Smutny dzień nauczyciela

Co roku mam mieszane uczucia w związku z niezrozumiałą dla mnie tradycją, iż dzień nauczyciela to dzień wolny od zajęć dydaktycznych. To taki dzień, kiedy nauczyciele przychodzą do szkoły, ale pozbywają się tych, dla których jest ona przeznaczona i dzięki którym ma sens – uczniów. Robi się rady szkoleniowe, posiedzenia zespołów przedmiotowych, towarzyskie nasiadówki, byle nie prowadzić lekcji. A uczniowie w tym czasie cieszą się długim weekendem z dala od szkoły.
Zawsze odnoszę wrażenie, że taka tradycja to zaprzeczenie sensu istnienia szkoły i przekreślenie misji pracy w tym zawodzie. W dniu swojego święta nauczyciele rezygnują z tego, co – moim zdaniem – jest największym powodem do świętowania. Rezygnują z obcowania z uczniami, jakby uczniowie stanowili jakąś udrękę i zbędny dodatek, a nie kwintesencję i główne źródło ich satysfakcji zawodowej.
Pochodziłem dziś chwilę po szkolnym korytarzu, obejrzałem zdjęcia setek absolwentów rozwieszone na ścianach i westchnąłem głęboko. Smutno tak jakoś w szkole, w której nie ma uczniów. I szkoda, że przez dzień nauczyciela przepadły mi cztery lekcje w klasie, którą bardzo lubię, i od której tyle się uczę.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Magia szkoły

Oglądamy na kółku filmowym kolejną część Harry’ego Pottera i nabijamy się trochę z Michała, któremu akurat wpisałem zagrożenie do dziennika.
Harry lata nad Hogwartem na hipogryfie, wypuszczony z szafy stwór przybiera postać Dementora, profesor Lupin zamienia się w wilkołaka, a otrzymane od profesor McGonagall miniaturowe urządzenie pozwala na podróże w czasie. Za każdym razem, gdy dzieją się te niewiarygodne rzeczy, mówimy Michałowi, że tak właśnie będzie w tej maturalnej klasie, która dzisiaj się od niego niebezpiecznie oddaliła. W maturalnej klasie będziemy przeżywać niesamowite przygody, będziemy uprawiać czary, rzucać zaklęcia, latać i ujeżdżać tajemnicze zwierzęta. Więc lepiej niech się postara, bo jak nie, to go to wszystko ominie, a przynajmniej będzie musiał na to dłużej zaczekać.
To wszystko niby żarty i może nawet trochę niesmaczne, zważywszy, że sytuacja Michała nie jest wcale wesoła. Ale najciekawsze w tych żartach jest to, że taka właśnie jest prawda. Na lekcjach w maturalnej klasie naprawdę dzieją się rzeczy magiczne. Wielu uczniów mówi już po angielsku na tyle sensownie, że można pogadać o bardzo poważnych sprawach. A z ludźmi w tym wieku jest o czym rozmawiać. Oni jeszcze wierzą w to wszystko, w co się wierzy, gdy jest się nastolatkiem, ale już zaczynają przeczuwać to wszystko, co wkrótce podetnie, a przynajmniej będzie próbowało podciąć nogi ich marzeniom. Patrzą na świat bardzo krytycznie i mają wobec niego niezwykle śmiałe zamiary. Są już na tyle dorośli, że traktują swoje zamiary bardzo poważnie. Na tyle odważni, że nie przychodzi im do głowy, że mogliby z jakiegoś powodu rezygnować z ich realizacji.
Są różni. Ale rozmowa z nimi to prawdziwe obcowanie z magią. Dochodzi jeszcze ta świadomość, że maleńki wkład w tę magię masz ty sam jako nauczyciel, bo – odkąd przyszli w pierwszej klasie – bardzo się zmienili, wydorośleli, mają poglądy, które wyrobili sobie przez te ostatnie lata, spędzone między innymi z tobą. Że nie boją się o tych poglądach mówić, że są pełni argumentów na ich obronę i że stali się partnerami w dyskusji.
Masz w tym maleńki swój udział i wiesz, że jest w tobie odrobinę Dumbledore’a. Gdy wyjdą z murów tej szkoły, może choć raz użyją w walce z Voldemortem zaklęcia, którego nauczyli się od Ciebie.

Ten wpis został po raz pierwszy opublikowany 9 stycznia 2006 roku.

Kanapka Tobiasza

Mocno mnie zaskoczyło, wręcz odebrało mi mowę, gdy jedna z młodszych koleżanek, wchodząc na chwilę do swojej klasy podczas mojej lekcji, zbeształa w bardzo kategoryczny sposób ucznia, który dyskretnie jadł kanapkę. Jeszcze bardziej odebrało mi mowę, gdy zobaczyłem reakcję uczniów i uczennic na to besztanie. Wyglądało to tak, jakby jedzenie kanapki było najgorszym możliwym do wyobrażenia przestępstwem. Nie chciałem kwestionować autorytetu koleżanki, poza tym naprawdę oniemiałem, więc nie skomentowałem w żaden sposób całego zajścia.
Podobnie oniemiałem, gdy usłyszałem kiedyś w pokoju nauczycielskim rozmowę młodszych koleżanek o tym, jaką to karę wyznaczyć uczniowi, który do jednej z nich zwrócił się „proszę pani” zamiast „pani profesor”. Takie wydarzenia uświadamiają mi, że lekceważę czasami sprawy, które dla wielu nauczycieli są istotne. Czasem to może niedobrze, ale niekiedy – wydaje mi się – nie ma to większego znaczenia.
Odkąd zostałem opiekunem pracowni, mam w niej do swojej dyspozycji czajnik elektryczny, który przyniosłem sobie z domu, a który ratuje czasem moje pozbawione nauczycielskich predyspozycji gardło. Moi panowie mechanicy, pracując ze mną drugi, trzeci rok z rzędu, przyzwyczajają się zupełnie do tego, że tego czajnika używamy. Idą na przerwie po wodę, bywa, że zrobią zrzutę na kawę czy herbatę, gdy braknie. Pamiętam Darka, który chodził na angielski ze swoim kubkiem, a przed przyjściem kupował w szkolnym sklepiku „3 w 1”, taką kawę instant ze śmietanką i cukrem od razu. Spotkałem go niedawno w hipermarkecie w Krakowie. Klasa, w której jestem wychowawcą, przyniosła sobie cały komplet kubków z różnokolorowymi wzorkami w kwiatki. Wielu uczniów robi sobie na przerwie coś do picia, zwykle potem po lekcji ktoś z nich idzie umyć nie tylko szklankę po sobie, ale i po mnie. Nie przyszło mi jakoś nigdy do głowy rozmawiać o tym z nimi, to wszystko dzieje się tak jakoś naturalnie i nie zauważyłem, żeby nas to rozpraszało. Na kółku filmowym czy na fakultecie zdarzało nam się często zadzwonić po pizzę na wynos i też jakoś mi nigdy do głowy nie przyszło, że to w czymkolwiek przeszkadza.
Z tym „profesorowaniem” to też śmieszne. Pamiętam, że była taka klasa liceum agrobiznesu, w której jakoś tak się utarło, bo im kiedyś wytłumaczyłem, jakie są tytuły naukowe i jak się je zdobywa, że przez całą szkołę mowili do mnie „panie magistrze”. Zabawne było, gdy ktoś z nich przychodził do pokoju nauczycielskiego i pytał kogoś z nauczycieli o to, czy jestem i czy można mnie prosić na zewnątrz:
– Przepraszam, czy można prosić pana magistra?
Brzmiało to idiotycznie, tak jakbym był jedynym magistrem w szkole, do tego tytułu nigdy bowiem nie dołączali nazwiska. Na początku koledzy i koleżanki z grona pedagogicznego mieli niezły ubaw i nie wiedzieli o co chodzi, ale potem jakoś się przyzwyczaili.
Później z kolei miałem taką zabawną klasę technikum mechanicznego, w której – wskutek nieporozumienia z pierwszej klasy – doszło do sytuacji całkowicie kuriozalnej. W pierwszej klasie panowie mieli pretensje, że zwracam się do nich w formie grzecznościowej. Zrobiliśmy więc głosowanie, czy mam im mówić na pan, czy na ty. Ale większość z nich tak zrozumiała to głosowanie, że wyszło na to, że jesteśmy na ty w obie strony. No i potem część z nich mówiła mi po imieniu, część na pan, nikt jednak nie używał tej przyjętej w szkole średniej zwyczajowej formy „panie profesorze”.
Uczniowie, którzy – zgodnie z netykietą – zwracają się do mnie bezpośrednio w internetowych dyskusjach na forach czy rozmowach przez komunikator, też często w starszych klasach przestają w ogóle używać formy grzecznościowej i nie sposób się w tym doszukiwać oznak lekceważenia czy braku szacunku.
Tegoroczni absolwenci technikum mechanicznego mówili do mnie z kolei „tato”. Wszystko zaczęło się od tego, że zwracałem się do nich często słowem „synu”, więc reagowali spontanicznie i żartobliwie, aż utarł się nowy zwyczaj.
To są wszystko moim zdaniem bzdury. W ogóle o nich na co dzień nie myślę. Wcale bym nie myślał, gdyby nie koleżanki, które czasami zaskakują mnie tymi demonstracyjnymi przebłyskami autorytetu. Nie jestem pewien, czy mój autorytet w jakikolwiek sposób ucierpiał, gdy Tobiasz jadł kanapki na lekcji, albo gdy Tomek mówił do mnie „Marcinku”. Tak samo jak nie jestem pewien, czy w jakikolwiek sposób mój autorytet zostanie podbudowany tym, że ktoś inny będzie siedział na baczność całą lekcję albo mówił do mnie „panie profesorze”. Wydaje mi się, że piernik do wiatraka nic nie ma. I staram się na czym innym opierać ten mój autorytet, nie mając zresztą złudzeń co do tego, że autorytet nauczyciela to istny zamek na piasku.

Aktor z powołania

Jak to miło z samego rana posłuchać, jak Matt Damon podziwia nauczycieli za to, że za „gównianą pensję” decydują się na pracę, która wiąże się z dużym obciążeniem godzinowym, a wszystko po to, by spełniać jakąś misję. I że zanim się zacznie krytykować tę profesję za lenistwo i za to, że są kiepscy w tym, co robią, może warto się zastanowić nad tym, czy nie jest się samemu kiepskim kamerzystą, dziennikarzem, kelnerem, blogerem?

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Podróże w przyszłość

Jakiś czas temu, gdy dwie studentki Politechniki Krakowskiej zginęły pod kołami tramwaju na ulicy Pawiej, z zażenowaniem czytałem dyskusję pod artykułem o tym na lokalnym forum gazety. Kilku „Krakowian z dziada pradziada” ubliżało dziennikarzowi, który opublikował tę smutną wiadomość, oskarżając go o nieznajomość topografii miasta i – przy okazji, nie wiedzieć czemu – obrzucając obelgami i zarzucając przynależność do żydowsko – masońsko – komunistycznych spisków.
Jak bowiem każdy mieszkaniec Krakowa wie, na ulicy Pawiej są tylko blaszane budy z gastronomią, używanymi ciuchami i automatami do gier, a tramwaj nigdy tamtędy nie jechał i nigdy nie pojedzie.
Dla niewtajemniczonych, ulica Pawia znajduje się w sercu projektu krakowskiego Nowego Miasta i w ostatnich dekadach zmieniła się nie do poznania. Tramwaje jeżdżą nie tylko wzdłuż tej ulicy, ale – na wysokości Politechniki – przecina ją tramwajowa linia podziemna ze stacją właśnie pod ulicą Pawią.
W internecie, w szkole, w życiu, można stać tyłem do zmieniającego się świata i tego, jak młodsi od nas go urządzają po swojemu. Stać z naburmuszoną miną i zarastać krzakami. Albo można stać przodem, uważnie nasłuchując, bo – póki co – to najlepsza maszyna czasu do podróży w przyszłość, jaką udało się wymyślić.

Czysta krew

Mam obecnie czterdziestu jeden uczniów, o których nie przywykłem słyszeć dobrego słowa, ponieważ – sądząc po płaczu i zgrzytaniu zębów nauczycieli – są oni koszmarami śniącymi się po nocach, a lekcja z nimi to prawdziwa udręka, po której niejeden mój kolega i niejedna koleżanka nerwowo dzielą się swoimi frustracjami w pokoju nauczycielskim. Początkowo, będąc świadkiem wyjątkowo emocjonalnych reakcji, okazywałem zdziwienie i próbowałem tych uczniów bronić, ale z czasem przestałem zabierać głos i przyzwyczaiłem się, że w nauczycielskim slangu otrzymali oni jednoznaczną, dla wszystkich innych zrozumiałą ksywę. Stali się „wampirami”, bo wysysają z ciała pedagogicznego krew i pozbawiają je energii.
Dziwne, bo moje akumulatory wyraźnie się podładowują, gdy idę na lekcję z tymi „wampirami”. To prawda, że wyniki meczu Wisły Kraków interesują ich bardziej, niż zdania warunkowe w języku angielskim. To prawda, że na portalach społecznościowych popisują się różnorakimi eksperymentami z ekshibicjonistycznym rozmachem, a skala tych eksperymentów może budzić podziw albo wpędzać w kompleksy. W wyrażaniu poglądów i stosunku do autorytetów są o wiele odważniejsi i bardziej bezpośredni, niż byli ich starsi koledzy kilkanaście lat temu, nie wspominając już o nas.
Ale rzeczywistość jest taka, że gdy siedzę z nimi w pracowni, prawie każdy ma podręcznik otwarty tam, gdzie należy, panuje spokój i cisza, może nie jak makiem zasiał, bo nikt nie boi się odezwać, ale też nikt nie musi podnosić głosu, by być usłyszanym. Nie przekrzykujemy się, nie przeszkadzamy sobie, robimy wspólnie to, co sobie założyliśmy. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że ci sami uczniowie wdają się z niektórymi nauczycielami w wulgarne pyskówki, lekceważą ich i obrażają. Jak dla mnie, są prawie idealni i niezawodni niczym szwajcarskie zegarki. Bywa, że mnie to nawet trochę zastanawia.
Po wielu długich miesiącach przestałem się wtrącać i przerywać narzekania innych nauczycieli na wampiry z technikum. Ale tym większą niespodzianką było dla mnie niedawno, gdy taki wylew negatywnych emocji przerwała jedna z koleżanek i zaczęła ich chwalić. Powiedziała z uśmiechem na ustach, że to najbardziej dogadane chłopaki, jakich można sobie wyobrazić. Że łatwo ich jest zmobilizować do podjęcia każdego wyzwania i że we wszystko, co robią, angażują się po kres swoich możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że wyjęła mi te słowa z ust, a wampiry znalazły kolejnego sojusznika w pokoju nauczycielskim. Szacun, Siostro, witaj w naszym gronie, rozgość się na kanapie i razem z nami rozkoszuj się smakiem krwi ulubionego typu. Od niedawna dostępna w czteropakach.

Docendo discimus

Jeden z moich kolegów anglistów obraził się ostatnio, gdy uczeń wyjaśnił znaczenie angielskiego idiomu „to be pulling one’s leg” tłumacząc je na polski „robić kogoś w konia”. Obraził się nie dlatego, że uczeń jest słaby z angielskiego albo nie rozumiał tłumaczonego wyrażenia, ale dlatego, iż zachował się niekulturalnie i użył w klasie tak potwornego kolokwializmu, wręcz wulgaryzmu. Nie powiedziałem ani słowa, ale przez chwilę się zastanawiałem, czy „robić kogoś w konia” naprawdę jest wyrażeniem wulgarnym. Potem przez dłuższą chwilę rozmyślałem nad tym, na ile „pulling one’s leg” jest z kolei wyrażeniem formalnym, którego nie powstydziłaby się użyć królowa brytyjska podczas spotkania z premierem.
Ale to jeszcze nic. Kiedyś podczas towarzysko – zawodowego spotkania przy grillu koleżanki anglistki zaśmiewały się do rozpuku z ucznia, który na egzaminie opisywał swoje nawyki żywieniowe i powiedział, że jada to i owo, bo ma to w sobie liczne „nutrients”. Nie rozumiałem za bardzo, z czego się śmieją koleżanki, ale w towarzystwie wypada udać, że rozumie się dowcipy opowiadane przez innych. Jak się zorientowałem po chwili, koleżanki śmiały się dlatego, że „nutrients” rozumiały jako „nutrie”.
Uczniowie najlepszego liceum w jednym z byłych miast wojewódzkich dość długo zastanawiali się, czy wyjaśnić pani profesor, czemu nie mogą zachować powagi, gdy wymawia ona „can’t”. Gdy w końcu jej powiedzieli, że jej wymowa to raczej wyraz „cunt”, niestety nie zrozumiała, a oni nie odważyli się wchodzić w dalsze szczegóły.
Na każdym kroku widać, że świat idzie do przodu. Moi uczniowie z obecnej drugiej klasy technikum wprawili mnie kiedyś w zdumienie, gdy bez trudu powiązali polskie słowa, których znaczenie ja musiałem sprawdzać w polskim słowniku slangu miejski.pl, z ich anglojęzycznymi źródłami etymologicznymi. Dlatego drżyjcie, filolodzy i filolożki. Jeśli nie będziecie oglądać filmów, słuchać muzyki młodzieżowej i rozmawiać z prawdziwymi ludźmi, wasz angielski stanie się wkrótce równie śmieszny, jak angielski moich najznakomitszych profesorów uniwersyteckich, którzy byli znawcami Szekspira, ale żyli za żelazną kurtyną i nie mieli dostępu do brytyjskich mediów czy internetu ani nie byli nigdy za granicą. I bądźcie gotowi się uczyć od tych, których uczycie. Motto tego blogu, docendo discimus, nie jest takie głupie, choć wymyślił je Seneka Młodszy prawie dwa tysiące lat temu.

Wdzięczna praca nauczyciela

Praca nauczyciela jest o tyle wdzięczna, że spotyka się z jakimś odzewem. Czy zrobisz coś mądrego, czy głupiego, jakaś reakcja – prędzej czy później – będzie.
Bywa, że od razu i że nauczyciel chciałby się wówczas ugryźć poniewczasie w język. Pamiętam na przykład, jak kolega z pracy, wyrzucając z siebie rozmaite żale i smutki, spytał przy mnie swoich wychowanków maturzystów o przyczynę problemów, jakie między nimi były. Zadał im retoryczne – jego zdaniem – pytanie, czy może coś jest nie tak z jego inteligencją i umysłem, skoro nie mogą się dogadać, na co Michał bez cienia wahania i z olbrzymią satysfakcją przyklasnął mu słowami: „Widzi Pan, sam Pan doszedł do tego, w czym tkwi problem. My Panu tego nie powiedzieliśmy.”
Bywa, że reakcja jest po wielu latach. Zdarza się, że ktoś wspomina o jakimś szkolnym epizodzie, którego ty już w ogóle nie pamiętasz, a dla niego okazał się być momentem, który zaważył na całym dalszym życiu i na najistotniejszych życiowych decyzjach.
A czasem reakcja jest po kilku tygodniach. Denerwowało mnie, że w pracowni mamy dwa zniszczone krzesła, których nie można tak po prostu wyrzucić ani wynieść, bo są „na stanie”, a które – przestawiane z miejsca na miejsce – mieszały się ciągle z dobrymi krzesłami. Krzesła na pierwszy rzut oka wyglądają normalnie, ale faktycznie wymagają zespawania oderwanych nóg, więc notorycznie przytrafiały się przypadki, że ktoś dawał się nabrać i albo się przewracał, albo gwałtownie uderzał łokciami o stół. Odstawiłem je w końcu do góry nogami na stojącej z boku pod tablicą ławce i przyczepiłem do nich duże kartki z napisem o treści: „Siadanie grozi kalectwem i śmiercią!”. Po paru tygodniach patrzę, a tu jest odzew. Na jednej kartce ktoś o krytycznym umyśle dopisał „Chyba nie”, na drugiej jakiś figlarny miłośnik empiryzmu zachęca „Spróbuj” i dorysowuje serduszka.
Czego by nie zrobić, czego by nie powiedzieć, jest odzew. Czasami zupełnie inny, niż się spodziewamy.

Demotywator

Znam kogoś, kto zmarnował trzy lata swojego życia studiując w kolegium nauczycielskim, a po kilku dniach praktyki pod koniec studiów doszedł do wniosku, że to jednak nie dla niego i studiuje obecnie budowę maszyn. Niedawno dowiedziałem się, czemu kolejna moja znajoma – po kilku latach pracy jako nauczycielka – zrezygnowała z zawodu. Może warto zniechęcić zawczasu innych, którzy zastanawiają się nad tą profesją?
Koleżanka nie wytrzymała poczucia humoru swoich podopiecznych, którzy poprosili ją podczas zajęć o wyjaśnienie wątpliwości ortograficznych i uzasadnienie, czemu właściwie wulgarny polski wyraz określający męskiego członka pisze się przez „ch”, a nie „h”. Gdy była już skłonna zacząć się zastanawiać nad tym niewątpliwie istotnym problemem, młodzież sama wpadła na rozwiązanie i pośpiesznie, z entuzjazmem je przedstawiła. Otóż „ch*j” pisze się przez „ch” z bardzo prostej przyczyny. Żeby był dłuższy.
Koleżanka nie wytrzymała i zdecydowała się odejść z zawodu. Patrząc dzisiaj na tablicę upstrzoną sprośnymi wierszykami autorstwa zdających maturę rozszerzoną uczniów, pomyślałem, że musiała być bardzo nieodporna. Wierszyki były po angielsku, a w jednym z nich był przymiotnik, którego nie znałem. Według słownika języka angielskiego jest nieco archaiczny, ale jak najbardziej poprawny.

Szkoła jak lustro

Praca w szkole to trochę tak, jak budowa na załączonej ilustracji. Stare ma szanse się przejrzeć w nowym, byle tylko chciało popatrzeć.
Gdy czytam sensacyjne newsy o tym, jak to jastrzębska szkoła obniża sprawowanie i ogranicza prawa uczniowskie chłopakom, którzy nagrali i wrzucili do internetu głupawy filmik zatytułowany „Papamobile”, nie mogę się powstrzymać od konstatacji, że decyzja szkoły jest jeszcze bardziej żałosna niż fabuła przedmiotowego klipu.
Jak najlepiej burzyć autorytet Jana Pawła II i podważać go? Ano właśnie tak – robiąc z niego świątka na piedestale, pokrytego warstwą brązu tak grubą, że aż trudno go pod nią rozpoznać. Jan Paweł II był przed laty osobą budzącą spontaniczny autorytet wśród młodzieży i nie trzeba było metod rodem z głębokiego komunizmu do obrony tego autorytetu. Kara za pozaszkolne głupawe wybryki powinna się raczej koncentrować na stwarzaniu zagrożenia dla ruchu kołowego, a nie na obrażaniu patrona szkoły, który notabene nigdzie w tym filmie nie jest nazwany po imieniu i nie rozumiem, skąd przekonanie, że film pokazuje Jana Pawła II.
Dyrekcja szkoły zapomniała chyba, że na zamordyzmie autorytetu się raczej nie zbuduje, pewnie prędzej zburzy. I że to właśnie działania takie, jak działanie szkoły, powodują, że Jan Paweł II wraz ze swoim nauczaniem przestaje kogokolwiek szczerze interesować i staje się młodzieży coraz bardziej obcy. A kiedyś był wyjątkowo bliski i nie trzeba było żadnego bata, by tak było. Teraz już nawet teolodzy mówią, że nikogo nie interesuje jego nauka i stał się dla niektórych Polaków „złotym cielcem”.
Ciekawe, jak dyrekcja jastrzębskiej szkoły potraktowałaby swoich uczniów, gdyby – zamiast nagrywać banalny i nie wnoszący nic poważnego do dyskusji o papiestwie filmik – włączyli się w wyraźnie obecny w świecie nurt poważnej krytyki Jana Pawła II i oskarżali go o zaniedbania, wspieranie południowoamerykańskich reżimów totalitarnych czy obwiniali o śmierć dzieci w Afryce. Wyrzuciliby ich ze szkoły? Zamknęli w więzieniu? Skazali na śmierć (chyba nie całkiem byłoby to w zgodzie z papieskim nauczaniem)?
Na forach internetowych i w komentarzach pod artykułami o „skandalicznym wybryku uczniów z Jastrzębia” spora część internautów bije im brawo i trzyma za nich kciuki. Dyrekcja szkoły i inni zbulwersowani zrozumieliby może lepiej takie głosy, gdyby w tym pokoleniu wstępującym spróbowali sobie przypomnieć siebie sprzed lat. Gdyby się zechcieli przyjrzeć swojemu odbiciu, niczym te kamieniczki odbite w stalowo – szklanej, świeżo wznoszonej elewacji. Ja świetnie pamiętam – do dzisiaj – akademie ku czci Ludwika Waryńskiego z mojej podstawówki. Pamiętam też, że śmialiśmy się z kolegów i koleżanek z konkurencyjnego liceum, których tamtejsi profesorowie karali dyscyplinarnie, jeśli spotkali kogoś z nich przypadkowo na mieście zimą bez czapki. Co zapamiętają siedemnastolatkowie z technikum w Jastrzębiu? Obniżone sprawowanie i ograniczenie praw ucznia za wygłupy poza szkołą?

* Do filmu „Papamobile”, w przeciwieństwie do Dariusza Chętkowskiego, nie linkuję. Bo – szczerze mówiąc – chociaż napisy mają ładną czcionkę i montaż jest w porządku, to nie ma tam chyba co oglądać, a „dzieło” nie jest warte rozgłosu, jaki mu zapewniają urażeni i gniewni.