O transporcie demagogicznie

W każdej dziedzinie da się dużo gadać i nic nie robić, a jednocześnie zdobywać poklask wielu mało spostrzegawczych osób. Potrafię sobie na przykład wyobrazić sytuację, w której populiści zrobiliby zamieszanie – i to straszne – obejmując ministerstwo transportu w jakimś kraju.
Na przykład na początku urzędowania minister transportu urządza codzienne konferencje prasowe w miejscu wypadków drogowych i ogłasza, że trzeba w końcu zacząć zdecydowanie walczyć z ich przyczynami. Tu minister na tle karambolu, tu na tle zmasakrowanych zwłok, a tu przy wraku samochodu owiniętym wokół drzewa.
Następnie minister postuluje rozwiązania: należy bezwzględnie dopilnować, by wszyscy kierowcy mieli prawa jazdy właściwych kategorii, samochody powinny być poddawane dorocznym przeglądom, a firmy transportowe powinny poinformować wszystkich swoich pracowników, że za kierownicą nie wolno pić alkoholu. Po tych pierwszych nieśmiałych próbach przeprowadza się badanie opinii publicznej, w którym zadaje się ludziom pytanie: „Czy popierasz postulat ministra transportu, by kierowcy mieli prawa jazdy i byli trzeźwi?” Wyniki badania posłużą zorganizowaniu triumfalnej konferencji prasowej, na której będzie można ogłosić, iż społeczeństwo popiera działania ministerstwa mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa na drogach, a przy okazji zapowiedzieć, iż w celu poprawy widoczności ciężarówek na drogach, planuje się wprowadzenie obowiązku, by wszystkie samochody firmowe były żółte i by obowiązkiem kierowców było utrzymać je w nieskazitelnej czystości.
By czasem nie pozwolić na zbyt długie drążenie kwestii kolorystyki tirów, minister ogłasza następnie, że jego zdaniem paliwo na stacjach benzynowych jest za drogie i że planuje się wprowadzenie specjalnego systemu kontraktacyjnego, który zapewni stałą cenę paliwa w obrębie każdego województwa. Koncerny będą musiały zadeklarować niezmienną cenę litra paliwa na okres pięciu lat, a po upływie okresu kontraktu nowa cena będzie musiała być negocjowana z ministerstwem transportu.
Gdy lekko już ucichnie szum wokół negocjacji na temat cen paliwa, które to negocjacje w międzyczasie całkowicie utkną i spełzną na niczym, powołuje się pozaministerialny Narodowy Instytut Ciężarówek i Transportu Osobowego o pięknym skrócie NIC TO, który zajmie się przygotowaniem przepisów ruchu drogowego uwzględniających potrzeby narodu i niezależnych od przepisów międzynarodowych. W instytucie tym zatrudni się chłopców, którzy wiedzą, gdzie w ich mieście jest Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego, bo jak wiadomo stanowi to gwarancję zdrowego kompromisu pomiędzy wystarczającymi kompetencjami a brakiem złych nawyków.
By poprawić nastroje wśród kierowców, a jednocześnie zmniejszyć ilość osób kierujących pojazdami bez niezbędnych uprawnień, postanawia się następnie dawać prawo jazdy każdej osobie, która po dwóch oblanych egzaminach przystępuje do egzaminu na prawo jazdy po raz trzeci i zdaje przynajmniej jedną z trzech części egzaminu: teoretyczną, praktyczną na placu albo praktyczną na mieście.
Potem pora na uderzenie z grubej rury, więc znowu seria codziennych konferencji prasowych, tym razem w tle korki uliczne w dużych miastach. Sondaże tym razem badają, czy społeczeństwo popiera plan ministra, by zlikwidować korki. Zachęcony wynikami sondaży minister wprowadza zakaz wjazdu w ulice, na których przez dwa dni z rzędu zaobserwowano korek. Po kilku tygodniach jak kraj długi i szeroki niegdyś zakorkowane ulice zamieniają się w place zabaw i boiska dla dzieci.
Przy okazji wychodząc naprzeciw oczekiwaniom społecznym, by zwiększyć ilość autostrad, minister ogłasza w drodze rozporządzenia, iż wszystkie drogi o nawierzchni asfaltowej nie starszej niż trzydziestoletnia i o szerokości co najmniej trzech metrów zostają przekwalifikowane na autostrady. Dodatkowe oszczędności przynosi rezygnacja z budowy obwodnic tam, gdzie żaden dom nie stoi bliżej niż 50 cm od drogi – tyle wystarczy, by – zachowując ostrożność – minęły się dwie osoby. Przelicza się następnie ilość kilometrów autostrad w kraju na jednego mieszkańca i ogłasza się, że minister doprowadził do wysunięcia się swojego kraju na pierwsze miejsce światowej czołówki w tym względzie.
Następnie można by nagłośnić jakiś wypadek, w którym pijany kierowca wpada w grupę przedszkolaków. Trzeba z tym zrobić porządek. Powołuje się specjalną komisję składającą się z policjanta, mechanika samochodowego, kardiologa i księdza, jedną komisję na każde 1000 km dróg krajowych. Zadaniem tej komisji będzie nie dopuścić, by jakikolwiek pojazd przejechał z punktu źródłowego do docelowego bez kontroli, czy kierowca jest trzeźwy, samochód sprawny, pogoda wystarczająco ładna, a cukier dość słodki. Policjanci drogówki muszą obowiązkowo co miesiąc przejść pięciodniowe szkolenie na temat sposobów dbania o bezpieczeństwo na drodze organizowane przez wspomniane uprzednio NIC TO.
Przy okazji minister mógłby gdzieś na forum europejskim wspomnieć, że Wielka Brytania powinna zlikwidować ruch lewostronny na swoim terenie i że jest to oficjalne żądanie jego rządu.
Wydaje się, że wszyscy zawodowi kierowcy ciężarówek w takim kraju dawno zrobiliby już kurs motorniczego tramwaju i przekwalifikowali się. Albo wyjechali na drugi koniec świata. Na szczęście sytuacja z tym wymyślonym ministerstwem transportu nie dotyczy naszego kraju, a gdyby kiedykolwiek coś takiego się stało w normalnym kraju demokratycznym, minister zostałby zdymisjonowany najpóźniej w drugim akapicie tego wpisu. Ale demagogii trzeba się wystrzegać, bo możliwa jest wszędzie. Nie tylko w ministerstwie zdrowia, bo – jak wiadomo – zdrowia i szczęścia ludzie życzą sobie nawet przy wspólnym piciu wódki.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Na szczęście nie każdy mnie kocha

Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.

Nie lubię polityki

Kiedy wysłałem życzenia świąteczne, a w nich napisałem, że chciałbym, by atmosfera w naszym kraju zrobiła się jak podczas śpiewania kolęd, Ania z niesmakiem zaprotestowała, że przy okazji składania życzeń uprawiam politykę. Tymczasem mnie – prawdę mówiąc – w ogóle nie interesuje polityka, a w życzeniach nie padło żadne nazwisko, żadna opcja polityczna, nie wymieniłem żadnej partii.
Mnie interesuje zdrowy rozsądek, a politykę chętnie zostawiłbym innym. Niestety, dożyliśmy czasów, w których w naszym kraju polityczne jest wszystko. Jeżeli nawet poruszam często polityczne tematy, to robię to niechętnie i tylko w imię obrony zdrowego rozsądku.
Strona internetowa Ministerstwa Edukacji Narodowej od jakiegoś czasu stała się witryną partyjną i epatuje gloryfikacją wodza. Tymczasem, o ile można czasem popatrzeć przez palce na to, że ja na mojej prywatnej stronie pozwalam sobie na takie czy inne dywagacje polityczne, o tyle na stronie ministerstwa agresywny nagłówek oskarżający jeden z nauczycielskich związków zawodowych o to, że jest przybudówką partyjną opozycji, jest ewidentnym wykorzystywaniem stanowiska do walki politycznej. Wydaje się, że ministerstwo wyobraża sobie, że polska szkoła ma wychowywać dzieci w duchu jednej partii, jednego wodza, w czarno – białym świecie jednej idei. A tak przecież było w okresie, który obecne kierownictwo resortu najbardziej krytykuje.
Zdrowy rozsądek wielu osób mocno ucierpiał, odkąd rozpętała się w naszym kraju propagandowa wojna polityczna wciągająca w wir walki wszystkich i wszystko. Odkąd ministerstwo dopatrzyło się polityki nawet w „lewych” badaniach okresowych i szkoleniach bhp, słowo „lewica” nabrało tak absurdalnie negatywnego znaczenia, jakby było synonimem wyrazów „zbrodnia”, „morderstwo” czy „złodziejstwo”. Niektórzy ulegają presji tej agresywnej retoryki tak bardzo, że ostatnio dowiedziałem się przypadkowo, że istnieje coś takiego, jak „prawicowy związek zawodowy” dla nauczycieli. Wydawało mi się zawsze, że związek zawodowy z definicji musi być lewicowy, bo broni praw pracowniczych, ale widocznie wszystko jest możliwe. Dla mnie to trochę tak, jak „ateistyczne kółko różańcowe” albo „orkiestra symfoniczna głuchoniemych”.
Cierpimy też na syndrom zamykania się we własnych przekonaniach i nieotwierania się na poglądy innych, często o wiele mądrzejszych od nas. Gdy Jan Pospieszalski zajmował się muzyką, był moim idolem. Byłem dumny z tego, że chodził do tej samej podstawówki, co ja. Że chodził do jednej klasy z moją siostrą. Dziś, kiedy katolickie agencje adopcyjne w Wielkiej Brytanii zastanawiają się nad tym, jak sobie poradzić z adopcjami dzieci przez pary homoseksualne, kiedy katechizm kościoła katolickiego z szacunkiem pochyla się nad orientacją seksualną człowieka jako niezależną od niego, Jan Pospieszalski w polskiej telewizji publicznej „udowadnia”, że homoseksualizm można skutecznie „wyleczyć”.
W epoce grzebania w teczkach i szukania haków ekscytuje nas burzenie pomników i zacieranie śladów. Jan Pospieszalski stanowczo się domaga zburzenia Pałacu Kultury i Nauki, ponieważ nie ma żadnej litości dla sierot po PRL-u. Apelowałbym do pana Jana o zajęcie się usuwaniem wielu innych śladów po wrogich reżimach, także na lokalnym podwórku. Budowę głównej arterii komunikacyjnej śródmieścia Częstochowy na linii wschód – zachód, Alei Jana Pawła II, rozpoczęto za okupacji hitlerowskiej. Zanim zaczniemy usuwać brzemię komunizmu, może warto by było zaorać ten szlak komunikacyjny i wrócić do oryginalnego ciągu z ulicami Jasnogórską i Chłopickiego? Nasi przodkowie zadbali już o to, by twórca wielkomiejskiej Częstochowy, car Mikołaj, nie spoglądał na Trzy Aleje ze szczytu Alei Sienkiewicza. Usunięto też budynek rotundy z Trzeciej Alei (widoczny na zdjęciu), największy budynek wystawy przemysłowej 1909 roku, jednego z największych wydarzeń w historii Częstochowy. Ale Muzeum Hutnictwa i Górnictwa Rud Żelaza w Parku Staszica, obserwatorium astronomiczne Akademii Jana Długosza, a także altana, wokół której latem koncentruje się życie towarzyskie parku, to także ślady po czasach carskiej opresji.
Są ludzie, którym przydałoby się bardzo, by zainteresowali się polityką. To politycy i członkowie partii politycznych. Ci jednak nie zawsze mają czas być na bieżąco z prawdziwą polityką, a jedyne co ich interesuje, to skandalizujące afery z przywódcami partii w rolach głównych na pierwszych stronach tabloidów. Pani Minister Spraw Zagranicznych, jak często się podnosi w ostatnich dniach, nie interesuje się w ogóle polityką zagraniczną kraju, pan Minister Edukacji Narodowej nie interesuje się rzeczywistymi problemami polskiej szkoły i nie liczy się ze zdaniem fachowców.
Mam kolegę, który jako jeden z szefów partii rządzącej w swoim powiecie ma decydujący głos w wielu sprawach przy obsadzaniu stanowisk w samorządzie, ale gdy próbuję z nim rozmawiać o podstawowych programowych celach jego partii, przyznaje się otwarcie, że nie ma o nich pojęcia, ponieważ buduje obecnie dom i nie interesuje się polityką. Nie zna programu swojej własnej partii.
Mam innego kolegę, który dostał się do samorządu dzięki poparciu partii, o której mówi, że to kurwy i złodzieje, ale łatwo się było dzięki ich poparciu załapać. A że poparcie miało uzasadnienie czysto towarzyskie, a nie polityczne, to mniejsza z tym.
Na Walentynki wypada wszystkim życzyć, byśmy nauczyli się ze sobą współżyć mimo różnic politycznych, światopoglądowych i innych. Byśmy interesowali się tym, co stanowi nasze kompetencje i za co jesteśmy odpowiedzialni. Byśmy przyjmowali do wiadomości to, co mówią nam specjaliści. Częstochowianom życzę wiaduktu nad torami i połączenia ulicy Sobieskiego z ulicą Legionów. Jeżeli ktoś w tych życzeniach widzi propagandę polityczną, polecam spacer. Jest piękny niedzielny poranek i chociaż nie ma śniegu, to złapał lekki mróz i w parku nie powinno być błota.

Zdjęcie z http://www.czestochowa.ws

R.I.P., Saddam.

W przeddzień politycznej próby między Republikanami a Demokratami, w świetle niezbyt korzystnych dla prezydenta Busha notowań i całkowitej klapy kampanii irackiej, w której celowość i sens mało kto już wierzy, jak można było inaczej spróbować na krótko podreperować sobie i rodakom humor, niż serwując Amerykanom w wieczornych dziennikach wiadomość o pozornym sukcesie, to jest o straceniu byłego irackiego dyktatora. Następnie naiwni Amerykanie mogli wysłuchać pięknie mówiących po angielsku parlamentarzystów i członków rządu irackiego mówiących o tym, jak to dobrze się stało i jak to dochowano wszystkich procedur międzynarodowych i religijnych w trakcie procesu i egzekucji. Wolę się nie zastanawiać nad tym, dlaczego tak wielu irackich oficjeli tak dobrze włada językiem angielskim.
Dziś w okolicach godziny szóstej rano naszego czasu Saddam zamieniwszy kilka słów ze swoimi katami, w spokoju i ciszy, z Koranem w ręku, pozwolił sobie założyć pętlę na szyję. Odmówił założenia na głowę kaptura, za to jeden z katów obwinął szyję Saddama tym kapturem niczym szalem, by sznur nie dotykał bezpośrednio skóry.
Z niesmakiem wysłuchałem dziś rano wiadomości. Z niesmakiem patrzyłem na zestawienie zdjęć martwego ciała irackiego dyktatora ze skręconym karkiem i tańczących z radości ludzi na ulicach Bagdadu i w Stanach.
Saddam Hussein został skazany za zgładzenie stu czterdziestu ośmiu Szyitów po nieudanej próbie zamachu na jego osobę w 1982 roku. Skazano go za czyn, o którym doskonale wiedziała administracja amerykańska, kiedy w 1984 roku Donald Rumsfeld w przyjaznych gestach witał się z Saddamem, wówczas sojusznikiem i kontrahentem Stanów Zjednoczonych.
Wiarygodność i niezależność procesu, w którym skazano Husseina, jest podważana przez międzynarodowe autorytety. Zbrodnia z 1982 roku była niezaprzeczalnie okropna, niemniej jednak stanowiła ona maleńki ułamek tego, co Saddamowi Husseinowi zarzucano i co prawdopodobnie miał na sumieniu. Niestety, ofiary innych jego przestępstw nie doczekają się zadośćuczynienia w sprawiedliwym wyroku niezależnego sądu, ponieważ Saddama stracono uznając go winnym za coś, co w porównaniu z ciężką artylerią oskarżeń wytaczaną przeciwko Husseinowi w chwili inwazji na Irak wydaje się być – jakkolwiek by to makabrycznie nie zabrzmiało – drobnostką. Skazano go, chociaż za miesiąc miał zostać wznowiony kolejny proces Saddama, wyczekiwany przez Kurdów, w którym Saddam oskarżony był o zgładzenie tysięcy ich rodaków.
Wybrano także przedziwny termin egzekucji, Eid al-Adha. Zdecydowano się zgładzić irackiego tyrana w jedno z największych świąt muzułmańskich, w dzień, w który sam Saddam tradycyjnie uwalniał więźniów i ułaskawiał skazańców. Taka niezręczność w wyborze terminu egzekucji może paradoksalnie kosztować Amerykanów utratę poparcia dla zmian w Iraku u części muzułmanów, którzy z samego faktu egzekucji się cieszą. Wymierzamy kolejny bezmyślny policzek islamowi, nie zważając na krótkowzroczność takiego postępowania. Zupełnie jak wtedy, gdy biskupowi Kordoby wydaje się bardziej ekumenicznym skłonienie miejscowych muzułmanów do wybudowania sobie kopii meczetu, niż pozwolenie im na jednorazowe modły w tej zajmowanej obecnie przez katolików świątyni.
Iran gratuluje Irakijczykom wspólnego zwycięstwa, Europa potępia barbarzyńską egzekucję, a prezydent USA nazywa ją kamieniem milowym na drodze do irackiej demokracji. Tymczasem z żywego symbolu Saddam dzisiaj właśnie zmienił się w symbol kto wie, czy nie o wiele groźniejszy, stał się męczennikiem, który na pewno znajdzie swoich wyznawców. Podczas gdy Szyici wiwatują, Kurdowie narzekają, że nie doczekali się wyroku w sprawie swoich ofiar reżimu, niektórzy Sunnici otwarcie kontestują wyrok sądu, a pielgrzymi w Mecce spodziewają się jedynie eskalacji przemocy. W Strefie Gazy i w reszcie świata arabskiego odzywają się głosy wzywające do żałoby. Sztampowe w takiej sytuacji słowa „spoczywaj w pokoju” w przypadku Saddama Husseina nabierają szczególnego znaczenia. Pokój z Tobą, a przede wszystkim pokój niech będzie między nami – żywymi.

Małpa w czerwonym

Pan Prezydent podczas konferencji prasowej w Brukseli nieostrożnie popełnił mało istotną w gruncie rzeczy gafę. Powiedział trochę za głośno do swojego asystenta coś, co wielu ludzi na co dzień mówi o innych, tyle że zwykle pod ich nieobecność i słowa te raczej nie są elektronicznie rejestrowane. Pan Prezydent nazwał kogoś obecnego na sali „tą małpą w czerwonym”.
Media rzuciły się na biednego prezydenta i oskarżyły go o wrogi stosunek do dziennikarzy, padało imię i nazwisko pracownicy jednej ze stacji telewizyjnych jako rzekomej obrażonej przez prezydenta „małpy”.
Dość długo się zastanawiałem, dlaczego obrażona dziennikarka nie zabiera głosu. Nie czuje się obrażona? Czy może po prostu ma szacunek do prezydenta i uznaje jego prawo do tego, by darzyć sympatią jednych ludzi, a antypatią innych?
Ale potem proszony o komentarz prezydent powiedział coś, co wprawiło mnie w prawdziwe osłupienie. Prezydent oznajmił, że użyty przez niego epitet nie był „kwalifikacją urody”. Myślałem długo nad tym, czym w takim razie było powiedzenie o tajemniczej osobie na sali, że jest małpą w czerwonym. I czy wyjaśnienie, iż nie odnosiło się to wcale do urody tej osoby, nie czyni wypowiedzi jeszcze bardziej obraźliwą.
Tymczasem okazuje się, że zachowałem się pochopnie nie ufając Panu Prezydentowi. Odwiedziła mnie ostatnio osoba, podająca się za Małpę w Czerwonym. Rzeczywiście trudno przez ten czerwony kostium rozpoznać, czy to człowiek, czy małpa. Na temat urody tej osoby też nie da się nic powiedzieć przez to przebranie. I w związku z tym nie ma sensu doszukiwać się jakichkolwiek pejoratywnych podtekstów w określeniu „małpa w czerwonym”, jeśli odnosiło się ono do tej osoby.
Panu Prezydentowi życzę szczęśliwego nowego roku i samych sukcesów, zwłaszcza w kontaktach z mediami.

Naród na emigracji

Jakiś czas temu modny zrobił się dowcip mówiący o tym, iż dawniej rząd polski był na emigracji w Londynie, a teraz rząd wprawdzie jest w Warszawie, za to naród wyjechał do Londynu. Ostatnio paradoksalnie okazało się, że można mieć wątpliwości, czy ten naród na emigracji naprawdę ma rząd w Polsce, czy może to rząd brytyjski stoi na straży jego interesów. Piękna była zdziwiona mina premiera brytyjskiego, który usłyszał – podobno tylko za sprawą błędnego tłumaczenia – jak polski prezydent nazywa swoich rodaków w Wielkiej Brytanii nieudacznikami. I jeszcze ciekawiej było słuchać, jak zakłopotany brytyjski premier łagodzi sytuację broniąc dobrego imienia Polaków w Wielkiej Brytanii, ich pracowitości i uczciwości.
Trudno się naprawdę dziwić tej manifestacji poparcia dla Lecha Kaczyńskiego, jaką mu zgotowano w Londynie.
I trudno się nie zgodzić z moimi uczniami, którzy kiedyś mi powiedzieli, że muszą się nauczyć angielskiego zanim zostaną prezydentami czy premierami, żeby nie robić takiego obciachu, jaki robią nam ci obecnie piastujący te urzędy.

Demokracja w szkole i poza szkołą

Jestem wielkim zwolennikiem porządku w szkole. I dlatego uważam, że najwyższa pora, aby przestać akceptować ministra Romana Giertycha jako ministra edukacji. W zasadzie to nie rozumiem w ogóle, dlaczego mielibyśmy nadal go tolerować i godzić się na to, by wpisując się idealnie w trwający od roku spektakl kompromitowania Polski przez najwyższe władze państwowe i robienia z nas pośmiewiska współczesnego świata, minister edukacji dalej szkalował polską szkołę i zatruwał ją swoimi propagandowymi wymysłami.
Chociaż nie sposób się nie zgodzić z wieloma truizmami głoszonymi przez ministra na rozlicznych konferencjach prasowych (mój Boże, kiedy ten człowiek chodzi do pracy, skoro ciągle jest w terenie albo w którejś ze stacji telewizyjnych czy radiowych?), podobnie jak nie sposób się nie zgodzić z twierdzeniem, że suma liczb naturalnych pewnie jest liczbą naturalną, albo na przykład, że liczba planet w Układzie Słonecznym jest większa niż liczba gwiazd w tym układzie, to jednak przy odrobinie szacunku dla zdrowego rozsądku trudno nie zauważyć, że poza tymi truizmami w wypowiedziach ministra nie ma nic, albo jest coś, czego należy się obawiać o wiele bardziej, niż próżni wynikającej z pustosłowia. Ja z każdym dniem boję się coraz bardziej.
Samozwańczy specjalista od dydaktyki i pedagogiki, minister edukacji Roman Giertych, ma obecnie na sumieniu cały szereg wypaczeń i destruktywnych działań: pogardliwymi wypowiedziami i osadzaniem w pejoratywnym kontekście zniszczył piękne konotacje słowa „tolerancja”, obraził parę niezaprzeczalnych autorytetów, dzięki którym żyjemy w póki co wolnym i demokratycznym kraju, kolokwialnie zwanym Trzecią Rzeczpospolitą (przy czym jednocześnie jego partia uparła się stawiać pomniki ludziom z najczarniejszych kart historii Polski), zdeprecjonował będącą osiągnięciem rzesz rozentuzjazmowanych specjalistów obiektywną maturę i system egzaminów zewnętrznych w ogóle, napluł na słowo „reforma” tak, jakby nie było ono jednoznacznie związane z racjonalizacją i udoskonalaniem, z pracy społecznej i wolontariatu zrobił karę, a teraz zabrał się za deprecjonowanie wartości stojących za słowem „demokracja”:

Nie wyobrażam sobie, by w szkole była demokracja. To nieporozumienie. To tak, jakby w wojsku żołnierz wybierał sobie rodzaj działań bojowych.

Uważam, że minister myli znaczenia pojęć. Demokracja nie oznacza bezprawia i anarchii, tolerancja nie oznacza przymykania oczu na łamanie prawa, humanitaryzm i troska o drugiego człowieka nie oznaczają komunizmu.
Na pierwszych lekcjach moi panowie w klasach maturalnych dowiedzieli się w tym roku szkolnym, że idziemy na wojnę. Że ja poprowadzę tą wojnę i że oni w tej wojnie albo polegną, albo zwyciężą. Ale gdy użyłem tej metafory, dla każdego z nas było jasne, że stosunki między nami nie ulegają tak naprawdę zmianie. Że chociaż to ja najlepiej z tego grona wiem, czego potrzebują i jak mogą to osiągnąć, to jednak mają prawo się wypowiadać na temat metod naszej pracy, na temat terminów naszych spotkań pozalekcyjnych, mają prawo artykułować swoje opinie, wnioski, zastrzeżenia. Będziemy o nich dyskutować. Było jasne, że jeśli kogoś wkurzę, to powinien mi to powiedzieć i pewnie wyciągnę z tego wnioski i będę umiał przeprosić.
Pan minister nie rozumie jednej bardzo ważnej rzeczy w tej swojej propagandowej dialektyce. Żołnierz nie obiera sobie zadań bojowych, to prawda, ale i generał powinien być gotów oddać życie u boku swoich żołnierzy. Tymczasem minister chętnie obciąża winą za śmierć nastolatki z Gdańska nauczycielkę, dyrekcję szkoły, kuratora oświaty, władze miasta, ale nie samego siebie.
Poza tym w szkole uczeń nie jest mięsem armatnim, jest myślącym i pełnym uczuć człowiekiem. Ma osiągnąć pewien od niego niezależny tak naprawdę cel, cel wytyczony mu przez realia, w których żyje, ale nie można sprowadzić go do roli maszynki nakręcanej codziennie rano przez rodziców czy wychowawcę. Rolą rodziców, rolą szkoły, rolą organu prowadzącego, kuratorium i ministerstwa, jest zachęcić go do tego, by ten cel szczerze chciał osiągnąć i by miał ku temu warunki, a nie zmuszać go do tego.
W ubiegłym tygodniu rano zostałem zatrzymany w pokoju nauczycielskim przydługą kampanią na rzecz skompromitowanych sił politycznych stojących za ministrem edukacji. Dwie minuty po dzwonku na lekcję zadzwoniła moja komórka. To panowie z technikum, przyzwyczajeni do mojej punktualności, próbowali się dowiedzieć, gdzie się podziewam i czemu mnie nie ma na lekcji. Powiedzieć mi, że oni są tam, gdzie powinni zgodnie z planem lekcji być. Minister uważa, że należy im zabrać te komórki i zakazać im używać ich w szkole. Ja uważam, że należy szybko wyprosić ministra z zajmowanego stanowiska i zacząć naprawdę konstruktywnie działać na rzecz porządku w szkole, a nie robić ze szkoły polityczny poligon partyjny.
Zdaniem niektórych moich kolegów i koleżanek nauczycieli powinienem być wdzięczny ministrowi za to, że chce budować mój autorytet i chce karać tych uczniów, którzy mnie obrażą. Niedopuszczalne podobno, żeby uczeń mnie nazwał chujem albo obrzucił jakimś innym epitetem. Nie zgadzam się z taką tezą. Moim zdaniem niedopuszczalne jest jedynie to, bym zachowywał się tak, by na epitety uczniów sobie zasłużyć. I będę bronił ich prawa do tego, by nazwać mnie po imieniu, jeśli sobie na to zasłużę. Tak rozumiem demokrację. I takiej demokracji jestem zwolennikiem. A autorytet, który buduję sobie sam, nie potrzebuje wsparcia ze strony ministerstwa. I nie wiem za bardzo czemu, ale jakoś tak nie wątpię w to, że mi ten autorytet wystarcza. Ku rozwadze ministra poniższy cytat:

Ciekawe, że z pokolenia na pokolenie dzieci są coraz gorsze, natomiast rodzice coraz lepsi, a więc z coraz gorszych dzieci wyrastają coraz lepsi rodzice.(Wiesław Brudziński)

Idol z poczuciem humoru

Wielokrotnie pisałem już o tym, jak bardzo razi mnie u obecnej ekipy rządzącej brak poczucia humoru i dystansu do siebie samych.
Politycy obozu rządzącego – parlamentarzyści, ministrowie, premier, prezydent – popełniają gafy śmieszne, żałosne, kompromitujące, a czasem i szkodzące państwu polskiemu.
Polskiemu prezydentowi nie milknie komórka podczas oficjalnych spotkań. Minister Edukacji szkaluje polską szkołę. Polski premier z rozpędu całuje w rękę Ministra Obrony Narodowej, co do którego trudno mieć wątpliwości, że jest mężczyzną.
Minister Sprawiedliwości atakuje Jacka Majchrowskiego udowadniając drukowanymi literami, że krakowskie dwa dodać dwa równa się pięć, manipulując faktami i opowiadając brednie. Mówi, że Jacek Majchrowski to persona non grata wypominając mu, że nie spotkał się z Georgem W. Bushem podczas jego wizyty w Krakowie. Twierdzi, że rozentuzjazmowane tłumy krakowian witały wtedy Busha. Zapomina, że w rzeczywistości to, że Jacek Majchrowski nie spotkał się wówczas z niezbyt popularnym prezydentem Bushem, przysporzyło mu w studenckim mieście Krakowie wiele popularności i było nonkonformistyczną demonstracją polityczną, na jaką mało kogo stać. I zręcznie przemilcza fakt, że premier z Prawa i Sprawiedliwości dość groteskowo żebrał ostatnio o kilka minut spotkania z prezydentem Bushem podczas swojej niedawnej wizyty w USA.
Parlamentarzysta w komisji śledczej rozbawia świadka Ewę Balcerowicz nie umiejąc zadać pytania, które sam sobie przygotował do zadania, ponieważ zawiera ono nazwy własne w języku angielskim. Dowiadujemy się między innymi, że Janina Wedel napisała książkę.
We wiodącej w Polsce, o dziwo nie publicznej telewizji publicystycznej, w specjalnym programie „Szkło kontaktowe”, dziennikarze nie nadążają z pokazywaniem wpadek polityków. Nie starcza im czasu na ich komentowanie.
W tych wpadkach przodują faktycznie politycy partii koalicyjnych, chociaż pokazuje się także wpadki członków innych partii. Oburzeni zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości mają do „Szkła kontaktowego” pretensje, że jest „okopcone” nienawiścią do ich partii. Nie mają pretensji do swoich polityków o to, że popełniają bezmyślne gafy, że dobrowolnie ośmieszają siebie, polski parlament i inne instytucje państwa polskiego, włącznie z urzędem głowy państwa, tylko do dziennikarzy o to, że to pokazują.
Powaga urzędu paradoksalnie wymaga poczucia humoru. Znużony oglądaniem popisów prymitywizmu ze strony różnych polityków z dużą satysfakcją obejrzałem niedawną wypowiedź Donalda Tuska na temat programu „Szkło kontaktowe”. Polubiłem pana Tuska o wiele bardziej, niż go lubiłem oddając na niego głos w drugiej turze wyborów prezydenckich.
Człowiek, jak to człowiek, popełnia gafy, myli się i miewa wpadki. Zdarza mi się przejęzyczyć w klasie i powiedzieć coś głupiego. Jak wtedy, gdy stawiając ocenę niedostateczną Tomkowi powiedziałem mu w ubiegłym roku, że muszę mu postawić laskę. Śmiejemy się z tego parę sekund i mówimy dalej na temat. Pomyśleć, że mógłbym zostawiać w kozie uczniów, którzy dostrzegają moje wpadki i śmieją się z nich. Albo dawać im za karę dodatkową pracę domową.

Lepsza Polska


Gdy miałem osiemnaście lat i uzyskałem bierne prawo wyborcze, Polska nie była już za żelazną kurtyną, Polska nie była już Ludowa, Polska była wolna i demokratyczna, była liderem przemian w całym regionie. Lech Wałęsa był bohaterem nie tyle narodowym, co międzynarodowym.
Minęło siedemnaście lat i ludzi o dziesięć lat ode mnie młodszych przedstawiciele partii rządzącej nazywają stalinowskimi oprawcami, marszałek Sejmu podczas obrad ubliża posłom lewicy określając ich mianem słuchaczy uniwersytetu marksizmu-leninizmu, największe osiągnięcia minionych kilkunastu lat depcze się i opluwa twierdząc, że to, co było inspiracją dla całej Europy Środkowo-Wschodniej, było w rzeczywistości spiskiem uknutym przez tajemniczy układ i agentów służb specjalnych obcego mocarstwa. Atakuje się podstawowe instytucje demokratycznego państwa zabezpieczające obywateli przed swawolą władz. Władze powołują specjalne instytucje mające dbać o wizerunek państwa poza jego granicami, a jednocześnie najbardziej znane słowa głowy państwa to „Spieprzaj, dziadu!”, a premier Rzeczpospolitej musi się przed zagranicznymi dziennikarzami w Brukseli tłumaczyć, że nie jest wielbłądem.
Nie jestem dumny z tego, że polski premier w ten sposób „zdobywa Europę”. Wręcz przeciwnie. Uważam, że hańbą jest fakt, że polski premier musi się tłumaczyć z polskiego nacjonalizmu i zaściankowości. Hańbą jest to, że najwyższe władze państwowe uczestniczą w obrzucaniu błotem akurat tego, co dla Polski współczesnej powinno być powodem do największej dumy. Hańbą jest to, że w obronie wolności i swobód obywatelskich zabiera głos Elton John podczas koncertu na festiwalu w Sopocie, a na drugi dzień głowa państwa inauguruje uroczystości religijne na Jasnej Górze. Hańbą jest lansowanie przez władze głupawej i populistycznej idei Czwartej Rzeczpospolitej, którą odcinamy się od osiągnięć podziwianych i naśladowanych przez wiele krajów postkomunistycznych. W przypadku naszych sąsiadów śmiało – acz z przykrością – trzeba powiedzieć, że uczeń przerósł nauczyciela.
Gdy słucham wypowiedzi członka koalicyjnej partii rządzącej, który nazywa dwudziestopięcioletniego, a więc urodzonego już po sierpniu 1980 roku polityka lewicy „stalinowskim zwyrodnialcem”, umiem prawidłowo ocenić, kto stracił umiar i kto nie ma do powiedzenia nic mądrego i konstruktywnego. Gdy mój dwudziestodziewięcioletni znajomy mówi mi, że lewica w Polsce to margines na wymarciu, to wiem, że jego partia – nawiasem mówiąc tak lewicowa, że lansuje nacjonalizację polskiego przemysłu – zrobiła mu straszne siano w głowie i że gość nie rozumie w ogóle, co mówi.
Starajmy się mimo wszystko zachować spokój. Polska zasługuje na to, by stać na obu nogach, tak lewej, jak i prawej. Może kiedyś obie te nogi będą zdrowe i sprawne, może kiedyś nie będzie ich toczyć rak oszołomstwa i nienawiści. Gdy jedna noga nienawidzi drugiej, człowiek daleko nie zajdzie. A już na pewno nie zatańczy.

Telefon, który rzadko dzwoni

Współczesne telefony komórkowe to bardzo sprytne urządzenia. Można przy ich pomocy przeglądać internet, oglądać telewizję, robić zdjęcia i filmy całkiem niezłej rozdzielczości. Dzięki aplikacjom java można mieć w telefonie słownik, encyklopedię i wiele innych użytecznych narzędzi. Można w telefonie robić notatki, prowadzić kalendarz, używać telefonu jako dyktafonu.
Ja sam od paru lat nie noszę zegarka, bo uznałem, że jest to zbędne, skoro mam przy sobie zwykle komórkę. W szkole też mam zazwyczaj komórkę. Od dawna używam stale modeli tej samej firmy, wyposażonych w dwie bardzo pożyteczne funkcje. Pierwsza z nich to filtry połączeń. Pewien wąski krąg osób może się do mnie dodzwonić, reszta jest kierowana do poczty głosowej. Druga to profile użytkownika, dzięki którym podczas pobytu w szkole telefon nie dzwoni, tylko najwyżej jednym krótkim sygnałem daje znać o przychodzącym połączeniu.
Większość moich uczniów też ma przy sobie włączone komórki, co od czasu do czasu daje się poznać po odgłosach z głośników podłączonych do komputera, przy którym siedzą. Gdy któryś z nich położy telefon za blisko tych głośników, bardzo szybko obrywa od innych, żeby zrobił z tym porządek. Te ich telefony czasami nawet się przydają, bo gdy trafimy do innej niż zwykle pracowni, spóźnialscy znajdują nas szybko właśnie dzięki kontaktowi telefonicznemu. Albo jak trzeba z drugiej grupy załatwić dziennik, a nie wiemy, dokąd poszli na lekcję wf i gdzie ich szukać.
Ale te telefony nigdy nam nie przeszkadzają. Panowie dawno się nauczyli, że skoro ja szanuję lekcję z nimi na tyle, że mój telefon nigdy nie dzwoni, to i ich telefony podczas angielskiego nie dzwonią. Sporadycznie, parę razy w roku zdarza się, że ktoś nagle wstaje i mówi, że musi wyjść odebrać, bo to z domu lub coś w tym stylu. Jest to zawsze bardzo kulturalne i dyskretne.
Po ośmiu miesiącach sprawowania urzędu przez Prezydenta Rzeczpospolitej Polskiej wyszło wczoraj na jaw, że Prezydent nie wyłącza swojego telefonu podczas uroczystości państwowych, a nawet nie wyłącza dzwonków. Jego telefon zadzwonił podczas przemówienia do kombatantów.
Zastanawiam się, co jest bardziej smutne. Czy to, że otoczenie prezydenta nie pamięta o tym, by dopilnować takich drobnych spraw, jak wyłączony telefon komórkowy stojącej przy mikrofonie głowy państwa? A może to, że prezydent zdaje się sam nie umieć rozłączyć przychodzącej rozmowy i musi w tym celu podać telefon pracownikowi swojej kancelarii? A może to, że do prezydenta tak rzadko ktoś dzwoni, że dopiero po ośmiu z hakiem miesiącach sprawowania urzędu trafiła się taka wpadka?