Kanapka Tobiasza

Mocno mnie zaskoczyło, wręcz odebrało mi mowę, gdy jedna z młodszych koleżanek, wchodząc na chwilę do swojej klasy podczas mojej lekcji, zbeształa w bardzo kategoryczny sposób ucznia, który dyskretnie jadł kanapkę. Jeszcze bardziej odebrało mi mowę, gdy zobaczyłem reakcję uczniów i uczennic na to besztanie. Wyglądało to tak, jakby jedzenie kanapki było najgorszym możliwym do wyobrażenia przestępstwem. Nie chciałem kwestionować autorytetu koleżanki, poza tym naprawdę oniemiałem, więc nie skomentowałem w żaden sposób całego zajścia.
Podobnie oniemiałem, gdy usłyszałem kiedyś w pokoju nauczycielskim rozmowę młodszych koleżanek o tym, jaką to karę wyznaczyć uczniowi, który do jednej z nich zwrócił się „proszę pani” zamiast „pani profesor”. Takie wydarzenia uświadamiają mi, że lekceważę czasami sprawy, które dla wielu nauczycieli są istotne. Czasem to może niedobrze, ale niekiedy – wydaje mi się – nie ma to większego znaczenia.
Odkąd zostałem opiekunem pracowni, mam w niej do swojej dyspozycji czajnik elektryczny, który przyniosłem sobie z domu, a który ratuje czasem moje pozbawione nauczycielskich predyspozycji gardło. Moi panowie mechanicy, pracując ze mną drugi, trzeci rok z rzędu, przyzwyczajają się zupełnie do tego, że tego czajnika używamy. Idą na przerwie po wodę, bywa, że zrobią zrzutę na kawę czy herbatę, gdy braknie. Pamiętam Darka, który chodził na angielski ze swoim kubkiem, a przed przyjściem kupował w szkolnym sklepiku „3 w 1”, taką kawę instant ze śmietanką i cukrem od razu. Spotkałem go niedawno w hipermarkecie w Krakowie. Klasa, w której jestem wychowawcą, przyniosła sobie cały komplet kubków z różnokolorowymi wzorkami w kwiatki. Wielu uczniów robi sobie na przerwie coś do picia, zwykle potem po lekcji ktoś z nich idzie umyć nie tylko szklankę po sobie, ale i po mnie. Nie przyszło mi jakoś nigdy do głowy rozmawiać o tym z nimi, to wszystko dzieje się tak jakoś naturalnie i nie zauważyłem, żeby nas to rozpraszało. Na kółku filmowym czy na fakultecie zdarzało nam się często zadzwonić po pizzę na wynos i też jakoś mi nigdy do głowy nie przyszło, że to w czymkolwiek przeszkadza.
Z tym „profesorowaniem” to też śmieszne. Pamiętam, że była taka klasa liceum agrobiznesu, w której jakoś tak się utarło, bo im kiedyś wytłumaczyłem, jakie są tytuły naukowe i jak się je zdobywa, że przez całą szkołę mowili do mnie „panie magistrze”. Zabawne było, gdy ktoś z nich przychodził do pokoju nauczycielskiego i pytał kogoś z nauczycieli o to, czy jestem i czy można mnie prosić na zewnątrz:
– Przepraszam, czy można prosić pana magistra?
Brzmiało to idiotycznie, tak jakbym był jedynym magistrem w szkole, do tego tytułu nigdy bowiem nie dołączali nazwiska. Na początku koledzy i koleżanki z grona pedagogicznego mieli niezły ubaw i nie wiedzieli o co chodzi, ale potem jakoś się przyzwyczaili.
Później z kolei miałem taką zabawną klasę technikum mechanicznego, w której – wskutek nieporozumienia z pierwszej klasy – doszło do sytuacji całkowicie kuriozalnej. W pierwszej klasie panowie mieli pretensje, że zwracam się do nich w formie grzecznościowej. Zrobiliśmy więc głosowanie, czy mam im mówić na pan, czy na ty. Ale większość z nich tak zrozumiała to głosowanie, że wyszło na to, że jesteśmy na ty w obie strony. No i potem część z nich mówiła mi po imieniu, część na pan, nikt jednak nie używał tej przyjętej w szkole średniej zwyczajowej formy „panie profesorze”.
Uczniowie, którzy – zgodnie z netykietą – zwracają się do mnie bezpośrednio w internetowych dyskusjach na forach czy rozmowach przez komunikator, też często w starszych klasach przestają w ogóle używać formy grzecznościowej i nie sposób się w tym doszukiwać oznak lekceważenia czy braku szacunku.
Tegoroczni absolwenci technikum mechanicznego mówili do mnie z kolei „tato”. Wszystko zaczęło się od tego, że zwracałem się do nich często słowem „synu”, więc reagowali spontanicznie i żartobliwie, aż utarł się nowy zwyczaj.
To są wszystko moim zdaniem bzdury. W ogóle o nich na co dzień nie myślę. Wcale bym nie myślał, gdyby nie koleżanki, które czasami zaskakują mnie tymi demonstracyjnymi przebłyskami autorytetu. Nie jestem pewien, czy mój autorytet w jakikolwiek sposób ucierpiał, gdy Tobiasz jadł kanapki na lekcji, albo gdy Tomek mówił do mnie „Marcinku”. Tak samo jak nie jestem pewien, czy w jakikolwiek sposób mój autorytet zostanie podbudowany tym, że ktoś inny będzie siedział na baczność całą lekcję albo mówił do mnie „panie profesorze”. Wydaje mi się, że piernik do wiatraka nic nie ma. I staram się na czym innym opierać ten mój autorytet, nie mając zresztą złudzeń co do tego, że autorytet nauczyciela to istny zamek na piasku.