O transporcie demagogicznie

W każdej dziedzinie da się dużo gadać i nic nie robić, a jednocześnie zdobywać poklask wielu mało spostrzegawczych osób. Potrafię sobie na przykład wyobrazić sytuację, w której populiści zrobiliby zamieszanie – i to straszne – obejmując ministerstwo transportu w jakimś kraju.
Na przykład na początku urzędowania minister transportu urządza codzienne konferencje prasowe w miejscu wypadków drogowych i ogłasza, że trzeba w końcu zacząć zdecydowanie walczyć z ich przyczynami. Tu minister na tle karambolu, tu na tle zmasakrowanych zwłok, a tu przy wraku samochodu owiniętym wokół drzewa.
Następnie minister postuluje rozwiązania: należy bezwzględnie dopilnować, by wszyscy kierowcy mieli prawa jazdy właściwych kategorii, samochody powinny być poddawane dorocznym przeglądom, a firmy transportowe powinny poinformować wszystkich swoich pracowników, że za kierownicą nie wolno pić alkoholu. Po tych pierwszych nieśmiałych próbach przeprowadza się badanie opinii publicznej, w którym zadaje się ludziom pytanie: „Czy popierasz postulat ministra transportu, by kierowcy mieli prawa jazdy i byli trzeźwi?” Wyniki badania posłużą zorganizowaniu triumfalnej konferencji prasowej, na której będzie można ogłosić, iż społeczeństwo popiera działania ministerstwa mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa na drogach, a przy okazji zapowiedzieć, iż w celu poprawy widoczności ciężarówek na drogach, planuje się wprowadzenie obowiązku, by wszystkie samochody firmowe były żółte i by obowiązkiem kierowców było utrzymać je w nieskazitelnej czystości.
By czasem nie pozwolić na zbyt długie drążenie kwestii kolorystyki tirów, minister ogłasza następnie, że jego zdaniem paliwo na stacjach benzynowych jest za drogie i że planuje się wprowadzenie specjalnego systemu kontraktacyjnego, który zapewni stałą cenę paliwa w obrębie każdego województwa. Koncerny będą musiały zadeklarować niezmienną cenę litra paliwa na okres pięciu lat, a po upływie okresu kontraktu nowa cena będzie musiała być negocjowana z ministerstwem transportu.
Gdy lekko już ucichnie szum wokół negocjacji na temat cen paliwa, które to negocjacje w międzyczasie całkowicie utkną i spełzną na niczym, powołuje się pozaministerialny Narodowy Instytut Ciężarówek i Transportu Osobowego o pięknym skrócie NIC TO, który zajmie się przygotowaniem przepisów ruchu drogowego uwzględniających potrzeby narodu i niezależnych od przepisów międzynarodowych. W instytucie tym zatrudni się chłopców, którzy wiedzą, gdzie w ich mieście jest Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego, bo jak wiadomo stanowi to gwarancję zdrowego kompromisu pomiędzy wystarczającymi kompetencjami a brakiem złych nawyków.
By poprawić nastroje wśród kierowców, a jednocześnie zmniejszyć ilość osób kierujących pojazdami bez niezbędnych uprawnień, postanawia się następnie dawać prawo jazdy każdej osobie, która po dwóch oblanych egzaminach przystępuje do egzaminu na prawo jazdy po raz trzeci i zdaje przynajmniej jedną z trzech części egzaminu: teoretyczną, praktyczną na placu albo praktyczną na mieście.
Potem pora na uderzenie z grubej rury, więc znowu seria codziennych konferencji prasowych, tym razem w tle korki uliczne w dużych miastach. Sondaże tym razem badają, czy społeczeństwo popiera plan ministra, by zlikwidować korki. Zachęcony wynikami sondaży minister wprowadza zakaz wjazdu w ulice, na których przez dwa dni z rzędu zaobserwowano korek. Po kilku tygodniach jak kraj długi i szeroki niegdyś zakorkowane ulice zamieniają się w place zabaw i boiska dla dzieci.
Przy okazji wychodząc naprzeciw oczekiwaniom społecznym, by zwiększyć ilość autostrad, minister ogłasza w drodze rozporządzenia, iż wszystkie drogi o nawierzchni asfaltowej nie starszej niż trzydziestoletnia i o szerokości co najmniej trzech metrów zostają przekwalifikowane na autostrady. Dodatkowe oszczędności przynosi rezygnacja z budowy obwodnic tam, gdzie żaden dom nie stoi bliżej niż 50 cm od drogi – tyle wystarczy, by – zachowując ostrożność – minęły się dwie osoby. Przelicza się następnie ilość kilometrów autostrad w kraju na jednego mieszkańca i ogłasza się, że minister doprowadził do wysunięcia się swojego kraju na pierwsze miejsce światowej czołówki w tym względzie.
Następnie można by nagłośnić jakiś wypadek, w którym pijany kierowca wpada w grupę przedszkolaków. Trzeba z tym zrobić porządek. Powołuje się specjalną komisję składającą się z policjanta, mechanika samochodowego, kardiologa i księdza, jedną komisję na każde 1000 km dróg krajowych. Zadaniem tej komisji będzie nie dopuścić, by jakikolwiek pojazd przejechał z punktu źródłowego do docelowego bez kontroli, czy kierowca jest trzeźwy, samochód sprawny, pogoda wystarczająco ładna, a cukier dość słodki. Policjanci drogówki muszą obowiązkowo co miesiąc przejść pięciodniowe szkolenie na temat sposobów dbania o bezpieczeństwo na drodze organizowane przez wspomniane uprzednio NIC TO.
Przy okazji minister mógłby gdzieś na forum europejskim wspomnieć, że Wielka Brytania powinna zlikwidować ruch lewostronny na swoim terenie i że jest to oficjalne żądanie jego rządu.
Wydaje się, że wszyscy zawodowi kierowcy ciężarówek w takim kraju dawno zrobiliby już kurs motorniczego tramwaju i przekwalifikowali się. Albo wyjechali na drugi koniec świata. Na szczęście sytuacja z tym wymyślonym ministerstwem transportu nie dotyczy naszego kraju, a gdyby kiedykolwiek coś takiego się stało w normalnym kraju demokratycznym, minister zostałby zdymisjonowany najpóźniej w drugim akapicie tego wpisu. Ale demagogii trzeba się wystrzegać, bo możliwa jest wszędzie. Nie tylko w ministerstwie zdrowia, bo – jak wiadomo – zdrowia i szczęścia ludzie życzą sobie nawet przy wspólnym piciu wódki.