocztę albo ceny komórek na Allegro. W ubiegłym tygodniu nikogo jeszcze nie było, gdy parzyłem sobie tę moją kawę. I oto robię sobie kawę i słyszę, jak na korytarzu ogólniak rozmawia.
Panie i panowie, chociaż głównie panowie, bardzo podekscytowanymi głosami, prawie że przekrzykując się, mówią po kolei o różnego rodzaju bombach. Jak skonstruować taką, jak taką, jak jeszcze inną. Padają jakieś wzory chemiczne, jakieś tajemniczo brzmiące stwierdzenia o przewodzeniu, o metalach, o reakcjach. Taka bomba za droga? No to taką można zbudować za kilkadziesiąt złotych. Robi się tak a tak. Taka bomba za czasochłonna? To można zbudować w 15 minut. Robi się tak a tak. Ale co, mały zasięg? To robi się tak a tak…
Słucham, słucham… Nie wiem już, gdzie jest korek przy wyjeździe z Londynu. Nie wiem, o czym rozmawiają na 94,9FM w Londynie. Nie umiem też zbudować bomby. Myślę o czymś innym.
Zastanawiam się nad tym, co wolę. Czy wolę mieć uczniów, którzy potrafią zbudować bomby różnego rodzaju, ale ich nie budują, bo nie mają po co, czy uczniów, którzy nie mają pojęcia jak zbudować bombę, ale za pół litra zbuduje im ją kolega z osiedla.
I wolę jednak mieć tych, którzy wiedzą, ale nie mają po co. I dlatego jak uczeń mi mówi „No chyba Cię ch**u po***ało!”, to pytam się „Dlaczego?”, a nie robię afery z formy  wypowiedzi skierowanej pod moim adresem czy z doboru słów. I nieskromnie myślę, że podobna odrobina zdrowego rozsądku przydałaby się możnym tego świata.
Zresztą zauważyłem, że jak parę razy zareaguje się w ten sposób w podobnej sytuacji, to zrozumienie wzajemne mocno wzrasta i te problemy przestają się pojawiać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat.

Poprzeczka

Młodzież, jak powszechnie wiadomo od pradawnych czasów, z roku na rok jest coraz gorsza, coraz bardziej roszczeniowa, a i na rodziców podobno nie ma co liczyć. Już Sokrates narzekał, że młode pokolenie kocha luksus, ma złe maniery i nie szanuje autorytetów, sprzeciwia się rodzicom, zakłada nogę na nogę i tyranizuje nauczycieli.
Ze strachu przed nimi bywa, że próbujemy ich na śmierć zagłaskać, a tymczasem – patrząc na to, jak świetnie sobie radzą – wydaje się, że poprzeczka ustawiona na odpowiedniej wysokości nie tylko im nie przeszkadza, a potrafi zainspirować.
Kiedy patrzymy na nich przez pryzmat umiejętności, które potrzebne były w ubiegłym wieku, w czasach naszej młodości, wydają się głupsi i gorsi. A może to właśnie wina perspektywy? Może to nasza ułomność nie pozwala nam zauważyć, jak biją nas o głowę w tym, co dla nas tak niepojęte, że aż niedostrzegalne?
Maturzyści z klasy „D” przyszli dzisiaj do szkoły w garniturach zupełnie bez powodu, co wywołało sensację wśród nauczycieli. Spodziewaliśmy się najgorszego. Że pewnie będą się zwalniać z lekcji, żeby sobie robić zdjęcia do lokalnej gazety albo na tableau z absolwentami do powieszenia na szkolnym korytarzu. Powstała teoria, że ubrali się tak ze strachu przed koleżanką matematyczką, miała też miejsce wymiana zdań na temat tego, czy strach przed nauczycielem jest wyrazem autorytetu, czy też nie.
Są rzeczy, w których ci faceci są lepsi ode mnie. Do najdrobniejszych z nich należą wiązanie krawata i pastowanie butów. Są poprzeczki, przez które oni dadzą po prostu większego kroka, a ja nawet o tyczce bym ich nie przeskoczył. I dlatego, zupełnie jak za czasów Sokratesa, świat idzie niezmiennie do przodu.

Higiena na parkingu

Olka twierdzi, że właściciel forda to brudas. Tak sobie myślę, że dołączony do komunikatu rysunek, zamiast precyzować, co Olka ma na myśli, wprowadza dwuznaczność. Bo właściwie o co chodzi: że ford ostatnio nie był na myjni czy że jego właściciel nie dba o higienę osobistą?
Dlatego może dobrze, że na maturze z języka obcego, jak i na innych egzaminach językowych, emotikony i materiały ikonograficzne nie są uznawane za komunikatywny przekaz językowy. O czym warto, drodzy maturzyści, wiedzieć.

Zesłanie do zawodówki

Wydaje się, że każdy nauczyciel chciałby uczyć w prestiżowym liceum. I że faktycznie nie ma to jak szkoła o odpowiedniej renomie, do której trafia tak zwana dobra młodzież, w której pracuje się z samymi olimpijczykami, samą elitą.
Odkąd jako student trzeciego roku zacząłem pracę w szkole zaliczyłem wszystkie możliwe etapy kształcenia: uczyłem w podstawówce, gimnazjum, liceum, technikum, zawodówce, szkole policealnej i na studiach. Uczyłem też dorosłych, ale to już całkiem inna historia. Nie powiem, praca w ogólniaku pozwalała mi na rozwijanie moich dydaktycznych skrzydeł, ale wcale nie żałuję lat spędzonych w innych szkołach. Gimnazjum, zawodówka, technikum mechaniczne… To słowa, na które wielu nauczycieli czuje strach i obrzydzenie. Ja jakoś nie. Kiedyś przez cztery kolejne lata przyszło mi uczyć angielskiego dwa kolejne roczniki w mechanicznej zawodówce. Była to sytuacja rzeczywiście idiotyczna – miałem wówczas, korzystając z przemądrego programu nauczania i podręcznika polskiego wydawnictwa, nauczyć angielskiego grupę czterdziestu kilku panów (tak liczna była jedna z tych klas), z których przynajmniej piętnastu robiło błąd ortograficzny pisząc własne nazwisko. Pamiętam, że na niektórych z nich przeklinałem w pokoju nauczycielskim, że czuję się przy nich jak przy siedzących na krzesłach kilkudziesięciokilogramowych kupach mięsa, tak ciężko było mi się z nimi początkowo dogadać.
Nie wiem, na ile udało mi się niektórych z tych panów nauczyć angielskiego. Do poziomu aktywnego stosowania języka angielskiego na bardzo elementarnym poziomie wzbiło się dosłownie kilku. Ale wiem jedno, że gdy w ostatniej klasie przy pomocy Leszka Szkutnika i jego archaicznego podręcznika The World Through English zapoznawałem ich z Hamletem, królem Learem, kochankami Romeem i Julią, siedzieli z rozdziawionymi gębami i po prostu chłonęli w siebie tego Szekspira w skrócie, którego pewnie już nigdy później żaden z nich w życiu nie uświadczył. Czytałem im też jakieś opowieści o druidach, Indianach i inne historie, które przy odrobinie dobrej woli dało się uznać za minimalnie związane z językiem angielskim. I w sumie jestem zadowolony z tego, co z nimi wtedy przez te parę lat zrobiłem.
Więcej niż oni ode mnie nauczyłem się chyba jednak ja od nich. Zrozumiałem wówczas, że są na świecie ludzie, którzy z niczym nie kojarzą nazwiska Wańkowicza czy Einsteina, a którzy jednak żyją tymi samymi problemami, co wszyscy ludzie, którzy – gdy im to opowiedzieć prostymi słowami – rozumieją dylematy Hamleta i sami miewają podobne. Którzy mają swoje Julie i gotowi są dla nich umrzeć. I którzy czasami bywają bardziej bezbronni, łatwi do omamienia, ponieważ w swoim analfabetyzmie są jeszcze bardziej idealistami niż ci, którzy czytają filozoficzne wywody czy poezję.
Niektórzy z tych panów mają teraz wielkie gospodarstwa i biorą z Unii kupę kasy na nie, niektórzy są za granicą i też dobrze im się wiedzie, większość pozakładała udane rodziny, a taki Mirek na przykład ma trójkę dzieci i podobno jest bardzo dobrym ojcem. Wielu pokończyło zaocznie liceum, niektórzy nawet jakieś zaoczne studia. Wychodzi na to, że niektórzy z tych kawałów mięsa patrząc wstecz za lat kilkadziesiąt na swoje życie będą mieć o wiele więcej powodów do zadowolenia, niż ja. Może któryś z nich będzie pamiętał moje nazwisko, tak jak ja pamiętam nazwiska i imiona wielu z nich. Ale w sumie ważniejsze, że będą pamiętali Sen nocy letniej, a jeszcze ważniejsze, że wszystkie ich sny się urzeczywistnią.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Niepostrzeżenie

W tym roku szkolnym uczę tylko w klasach trzecich i czwartych technikum. Moi uczniowie mają po osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Czasami na nich narzekam, mam do nich o coś tam pretensje, ale ostatnio przypadkowo odkryłem coś zaskakującego. Zupełnie przypadkiem.
Musiałem coś zrobić w pracy i przez to kilka godzin spędziłem w pracowni, w której kolega i koleżanka prowadzili lekcje z młodszymi klasami – pierwszymi i jedną drugą. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, były jakieś takie dziecięce buzie panów w pierwszej klasie mechanicznej. W pierwszej chwili nawet myślałem, że to jakaś grupa dzieci odwiedzających naszą szkołę w ramach wycieczki. Potem jeszcze ze zdziwieniem zwróciłem uwagę na parę bardzo szczeniackich odzywek kilku dziewcząt z jakiegoś ekonomika.
I naszła mnie wtedy refleksja, że Ci moi panowie też tacy musieli być, kiedy się po raz pierwszy z nimi spotkałem. I nagle zrobiło mi się tak ciepło na myśl o nich. Że co by nie mówić, nie muszę już ich prosić, żeby nie gadali głośno podczas lekcji, żeby nie włazili ukradkiem na strony pornograficzne… Żeby, jak coś robimy, nie robili czegoś zupełnie innego, a jak już nawet robią coś innego, to przynajmniej robią to po kryjomu, dyskretnie, nie przeszkadzając innym. Że nie mają dziwnych odruchów w postaci nagłych wrzasków, podskoków, nie biją się ze sobą, nie puszczają nagle na cały regulator muzyki. Że zasadniczo nie ma z nimi takich bezpłodnych dyskusji. Że może nie pałają do mnie miłością, zwłaszcza jak ich zmuszam do czegoś, ale przez te trzy lata poznaliśmy się w takim stopniu i na tyle wypracowaliśmy jakieś metody współdziałania, że co najmniej dziesięć minut gadania i działań dyscyplinujących na lekcji kolegi i koleżanki u nas po prostu już nie ma miejsca.
I poczułem się nagle taki szczęśliwy, że ci moi uczniowie już są tacy dorośli i poważni… Oby mi się nie odmieniło, jak pojutrze wejdę do pracowni na lekcję z nimi.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed sześciu lat.