Rzeczpospolita dorosła

Z okazji osiemnastej rocznicy wyborów czerwcowych 1989 roku wszystkim czytelnikom życzę, by zawsze rozpierała ich radość i duma z osiągnięć Trzeciej Rzeczpospolitej. Bądźmy radośni niczym ta piosenka – rówieśniczka polskiej demokracji. Smutasy i przygłupy lansujący nieistniejący i nikomu niepotrzebny byt państwowy odejdą dawno w cień historii, a my będziemy nadal równie radośni jak Madonna 18 lat temu.



Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Trzy lata

Ostatnio przespaliśmy pięćdziesiąte urodziny jednego z najpiękniejszych bytów ponadnarodowych w historii ludzkości, którego w dodatku jesteśmy istotną częścią. Bez większego echa przeszła także jakoś rocznica uchwalenia naszej Konstytucji, Konstytucji Trzeciej Rzeczpospolitej.

Do trzech razy sztuka. Okażmy tę niezbędną odrobinę patriotyzmu i radujmy się. Dziś trzecia rocznica wstąpienia Polski do Unii Europejskiej.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Niech szkoła uczy

W archidiecezji częstochowskiej, w tym w samej Częstochowie, buduje się dużo kościołów. Z istniejących parafii wydziela się nowe parafijki i promuje się budownictwo sakralne. Znam przynajmniej kilku księży, którzy w prywatnych rozmowach niepokoją się o finanse swoich parafii w przyszłości, a niektórzy już teraz czują nóż na gardle. U cioci na imieninach nigdy jednak nie robiłem z tego tragedii. Gdy w rozluźnionej kilkoma kieliszkami atmosferze wierni – o wiele bardziej wierni kościołowi katolickiemu ode mnie – zaczynali nadawać na bezmyślne ich zdaniem rozpasanie budowlane, powtarzałem zawsze to samo: jest koniunktura, opłaca się budować, niech budują. Nakręca się rynek artykułów budowlanych, jest praca dla setek ludzi, powstają okazałe gmachy o potencjalnie rozmaitym zastosowaniu. Jeśli w przyszłości wspólnot parafialnych nie będzie stać na utrzymanie tych gmachów, znajdą się dla nich nowe cele, kościół je wynajmie albo sprzeda, zyskają na tym wszyscy. Jest wolność i jeśli kogoś na to stać, aby budował, niech – w zgodzie z planem zagospodarowania przestrzennego i wszelkimi innymi przepisami – buduje.
Naszego ministra niby od edukacji zabolało w ostatnich dniach, że w Europie buduje się więcej meczetów niż kościołów. Boże mój, że też minister musi się zajmować takimi sprawami, jakby to w polskiej szkole nie było co robić. Muzułmanie w Kordobie nie mogą się doprosić nawet o ekumeniczne modły w jednym ze swoich najbardziej reprezentacyjnych europejskich meczetów, obecnie wykorzystywanym przez katolików, czemuż by mieli nie budować świątyń tam, gdzie wspólnota lokalna tego potrzebuje i stać ją na to?
Niechże by minister zajął się swoim resortem zamiast strofować europejskie wspólnoty religijne i zagraniczne instytucje. Bo w polskiej szkole trzeba zaprowadzić porządek, a tu tymczasem ogarnia ją chaos i apatia wraz z każdym sprzecznym sygnałem płynącym z resortu. Najpierw podpisałem się pod pismem, że w żadnym wypadku nie zostawię dzieci samych w klasie, potem podpisałem się pod pismem, że będę izolował jedne dzieci od drugich i z jednymi będę czekał na przybycie iluś tam różnych służb, a z drugimi nie.
W ostatnich dniach już miałem pewną nadzieję, że ministerstwo stanowczo zajmie się uporządkowaniem własnego resortu i przestanie bałaganić w szkole: minister ukarał osobę w swoim departamencie odpowiedzialną za tropienie nauczycieli i uczniów zajmujących się działalnością charytatywną, minister zapowiedział, że w szkole w miejsce propagandy homoseksualnej pojawi się nauka.
Miałem nadzieję, że jakoś to wszystko powoli zacznie wracać do normy. Pozwoliłem sobie nawet ostentacyjnie w tak zwanym „dniu wagarowicza” prowadzić lekcje. Podczas gdy część młodzieży pozostała w szkole tylko po to, by na sali gimnastycznej uczestniczyć w różnego rodzaju konkursach i wygłupach (na przykład oglądać taniec jakiegoś bliżej mi nieznanego transwestyty z drugiej klasy i wybrać go następnie na najmilszego chłopaka w szkole), maleńka garstka dobrowolnie poświęciła ten czas na próbną maturę ustną z angielskiego, a następnie na fakultet, na którym wytrwali do godziny szesnastej.
Myślałem, że będzie spokój, że zrobi się już normalnie, ale gdzie tam… W ciągu jednego tygodnia dostaliśmy dwa sprzeczne sygnały – najpierw stanowcze NIE dla marnowania czasu w szkole na propagowanie homoseksualizmu, potem stanowcze TAK na marnowanie czasu w szkole na propagowanie poglądów pro-life. W nadchodzącym tygodniu znowu zamiast się uczyć, mamy krzewić – tym razem szacunek – dla życia poczętego. Tak jakby moim dwudziestoletnim chłopom, z których dwóch właśnie pospiesznie robi kurs przedmałżeński, bo „wpadli” i mają już wyznaczone daty ślubu, trzeba było tłumaczyć cokolwiek w tej kwestii.
Wiara w magiczne znaczenie akademii, apeli i pochodów wydaje się być zupełnie irracjonalna. Polscy politycy w marzeniach o spełnieniu się swoich antyutopijnych wizji starają się wiernie naśladować marzenia towarzyszy z PRL-u, nie nauczyli się niczego z klęski jednego totalitaryzmu i próbują budować drugi.
Towarzysze! Wyrzućmy wreszcie politykę ze szkoły! Pan minister albo niech sobie uprawia politykę poza resortem, albo niech – skoro już musi w resorcie pozostać – zajmie się jego problemami. Na przykład wielu nauczycieli nie wie, jakie będą procedury przeprowadzania matury ustnej z języka obcego. Egzamin ma się odbywać według rozporządzenia podpisanego przez ministra, a potem uchylonego przez Trybunał Konstytucyjny. W ubiegłym roku na dodatkowych szkoleniach uzupełniających nauczyciele byli uświadamiani w kwestii szczegółowych procedur przeprowadzania egzaminu: kto przewodniczy, kto pyta, kto notuje, jak należy pytać. W tym roku skład komisji – zgodnie z ministerialnym rozporządzeniem – zmienił się. Procedury ciężko jest znaleźć, zresztą kto by tam szukał czegoś na stronie MEN, gdzie pełno jest polityki partyjnej i kultu wodza. Matura już za kilka tygodni. A matura obecnych drugoklasistów? Zgodnie z prawem z jej formułą powinni byli zostać zapoznani na początku tego roku szkolnego, ale przecież nie wiadomo zupełnie, czy zapoznawać ich z maturą według rozporządzenia ubiegłorocznego (uchylonego przez Trybunał), czy też sprzed dwóch lat? To jest problem dla ministra edukacji, nie to, ile meczetów buduje się w Europie.
Niech katolicy budują kościoły katolickie, muzułmanie meczety, nauczyciele niech uczą, a ministrowie edukacji niech interesują się szkołą i pomagają jej.
Kierując się zdrowym rozsądkiem obiecuję, że jeśli w mojej szkole przepadnie kolejny dzień nauki i ktoś będzie propagował zmiany w prawie aborcyjnym, na pewno – podobnie jak w dzień wagarowicza – zagospodaruję jakoś czas zboczeńcom, których nauka interesuje bardziej niż uleganie ideologizowaniu.

O transporcie demagogicznie

W każdej dziedzinie da się dużo gadać i nic nie robić, a jednocześnie zdobywać poklask wielu mało spostrzegawczych osób. Potrafię sobie na przykład wyobrazić sytuację, w której populiści zrobiliby zamieszanie – i to straszne – obejmując ministerstwo transportu w jakimś kraju.
Na przykład na początku urzędowania minister transportu urządza codzienne konferencje prasowe w miejscu wypadków drogowych i ogłasza, że trzeba w końcu zacząć zdecydowanie walczyć z ich przyczynami. Tu minister na tle karambolu, tu na tle zmasakrowanych zwłok, a tu przy wraku samochodu owiniętym wokół drzewa.
Następnie minister postuluje rozwiązania: należy bezwzględnie dopilnować, by wszyscy kierowcy mieli prawa jazdy właściwych kategorii, samochody powinny być poddawane dorocznym przeglądom, a firmy transportowe powinny poinformować wszystkich swoich pracowników, że za kierownicą nie wolno pić alkoholu. Po tych pierwszych nieśmiałych próbach przeprowadza się badanie opinii publicznej, w którym zadaje się ludziom pytanie: „Czy popierasz postulat ministra transportu, by kierowcy mieli prawa jazdy i byli trzeźwi?” Wyniki badania posłużą zorganizowaniu triumfalnej konferencji prasowej, na której będzie można ogłosić, iż społeczeństwo popiera działania ministerstwa mające na celu zapewnienie bezpieczeństwa na drogach, a przy okazji zapowiedzieć, iż w celu poprawy widoczności ciężarówek na drogach, planuje się wprowadzenie obowiązku, by wszystkie samochody firmowe były żółte i by obowiązkiem kierowców było utrzymać je w nieskazitelnej czystości.
By czasem nie pozwolić na zbyt długie drążenie kwestii kolorystyki tirów, minister ogłasza następnie, że jego zdaniem paliwo na stacjach benzynowych jest za drogie i że planuje się wprowadzenie specjalnego systemu kontraktacyjnego, który zapewni stałą cenę paliwa w obrębie każdego województwa. Koncerny będą musiały zadeklarować niezmienną cenę litra paliwa na okres pięciu lat, a po upływie okresu kontraktu nowa cena będzie musiała być negocjowana z ministerstwem transportu.
Gdy lekko już ucichnie szum wokół negocjacji na temat cen paliwa, które to negocjacje w międzyczasie całkowicie utkną i spełzną na niczym, powołuje się pozaministerialny Narodowy Instytut Ciężarówek i Transportu Osobowego o pięknym skrócie NIC TO, który zajmie się przygotowaniem przepisów ruchu drogowego uwzględniających potrzeby narodu i niezależnych od przepisów międzynarodowych. W instytucie tym zatrudni się chłopców, którzy wiedzą, gdzie w ich mieście jest Wojewódzki Ośrodek Ruchu Drogowego, bo jak wiadomo stanowi to gwarancję zdrowego kompromisu pomiędzy wystarczającymi kompetencjami a brakiem złych nawyków.
By poprawić nastroje wśród kierowców, a jednocześnie zmniejszyć ilość osób kierujących pojazdami bez niezbędnych uprawnień, postanawia się następnie dawać prawo jazdy każdej osobie, która po dwóch oblanych egzaminach przystępuje do egzaminu na prawo jazdy po raz trzeci i zdaje przynajmniej jedną z trzech części egzaminu: teoretyczną, praktyczną na placu albo praktyczną na mieście.
Potem pora na uderzenie z grubej rury, więc znowu seria codziennych konferencji prasowych, tym razem w tle korki uliczne w dużych miastach. Sondaże tym razem badają, czy społeczeństwo popiera plan ministra, by zlikwidować korki. Zachęcony wynikami sondaży minister wprowadza zakaz wjazdu w ulice, na których przez dwa dni z rzędu zaobserwowano korek. Po kilku tygodniach jak kraj długi i szeroki niegdyś zakorkowane ulice zamieniają się w place zabaw i boiska dla dzieci.
Przy okazji wychodząc naprzeciw oczekiwaniom społecznym, by zwiększyć ilość autostrad, minister ogłasza w drodze rozporządzenia, iż wszystkie drogi o nawierzchni asfaltowej nie starszej niż trzydziestoletnia i o szerokości co najmniej trzech metrów zostają przekwalifikowane na autostrady. Dodatkowe oszczędności przynosi rezygnacja z budowy obwodnic tam, gdzie żaden dom nie stoi bliżej niż 50 cm od drogi – tyle wystarczy, by – zachowując ostrożność – minęły się dwie osoby. Przelicza się następnie ilość kilometrów autostrad w kraju na jednego mieszkańca i ogłasza się, że minister doprowadził do wysunięcia się swojego kraju na pierwsze miejsce światowej czołówki w tym względzie.
Następnie można by nagłośnić jakiś wypadek, w którym pijany kierowca wpada w grupę przedszkolaków. Trzeba z tym zrobić porządek. Powołuje się specjalną komisję składającą się z policjanta, mechanika samochodowego, kardiologa i księdza, jedną komisję na każde 1000 km dróg krajowych. Zadaniem tej komisji będzie nie dopuścić, by jakikolwiek pojazd przejechał z punktu źródłowego do docelowego bez kontroli, czy kierowca jest trzeźwy, samochód sprawny, pogoda wystarczająco ładna, a cukier dość słodki. Policjanci drogówki muszą obowiązkowo co miesiąc przejść pięciodniowe szkolenie na temat sposobów dbania o bezpieczeństwo na drodze organizowane przez wspomniane uprzednio NIC TO.
Przy okazji minister mógłby gdzieś na forum europejskim wspomnieć, że Wielka Brytania powinna zlikwidować ruch lewostronny na swoim terenie i że jest to oficjalne żądanie jego rządu.
Wydaje się, że wszyscy zawodowi kierowcy ciężarówek w takim kraju dawno zrobiliby już kurs motorniczego tramwaju i przekwalifikowali się. Albo wyjechali na drugi koniec świata. Na szczęście sytuacja z tym wymyślonym ministerstwem transportu nie dotyczy naszego kraju, a gdyby kiedykolwiek coś takiego się stało w normalnym kraju demokratycznym, minister zostałby zdymisjonowany najpóźniej w drugim akapicie tego wpisu. Ale demagogii trzeba się wystrzegać, bo możliwa jest wszędzie. Nie tylko w ministerstwie zdrowia, bo – jak wiadomo – zdrowia i szczęścia ludzie życzą sobie nawet przy wspólnym piciu wódki.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Pora uciekać z Polski

Niedługo minie rok, odkąd ludzie myślący, odważni i kierujący się zdrowym rozsądkiem mówią „Giertych musi odejść”. Ale minister nic sobie z tego nie robi. Z Ministerstwa Edukacji Narodowej zrobił tubę propagandy partyjnej – dzisiaj na głównej stronie MEN w centralnym jej miejscu straszy nas nagłówek „Prawo naturalne moralnym fundamentem Europy” wychwalający Giertycha za jego wystąpienie w Heidelbergu. Polski rząd odciął się od treści tego wystąpienia, w którym Giertych zdaniem pewnej dziennikarki „Die Tageszeitung” jasno dał do zrozumienia, że IV Rzeczpospolita będzie ciągiem dalszym III Rzeszy, a dzięki udziałowi w strukturach europejskich moralną odnową obejmie cały kontynent. Mimo kategorycznego zaprzeczenia przez rzecznika rządu i premiera, jakoby minister prezentował stanowisko całego rządu, Giertych nic sobie z tego nie robi i na stronie głównej Ministerstwa Edukacji Narodowej możemy przeczytać te same słowa, na które europejskim ministrom edukacji w Heidelbergu opadły szczęki, a mnie samego wprawiły one w tak wielkie zdumienie, że nawet nie czuję oburzenia kolejnym wybrykiem Giertycha.
Minister Giertych czuje się bezkarny. Cokolwiek zrobi, i tak nie zostanie odwołany ze swojego stanowiska. Będzie dalej psuł szkołę i polskie dobre imię w Europie i na świecie. Żartuje z setek tysięcy ludzi protestujących przeciwko niemu i proponuje, że będzie ich karmił ciasteczkami.
Ludzie, powiedzmy sobie szczerze. To nie Giertych musi odejść. On zostanie. Natomiast my uciekajmy jak najszybciej. Jako obywatele Unii mamy możliwość zwinąć manatki i pojechać do jakiegoś normalnego kraju bez większych trudności. A jeszcze parę wystąpień ministra i chyba będzie się można starać o azyl polityczny w większości krajów świata.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Na szczęście nie każdy mnie kocha

Usłyszałem dzisiaj ważnego urzędnika państwowego, jak zapowiada, że chociaż inny ważny urzędnik państwowy (a nawet urzędnik, powiedzmy to sobie wprost, najważniejszy) nie śledzi uważnie wszystkich wypowiedzi jednego ze swoich poprzedników, to jednak rozważy, czy wyrwane z kontekstu słowo „dureń” stanowi podstawę do obrony dobrego imienia przed sądem czy nie.
Oniemiałem. Od kiedy to słowa wyrwane z kontekstu mają jakiekolwiek znaczenie? Ja widać naiwny bardzo jestem, bo sądziłem, że kontekst przekłada się jakoś na znaczenie słów. Ba, uważałem go dotąd za niezwykle istotny, a nawet ćwicząc umiejętność rozumienia tekstu czytanego z moimi uczniami wpuszczałem ich w maliny pokazując im, że kontekst stanowi zasadniczy i częstokroć kluczowy element zrozumienia znaczenia wypowiedzi.
Następnie zastanowiłem się nad czymś jeszcze. Pomyślałem sobie, że gdyby Lech Wałęsa, symbol upadku komunizmu na świecie, postać historyczna (choć współczesna zarazem) powiedziała o mnie, że jestem durniem i powinni się mną zająć lekarze, urażona duma byłaby ostatnim uczuciem, jakie przyszłoby mi do głowy. Najpierw głęboko bym się zastanowił nad jego słowami po ich uprzedniej wnikliwej analizie i porządnym rachunku sumienia.
Dzisiaj nad ranem męczyły mnie jakieś koszmary, w których połowę moich bliskich dotknęły największe możliwe nieszczęścia, a ja sam dopuściłem się straszliwych czynów. Obudziwszy się spocony, poświęciłem kilka minut na porządkowanie w mojej głowie tego, co z tych potwornych snów było faktycznie snem, a co jawą. Gdyby trzeba było rozważać treść nie sennych koszmarów, a wypowiedzi na mój temat relacjonowanej przez wszystkie stacje telewizyjne, byłbym gotów poświęcić analizie tej wypowiedzi nie kilka minut, ale tyle, ile byłoby naprawdę trzeba.
Nie zawsze głosowałem na Lecha Wałęsę w wyborach prezydenckich, ale Lech Wałęsa jest moim idolem i jest bez wątpienia najbardziej znanym Polakiem na świecie. Jest ikoną pewnych wartości i przemian nie tylko dla Polaków, a może nawet w mniejszym stopniu dla Polaków, niż dla obywateli innych krajów (być prorokiem, jak wiadomo, we własnym kraju jest najtrudniej). Gdy gnojek mojego pokroju, nawet jeśli jest ministrem sprawiedliwości, pozwala sobie zarzucać panu Wałęsie brak kultury, popisuje się jeszcze większą ignorancją od tej, o którą go dotąd podejrzewałem.
W ubiegłym tygodniu przyszło mi się spotkać z kilkoma panami, którzy dopiero na 80 dni przed maturą zrozumieli, że to, co do nich mówię od dwóch lat, mówię serio. Spotkałem panów, z którymi dosyć ciężko mi się było dogadać podczas naszego pierwszego albo jednego z pierwszych spotkań w tym roku szkolnym, chociaż mówiliśmy po polsku. Niektórzy z tych panów po spotkaniu ze mną w rozmowach z kolegami nazwali mnie „jebanym chujem” i powiedzieli, że przeze mnie ich życie jest zrujnowane. W życiu nie przyszłoby mi do głowy gniewać się na tych panów, bo staram się pamiętać o kontekście, w jakim padły te słowa. Panowie rzucają mięsem, bo cały czas liczyli na to, że niczym dobry minister dam im sobie postrzelać na maturze stawiając im pozytywne oceny ,chociaż w ogóle na nie nie zasłużyli.
Prezydent Rzeczpospolitej nazwany durniem przez jednego ze swoich poprzedników, laureata Pokojowej Nagrody Nobla, powinien się cieszyć, że jego osoba dostąpiła zaszczytu bycia krytykowaną przez Lecha Wałęsę. Powinien się zastanowić nad tym, co było przyczyną tej krytyki. I powinien wyciągnąć odpowiednie wnioski.
Krytykę pod swoim adresem warto zawsze przemyśleć, zanim się przeciw niej zaprotestuje. Absolutnie nie wolno za nią karać. Jeśli się na nią zasłużyło, trzeba z pokorą przyjąć. Jeśli jest ona wyrazem frustracji osoby, którą spotkało coś niemiłego, należy ją zrozumieć. Dla mnie, jako nauczyciela, nazwanie mnie chujem przez kilku panów w minionym tygodniu było wyrazem tego, że umiem zachować odpowiednie proporcje i stać mnie na konsekwencję w konkretnych sytuacjach.
Nie wiem, co ma zamiar zrobić pan prezydent. Ja mam zamiar dalej robić swoje, starając się zachować odpowiednie proporcje między panami, którzy nazywają mnie chujem a panami, którzy mają o mnie trochę lepsze zdanie. Mam nadzieję, że żaden laureat Pokojowej Nagrody Nobla nie obrzuci mnie nigdy epitetami, bo to byłby orzech naprawdę ciężki do zgryzienia.

Hymn dobry na wszystko

Załóżmy, że pracuję w maturalnej klasie męskiego technikum, że klasa jest słaba i frekwencja niska. Większość uczniów przyniosła ze sobą przy rekrutacji do technikum od kilkunastu do kilkudziesięciu punktów z obu części egzaminu gimnazjalnego w sumie. Praca w takiej klasie, aczkolwiek nie pozbawiona chwil dających satysfakcję, na co dzień jest żmudna i nie przynosi wielkich efektów. Załóżmy, że w karnawale niektórzy trafiają w poniedziałek do szkoły prosto z dyskoteki. Załóżmy, że frekwencja na siódmej godzinie lekcyjnej była niedawno bliska zeru, ponieważ jeden z uczniów miał dwudzieste urodziny i panowie zdecydowali się na konsumpcję alkoholu zamiast na wielogodzinne siedzenie w szkole. Załóżmy, że jest w tej klasie uczeń, który ma na imię Marcin i od niedawna mimo całkowitego braku talentu językowego robi wszystko co może, by jednak się nauczyć angielskiego w stopniu wystarczającym do zdania egzaminu maturalnego. Załóżmy, że Marcin od kilku dni nie chodzi do szkoły, ponieważ „zasiał pannę” i tak się „poszturchał” z ojcem, kiedy ten się o tym dowiedział, że ma poważnie uszkodzoną symetrię twarzy.
Pocieszające w tym wszystkim jest to, że nie muszę się wcale martwić, jak ten teoretyczny Marcin poradzi sobie ze zdaniem matury albo czy sprosta wyzwaniom ojcostwa. Otuchy dodaje mi wsparcie mądrych i szlachetnych ludzi kierujących resortem edukacji, którzy znając doskonale problemy polskiej szkoły i uczącej się w niej młodzieży, służą nam – uczniom i nauczycielom – radą. Jakże mógłbym się przejmować tymi wyimaginowanymi sprawami na głowie Marcina mając w ręku przywracające właściwą hierarchię wartości pismo z Ministerstwa Edukacji Narodowej, w którym to można przeczytać, co jest naprawdę istotną i palącą sprawą do załatwienia. Pilnym zadaniem jest spowodowanie, aby uczniowie opanowali na pamięć kilka zwrotek tekstu hymnu państwowego i wykonywali go na żywo przy każdej szkolnej uroczystości. Dzięki temu pismu odetchnąłem z ulgą i zrozumiałem, że „Mazurek Dąbrowskiego” będzie lepszym łącznikiem między dawnymi a młodszymi laty niż nowo poczęte hipotetyczne dziecko hipotetycznego Marcina. Zjednoczenie się wokół dobra ojczyzny jest wartością, dla której warto bezwzględnie poświęcić te ostatnie kilka godzin, jakie jeszcze pewnie uda się Marcinowi być na lekcjach do końca roku szkolnego w przerwach między różnymi akademiami, rekolekcjami i kupowaniem wyprawki. A poza tym pozwoli to na spełnienie autentycznej, osobistej potrzeby uczniowskich i nauczycielskich serc.
Recepta na rozwiązanie problemów polskiej szkoły okazuje się taka prosta. Aż wstyd, że trzeba było ministra, żeby nam uświadomił, co polską szkołę naprawdę boli i jak wyzwolić w nauczycielach poczucie dumy i godności. Jak dobrze, że do ministerstwa trafili wreszcie ludzie, którzy mają prawdziwe rozeznanie w sprawach szkolnictwa i kontakt z rzeczywistością szkolną i pozaszkolną młodzieży.

Nie lubię polityki

Kiedy wysłałem życzenia świąteczne, a w nich napisałem, że chciałbym, by atmosfera w naszym kraju zrobiła się jak podczas śpiewania kolęd, Ania z niesmakiem zaprotestowała, że przy okazji składania życzeń uprawiam politykę. Tymczasem mnie – prawdę mówiąc – w ogóle nie interesuje polityka, a w życzeniach nie padło żadne nazwisko, żadna opcja polityczna, nie wymieniłem żadnej partii.
Mnie interesuje zdrowy rozsądek, a politykę chętnie zostawiłbym innym. Niestety, dożyliśmy czasów, w których w naszym kraju polityczne jest wszystko. Jeżeli nawet poruszam często polityczne tematy, to robię to niechętnie i tylko w imię obrony zdrowego rozsądku.
Strona internetowa Ministerstwa Edukacji Narodowej od jakiegoś czasu stała się witryną partyjną i epatuje gloryfikacją wodza. Tymczasem, o ile można czasem popatrzeć przez palce na to, że ja na mojej prywatnej stronie pozwalam sobie na takie czy inne dywagacje polityczne, o tyle na stronie ministerstwa agresywny nagłówek oskarżający jeden z nauczycielskich związków zawodowych o to, że jest przybudówką partyjną opozycji, jest ewidentnym wykorzystywaniem stanowiska do walki politycznej. Wydaje się, że ministerstwo wyobraża sobie, że polska szkoła ma wychowywać dzieci w duchu jednej partii, jednego wodza, w czarno – białym świecie jednej idei. A tak przecież było w okresie, który obecne kierownictwo resortu najbardziej krytykuje.
Zdrowy rozsądek wielu osób mocno ucierpiał, odkąd rozpętała się w naszym kraju propagandowa wojna polityczna wciągająca w wir walki wszystkich i wszystko. Odkąd ministerstwo dopatrzyło się polityki nawet w „lewych” badaniach okresowych i szkoleniach bhp, słowo „lewica” nabrało tak absurdalnie negatywnego znaczenia, jakby było synonimem wyrazów „zbrodnia”, „morderstwo” czy „złodziejstwo”. Niektórzy ulegają presji tej agresywnej retoryki tak bardzo, że ostatnio dowiedziałem się przypadkowo, że istnieje coś takiego, jak „prawicowy związek zawodowy” dla nauczycieli. Wydawało mi się zawsze, że związek zawodowy z definicji musi być lewicowy, bo broni praw pracowniczych, ale widocznie wszystko jest możliwe. Dla mnie to trochę tak, jak „ateistyczne kółko różańcowe” albo „orkiestra symfoniczna głuchoniemych”.
Cierpimy też na syndrom zamykania się we własnych przekonaniach i nieotwierania się na poglądy innych, często o wiele mądrzejszych od nas. Gdy Jan Pospieszalski zajmował się muzyką, był moim idolem. Byłem dumny z tego, że chodził do tej samej podstawówki, co ja. Że chodził do jednej klasy z moją siostrą. Dziś, kiedy katolickie agencje adopcyjne w Wielkiej Brytanii zastanawiają się nad tym, jak sobie poradzić z adopcjami dzieci przez pary homoseksualne, kiedy katechizm kościoła katolickiego z szacunkiem pochyla się nad orientacją seksualną człowieka jako niezależną od niego, Jan Pospieszalski w polskiej telewizji publicznej „udowadnia”, że homoseksualizm można skutecznie „wyleczyć”.
W epoce grzebania w teczkach i szukania haków ekscytuje nas burzenie pomników i zacieranie śladów. Jan Pospieszalski stanowczo się domaga zburzenia Pałacu Kultury i Nauki, ponieważ nie ma żadnej litości dla sierot po PRL-u. Apelowałbym do pana Jana o zajęcie się usuwaniem wielu innych śladów po wrogich reżimach, także na lokalnym podwórku. Budowę głównej arterii komunikacyjnej śródmieścia Częstochowy na linii wschód – zachód, Alei Jana Pawła II, rozpoczęto za okupacji hitlerowskiej. Zanim zaczniemy usuwać brzemię komunizmu, może warto by było zaorać ten szlak komunikacyjny i wrócić do oryginalnego ciągu z ulicami Jasnogórską i Chłopickiego? Nasi przodkowie zadbali już o to, by twórca wielkomiejskiej Częstochowy, car Mikołaj, nie spoglądał na Trzy Aleje ze szczytu Alei Sienkiewicza. Usunięto też budynek rotundy z Trzeciej Alei (widoczny na zdjęciu), największy budynek wystawy przemysłowej 1909 roku, jednego z największych wydarzeń w historii Częstochowy. Ale Muzeum Hutnictwa i Górnictwa Rud Żelaza w Parku Staszica, obserwatorium astronomiczne Akademii Jana Długosza, a także altana, wokół której latem koncentruje się życie towarzyskie parku, to także ślady po czasach carskiej opresji.
Są ludzie, którym przydałoby się bardzo, by zainteresowali się polityką. To politycy i członkowie partii politycznych. Ci jednak nie zawsze mają czas być na bieżąco z prawdziwą polityką, a jedyne co ich interesuje, to skandalizujące afery z przywódcami partii w rolach głównych na pierwszych stronach tabloidów. Pani Minister Spraw Zagranicznych, jak często się podnosi w ostatnich dniach, nie interesuje się w ogóle polityką zagraniczną kraju, pan Minister Edukacji Narodowej nie interesuje się rzeczywistymi problemami polskiej szkoły i nie liczy się ze zdaniem fachowców.
Mam kolegę, który jako jeden z szefów partii rządzącej w swoim powiecie ma decydujący głos w wielu sprawach przy obsadzaniu stanowisk w samorządzie, ale gdy próbuję z nim rozmawiać o podstawowych programowych celach jego partii, przyznaje się otwarcie, że nie ma o nich pojęcia, ponieważ buduje obecnie dom i nie interesuje się polityką. Nie zna programu swojej własnej partii.
Mam innego kolegę, który dostał się do samorządu dzięki poparciu partii, o której mówi, że to kurwy i złodzieje, ale łatwo się było dzięki ich poparciu załapać. A że poparcie miało uzasadnienie czysto towarzyskie, a nie polityczne, to mniejsza z tym.
Na Walentynki wypada wszystkim życzyć, byśmy nauczyli się ze sobą współżyć mimo różnic politycznych, światopoglądowych i innych. Byśmy interesowali się tym, co stanowi nasze kompetencje i za co jesteśmy odpowiedzialni. Byśmy przyjmowali do wiadomości to, co mówią nam specjaliści. Częstochowianom życzę wiaduktu nad torami i połączenia ulicy Sobieskiego z ulicą Legionów. Jeżeli ktoś w tych życzeniach widzi propagandę polityczną, polecam spacer. Jest piękny niedzielny poranek i chociaż nie ma śniegu, to złapał lekki mróz i w parku nie powinno być błota.

Zdjęcie z http://www.czestochowa.ws

Przejęzyczenie

Zastanawiam się, jak to możliwe, by głowa państwa powiedziała w publicznej telewizji, że chrześcijański czy katolicki system wartości jest jedynym powszechnie przyjętym systemem wartości w naszym kraju i nie ma on alternatywy. Jakoś tak nie chce mi się wierzyć, że prezydent powiedział coś takiego w dniu, w którym miało dojść do ingresu nowego arcybiskupa stolicy.
Bez względu na osobiste poglądy głowy państwa wypowiedź taka narusza nie tylko konstytucję, ale nawet stoi w sprzeczności z konkordatem pomiędzy Polską a Watykanem. Już pierwszy rozdział Konstytucji RP mówi, że kościoły i inne związki wyznaniowe są równouprawnione, a władze publiczne w Rzeczypospolitej Polskiej zachowują bezstronność w sprawach przekonań religijnych, światopoglądowych i filozoficznych. Pierwszy artykuł konkordatu potwierdza autonomię i niezależność pomiędzy kościołem a państwem. No i przede wszystkim, jest to wypowiedź niezręczna i niestosowna zarówno w stosunku do obywateli Polski, jak i w stosunku do obywateli krajów, których biorąc udział w misjach międzynarodowych próbujemy podobno nauczyć demokracji.
Mam głęboką nadzieję, że pan prezydent po prostu się przejęzyczył. Chodziło mu pewnie o to, że większa część społeczeństwa polskiego – bez względu na przynależność wyznaniową – uznaje uniwersalny system wartości w przytłaczającej części zgodny z elementarnymi wartościami chrześcijaństwa, zwłaszcza w wymiarze rodzinnym i społecznym. Słowo „katolicki” zupełnie podświadomie i niechcący „wymsknęło się” panu prezydentowi i z pewnością tego żałuje. Jest to tak oczywiste, że nie oczekuję od niego właściwie żadnych przeprosin, chociaż jest pewnie wiele osób, którym pomogłoby to otrząsnąć się z szoku.
Większość z nas nie zabija, nie kradnie, szanuje autorytet rodziców. I takie zapewne wartości miał na myśli pan prezydent. Wartości, jak wiadomo, nieporównanie starsze niż katolicyzm.
Nic chyba tak bardzo nie szkodzi kościołowi katolickiemu, jak niezręczne wypowiedzi ostentacyjnie pobożnych polityków. Gdy posłowie na Sejm Rzeczpospolitej próbowali wspomóc rolnictwo modląc się pół roku temu o deszcz, albo gdy czterdziestu sześciu z nich wpadło w ubiegłym miesiącu na pomysł, by uczynić ze swojej ojczyzny królestwo niebieskie nie przez poprawę bytu współobywateli, obniżenie podatków, pobudzanie przedsiębiorczości, ale przez intronizację Jezusa Chrystusa, ośmieszyli w oczach wielu ludzi religię o wiele bardziej, niż niejeden ateista.
Po sąsiedzku z domem moich rodziców funkcjonuje jezuicki dom rekolekcyjny, w którym niejedna zabłąkana i zahukana przez religijnych ekshibicjonistów osoba odnalazła Boga. Wydaje mi się, że kościół więcej by zyskał stawiając na takie głębokie emocjonalnie i świadome poszukiwanie Boga przez ludzi, aniżeli popierając rzucających frazesy polityków, którzy co najwyżej przysporzą kościołowi trochę konformistów, a niejednego wierzącego i myślącego człowieka nakłonią do apostazji. O tym, że chrześcijaństwo jest filarem moralności narodu, wiele mówił Adolf Hitler.
Ja rozumiem, że kościół jest takim miejscem, z którego nie można nikogo wyprosić. Ale uważam, że jest jakieś kompromisowe wyjście i istnieje niejedna alternatywa pomiędzy wypraszaniem a tym, by dawać się wykorzystywać.


Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi , ,

Uderzymy mocno

W jakim ja mieszkam kraju? Chyba jakimś bardzo nerwowym, skoro premier porusza się po Warszawie specjalnie osłanianą kolumną pojazdów na sygnale, ponieważ służby ochraniające go otrzymały sygnał, że nie dość, że premier ma wielu wrogów wśród żywych, to i umarli wydali na niego wyrok śmierci.
Nic dziwnego, że taki nerwowy premier na konferencji prasowej mówiąc o najsłuszniejszych może i najmądrzejszych sprawach używa takiego straszliwego słownictwa. Na konferencji premiera i innych przywódców jego partii usłyszałem, że zło trzeba nazwać po imieniu i wskazać jego sprawców. Trzeba „usunąć balast” i konieczna jest „eliminacja ludzi” dla oczyszczenia polskiego aparatu państwowego. Uderzyć trzeba mocno, skuteczniej niż dotychczas, a „każdy przyzwoity człowiek, pominąwszy siły związane z poprzednim systemem, to poprze”. Odrzucono nawet teorie o dużej grupie ludzi szlachetnych.
Te groźne słowa odwróciły jakoś moją uwagę od rzeczywistej treści przekazu. Musiałem wstać i otworzyć szeroko okno, żeby złapać oddech i uspokoić przyspieszone ze strachu tętno. Nie wiedziałem, że mieszkam w kraju wymagającym podjęcia tak drastycznych środków.
Panu premierowi życzyłbym, by używał trochę spokojniejszych słów, gdy mówi o swoich planach, bo agresywna semantyka może zniechęcić do najpiękniejszych nawet ideałów. A zło nie śpi i korzysta ze znakomitych specjalistów od PR i marketingu. Niewinnym uśmiechem i radosnym wyrazem twarzy przyciąga ludzi.