Propagowanie faszyzmu

W nagonce medialnej na prokuraturę białostocką, która niedawno umorzyła postępowanie w sprawie znaków swastyki namalowanych, a następnie zamalowanych w jakimś miejscu publicznym, nie myślę brać udziału. W gruncie rzeczy sprawy nie znam, więc trudno się wypowiadać, a tłumaczenie prokuratorów opublikowane w liście otwartym, gdzie podkreślają, że – aby kogoś ukarać – trzeba jednoznacznie wykazać, że eksponowanie symbolu miało na celu propagowanie związanej z nim ideologii, wydaje się logiczne.
Nie bronię ani narodowców, ani wandali, ani prokuratora z Białegostoku, dla którego swastyka jest azjatyckim symbolem szczęścia, ale słuchając kilkakrotnie dyskusji na ten temat w telewizji i widząc w tle obrazki podobne do poniższego, zastanawiałem się, na ile właściwie media dorosły do tego, by być naszą „czwartą władzą”, czy nie są czasem jeszcze na etapie wczesnego jaskiniowca, który nie rozumie jeszcze przekazu w malowidłach na skale. Bo w jaki sposób propaguje faszyzm swastyka powieszona na szubienicy, to ja naprawdę nie wiem.

Pozostaje nam mieć nadzieję, że w szybko rozwijającym się świecie, inspirowane wysokim poziomem merytorycznym BBC, Al Jazeery i innych profesjonalnych stacji, także polskie koncerny medialne szybko przejdą przez etap sztuki jaskiniowej, pisma obrazkowego, a z czasem może nauczą się pisać, czytać i używać poprawnej polszczyzny.

Karnawał w Kolonii

Według przepowiedni Malachiasza, listy krótkich sentencji łacińskich, opisujących rzekomo wszystkich papieży, będącej w rzeczywistości fałszerstwem mającym doprowadzić do wyboru pożądanego kandydata, kolejny papież, którego kolegium kardynalskie wkrótce wybierze, będzie ostatnim. Pontyfikat „Piotra Rzymianina” ma się zakończyć zniszczeniem Rzymu i Sądem Ostatecznym. Końcowe zdanie przepowiedni brzmi:

In persecutione extrema S. R. E. sedebit Petrus Romanus, qui pascet oves in multis tribulationibus: quibus transactis civitas septicollis deruetur et judex tremendus judicabit populum. Finis.

Abdykacja Benedykta XVI, określanego w przepowiedni jako „Gloria olivae”, zaskoczyła mnie i wstrząsnęła mną silnie, chociaż na instytucję kościelną od dawna patrzę z boku i z dużym dystansem. Przykleiłem się do telewizora na dobre półtorej godziny i słuchałem z zapartym tchem, co mają do powiedzenia na ten temat polscy hierarchowie, księża, dziennikarze stacji religijnych i innych mediów, a także zwykli Polacy – wierni i trzymający się z dala od kościoła. Nie licząc przerw na reklamę, każda minuta w polskich stacjach informacyjnych była poświęcona decyzji papieża, nawet jeśli przez chwilę można było odnieść inne wrażenie.

Znudzony trochę słuchaniem ciągle tych samych osób, tych samych komentarzy, utrzymanych w tym samym tonie, pomyślałem ze szczerym zainteresowaniem, że warto by było posłuchać, jak na decyzję o ustąpieniu z papieskiego tronu niemieckiego papieża patrzą nasi sąsiedzi Niemcy.
Przejrzałem szybko wszystkie niemieckie kanały, jakie akurat miałem pod ręką dostępne. Leciały na nich filmy i teleturnieje, a na niemieckiej „jedynce” (ARD) trwała transmisja karnawałowej parady w Kolonii, mieście, do którego Benedykt XVI udał się w swoją pierwszą podróż apostolską podczas dobiegającego właśnie końca pontyfikatu. Rozentuzjazmowani uczestnicy pochodu wymachiwali kwiatami, tańczyli w kolorowych, pomysłowych przebraniach, pozdrawiali rozbawionych przechodniów i obserwatorów, licznie zgromadzonych na trasie ich marszu. Po półgodzinnym oglądaniu parady przełączyłem się ponownie na obsesyjnie przejęty losem opuszczanego przez Benedykta XVI tronu Stolicy Piotrowej kanał, określany przez niektórych mianem „polskojęzycznej telewizji niemieckiej”. A obojętność Niemców na to, co wydarzyło się właśnie w Rzymie, i co nie ma precedensu w historii współczesnej, kazała mi się zastanowić nad tym, czy przepowiednia Melechiasza nie okaże się czasem w pewnym sensie prawdziwa. Sąd Ostateczny to może nie przyjdzie, Rzym jako miasto w ruinach może nie legnie, ale instytucja papiestwa zdaje się dobiegać końca, nie tylko dlatego, że Melechiasz przewidział dla Benedykta XVI tylko jednego następcę. Człowiek, którego poprzednicy decydowali o losach państw i narodów, okazuje się być mniej interesujący, niż ludzie pajacujący na ulicach Kolonii.

Sensacyjna wiadomość

Sensacyjna wiadomość z godzin porannych zapadła się pod ziemię.
Rano, wychodząc z domu, usłyszałem w jednej z telewizji informacyjnych mrożącą krew w żyłach wiadomość. Rybnik, Żory i Zamość zostały w nocy całkowicie zniszczone przez grad.
Kolejne kilka godzin spędziłem w sali egzaminacyjnej, odcięty od świata, jakież więc było moje zdziwienie, gdy po powrocie do domu przekonałem się, że ta sama stacja, która rano podała wiadomość o zniszczeniu miast zamieszkałych łącznie przez sześciocyfrową liczbę osób, milczy o ich losie. Na ekranie nie pokazuje się czarno-białych zdjęć z miast startych z powierzchni ziemi, w tle nie puszcza się posępnej muzyki. Komentatorzy nie opowiadają o bezpowrotnie utraconym dziedzictwie narodowym ani o perłach architektonicznych Zamościa, nie ma zapowiedzi mszy świętych w intencji ofiar ani marszów milczenia.
Musiałem rano mieć halucynacje z rozespania. Albo trzeba z z olbrzymią rezerwą podchodzić do każdej, nie tylko meteorologicznej, sensacji oferowanej nam przez media.

Czysta krew

Mam obecnie czterdziestu jeden uczniów, o których nie przywykłem słyszeć dobrego słowa, ponieważ – sądząc po płaczu i zgrzytaniu zębów nauczycieli – są oni koszmarami śniącymi się po nocach, a lekcja z nimi to prawdziwa udręka, po której niejeden mój kolega i niejedna koleżanka nerwowo dzielą się swoimi frustracjami w pokoju nauczycielskim. Początkowo, będąc świadkiem wyjątkowo emocjonalnych reakcji, okazywałem zdziwienie i próbowałem tych uczniów bronić, ale z czasem przestałem zabierać głos i przyzwyczaiłem się, że w nauczycielskim slangu otrzymali oni jednoznaczną, dla wszystkich innych zrozumiałą ksywę. Stali się „wampirami”, bo wysysają z ciała pedagogicznego krew i pozbawiają je energii.
Dziwne, bo moje akumulatory wyraźnie się podładowują, gdy idę na lekcję z tymi „wampirami”. To prawda, że wyniki meczu Wisły Kraków interesują ich bardziej, niż zdania warunkowe w języku angielskim. To prawda, że na portalach społecznościowych popisują się różnorakimi eksperymentami z ekshibicjonistycznym rozmachem, a skala tych eksperymentów może budzić podziw albo wpędzać w kompleksy. W wyrażaniu poglądów i stosunku do autorytetów są o wiele odważniejsi i bardziej bezpośredni, niż byli ich starsi koledzy kilkanaście lat temu, nie wspominając już o nas.
Ale rzeczywistość jest taka, że gdy siedzę z nimi w pracowni, prawie każdy ma podręcznik otwarty tam, gdzie należy, panuje spokój i cisza, może nie jak makiem zasiał, bo nikt nie boi się odezwać, ale też nikt nie musi podnosić głosu, by być usłyszanym. Nie przekrzykujemy się, nie przeszkadzamy sobie, robimy wspólnie to, co sobie założyliśmy. Nie mogę sobie jakoś wyobrazić, że ci sami uczniowie wdają się z niektórymi nauczycielami w wulgarne pyskówki, lekceważą ich i obrażają. Jak dla mnie, są prawie idealni i niezawodni niczym szwajcarskie zegarki. Bywa, że mnie to nawet trochę zastanawia.
Po wielu długich miesiącach przestałem się wtrącać i przerywać narzekania innych nauczycieli na wampiry z technikum. Ale tym większą niespodzianką było dla mnie niedawno, gdy taki wylew negatywnych emocji przerwała jedna z koleżanek i zaczęła ich chwalić. Powiedziała z uśmiechem na ustach, że to najbardziej dogadane chłopaki, jakich można sobie wyobrazić. Że łatwo ich jest zmobilizować do podjęcia każdego wyzwania i że we wszystko, co robią, angażują się po kres swoich możliwości. Chciałoby się powiedzieć, że wyjęła mi te słowa z ust, a wampiry znalazły kolejnego sojusznika w pokoju nauczycielskim. Szacun, Siostro, witaj w naszym gronie, rozgość się na kanapie i razem z nami rozkoszuj się smakiem krwi ulubionego typu. Od niedawna dostępna w czteropakach.

Legenda stanu wojennego

W prawie każdym dłuższym programie czy artykule na temat wprowadzenia stanu wojennego w grudniu 1981 dowiadujemy się w pewnym momencie, że pamiętnego dnia o godzinie 9 rano zamiast „Teleranka” na ekranach telewizorów pokazał się generał Jaruzelski i wygłosił swoje słynne słowa: „Ojczyzna nasza znalazła się nad przepaścią”. Nic dziwnego, na początku lat osiemdziesiątych nie było w Polsce dzieci, które na wyciągnięcie pilota miały kilkanaście albo i więcej stacji z bajkami i audycjami specjalnie dla siebie, przytłaczająca większość z nich miała dostęp jedynie do dwóch kanałów telewizji publicznej. Nie było DVD, a nawet VHS jako standard video był dopiero w powijakach i nie zdążył jeszcze trafić pod strzechy nawet na zgniłym zachodzie, a co dopiero w socjalistycznej ojczyźnie. Dlatego to wspomnienie o „Teleranku”, którego nie było, jest jednym z najpowszechniejszych wspomnień ludzi, których dzieciństwo przypadło na przełom lat siedemdziesiątych i osiemdziesiątych. Ja też pamiętam wystąpienie Jaruzelskiego i wydawało mi się wówczas tak mądre i tak ciekawe, że oglądałem potem nawet powtórkę.
Wszystko dobiega jednak kresu, w tym era „Teleranka”. Jak tłumaczy kierownictwo telewizji publicznej, zatrudniającej około pół tysiąca dyrektorów średniego szczebla, zarabiających mniej więcej tyle samo, ile kosztuje jeden odcinek „Teleranka”, na produkcję programu brakuje pieniędzy. Spada także jego oglądalność i wyczerpała się jego formuła. „Teleranek” jest moim rówieśnikiem – na ekranach telewizorów w polskich domach pojawia się od 1972 roku i – jak dotąd – ustąpił tylko raz, generałowi Jaruzelskiemu. Czuję, że będąc w wieku „Teleranka” też wyczerpałem już moją formułę i trzeba będzie mnie chyba niedługo wyłączyć na dobre.
Twórcy „Teleranka” po raz pierwszy podpadli bardzo poważnie w 2002 roku, gdy „Super Express” ujawnił skandal związany pośrednio z programem. Gość „Teleranka” namawiał dzieci do pisania pamiętników w internecie i pokazywał im, jak się do tego zabrać. Jak się później przypadkowo okazało, zaproszony do programu blogger w swoim sieciowym pamiętniku pisał między innymi o wizycie w Krakowie, gdzie zabrano go do najfajniejszych klubów gejowskich, dano mu poflirtować, a następnie przeżył „kosmiczny seks”. Żadna z tych rewelacji erotycznych nie została oczywiście pokazana w programie, ale dobór „eksperta” był może rzeczywiście nie najtrafniejszy.
Szkoda, że telewizja publiczna wycofuje się z emisji takich kultowych programów niskobudżetowych o charakterze edukacyjnym dla młodego odbiorcy, pewnie lada dzień padnie katolickie „Ziarno”. Aż dziwne, że dotąd jeszcze nikt na nie się nie rzucił i nie zdjął z anteny w ramach oszczędności.

Roman w Kropce

Jestem pod szczerym wrażeniem i mam głębokie uznanie dla Romana Giertycha po jego dzisiejszym występie w „Kropce nad i”, kiedy to Monika Olejnik mistrzowsko prowokowała go do wypowiedzi, które mogłyby mu pewnie nie wyjść na zdrowie. Dziennikarka bez wahania zadawała mu ciosy poniżej pasa w rodzaju przypominania opinii dyrektora Radia Maryja o tym, że miejsce Ligi Polskich Rodzin jest na katafalku. Przez chwilę liczyłem na to, że Roman Giertych straci panowanie nad sobą, gdy Monika Olejnik nazwała ojca dyrektora „Panem Rydzykiem” i uparcie broniła swojego prawa do mówienia w ten sposób o człowieku, który prezydenta Rzeczypospolitej nazywa oszustem, a jego żonę czarownicą.
Roman Giertych pozostał jednak opanowany, grzeczny, uprzejmy, a chwilami nawet dowcipny. Jedyna wpadka, jaką zaliczył w czasie programu, to przypisanie autorstwa „Naszej szkapy” Henrykowi Sienkiewiczowi, ale to chyba można ministrowi edukacji wybaczyć. Myślę, że zupełnie niepotrzebnie przyszedł dzisiaj do studia TVN24 – mógł się spodziewać, że większość zadawanych pytań będzie musiał zostawić bez odpowiedzi. Jeśli jednak celem udziału w „Kropce nad i” było popisanie się spokojem i opanowaniem, Roman Giertych odniósł dzisiaj olbrzymi sukces.
Z drugiej strony, Monika Olejnik wygląda profesjonalnie nawet wtedy, gdy rozsypują jej się te kolorowe ściągi z Gombrowiczem, Witkacym i Konopnicką, i gdy zbiera je z podłogi studia albo gdy pokazuje do kamery torebeczkę w paski, z którą wyjeżdża na urlop. Jest rozbrajająca i, nawet jeśli nie udało jej się zburzyć spokoju pana wicepremiera, pozostaje dla mnie jedną z najwybitniejszych polskich dziennikarek i moim idolem. Jest w czołówce mojego prywatnego rankingu dziennikarzy czy rankingu znanych mi kobiet o imieniu Monika.
Pan wicepremier z kolei, chociaż tak świetnie dzisiaj wypadł, nie ma u mnie szans w rankingu Romanów. Na pierwszym miejscu jest taki Roman z Anglii, który w poniedziałek jedzie skręcać meble w Bath. Ciężko go będzie wicepremierowi pokonać, a innych prywatnych rankingów, w których mógłby wicepremier brać udział, nie prowadzę.