Pocieszenie plus

Wakacje akademickie trwają o miesiąc dłużej, więc mam jeszcze kilka tygodni na przygotowanie się do spotkania ze studentami. Ale jeśli po ostatnich dwóch wpisach ktoś doszedł do wniosku, że nie ma to jak praca z ludźmi, którzy zdali już maturę, pozwolę sobie podać linki do kolejnych filmików, tym razem wykonanych przez studentów Politechniki Krakowskiej.

I jeszcze raz podkreślam, że jeśli decydujesz się na pracę jako nauczyciel – czy to w gimnazjum, czy w szkole średniej, czy wyższej – musisz się liczyć z tym, że będziesz pracował z autorami takich filmów. I że to prawdziwy zaszczyt, bo od nich też się można wiele nauczyć, o dziwo. To są ludzie. Mniejsi albo więksi, młodsi albo starsi, ale ludzie. Tacy jak my.

Film 1

Film 2

Film 3

Film 4

Film 5

Film 6

Film 7

Film 8

Film 9

Film 10

I obszerniejszy obraz akademickiego Krakowa – oczami studentów różnych uczelni:


Multimedia dla nauczycieli gimnazjum

Uczysz w gimnazjum? Spotkasz się wkrótce w szkole ze swoimi uczniami i uczennicami, którzy wrócili z kolonii? Może warto wcześniej obejrzeć kilka filmików, które na koloniach nakręcili i beztrosko umieścili na YouTube.com?
Uwaga, filmiki – nawet te wykonane przez dwunastolatków – są przeznaczone raczej dla osób dorosłych, oglądasz na własną odpowiedzialność. Pod wskazanymi adresami masz również możliwość zgłosić film jako nieodpowiedni i niezgodny z regulaminem serwisu YouTube.com, co zaskutkuje jego trwałym usunięciem.

Film 1

Film 2

Film 3

Film 4

Film 5

Film 6

Film 7

Film 8

Film 9

Film 10

Zbulwersowało Cię to? Uważasz, że świat się zmienił i że teraz jest gorzej, niż w czasach, gdy z rodzeństwem jeździliście na kolonie? Widocznie jestem dużo młodszy, bo moim zdaniem nic się nie zmieniło. Tyle, że wtedy nie było tak powszechnie dostępnych urządzeń rejestrujących dźwięk i obraz.

Autorzy tych debilnych filmików będą się nami opiekować, gdy będziemy na emeryturze. Będą nas leczyć, spowiadać, przeprowadzać przez ulicę i podcierać nam tyłki. Ja mimo wszystko mam do nich zaufanie.

Jeśli po obejrzeniu któregoś z tych filmików tracisz zaufanie do swoich uczniów, gimnazjum nie jest dla Ciebie idealnym miejscem pracy.

Dla równowagi inny film jednego z autorów filmów powyżej.


Nauczyciel klozetowy

Jednym z najbardziej przykrych obowiązków nauczyciela jest zaglądanie do toalety, w pobliżu której ma się dyżur, i sprawdzanie, czy przypadkiem ktoś nie miesza tam smaku i zapachu dymka papierosowego z innymi, bardziej fizjologicznymi zapachami.

Zbliża się rok szkolny i już mnie brzuch boli na myśl o tym, gdzie dostanę w tym roku dyżury. W deszczu i śniegu będę spacerował po szkolnym parkingu próbując wypatrzyć, co dzieje się za ciemnymi szybami limuzyn naszych uczniów, czy też czekają mnie inspekcje muszli klozetowych i pisuarów?

A może byście tak, panowie, rzucili palenie?


Gadu-Gadu i forma grzecznościowa

Wyobraziłem sobie dzisiaj historię zupełnie nieprawdopodobną, a przynajmniej znam ludzi, dla których byłaby ona nieprawdopodobna, wręcz niewyobrażalna. Mnie ta hipotetyczna historia wcale nie zaskakuje, ale to pewnie wina mojej pogłębiającej się schizofrenii.
Załóżmy, że w połowie wakacji siedemnastoletni uczeń technikum zwraca się do swojego nauczyciela z prośbą o pomoc i radę w sprawie zupełnie nie mającej związku z programem nauczania. Uczeń ten – nazwijmy go Jacek – ma właśnie za sobą pierwsze, nieszczególnie udane doświadczenie seksualne. Próbuje się dowiedzieć czegoś, czego dowiedzieć się nie da, a przynajmniej dwukrotnie starszy od niego nauczyciel nie ma o tym zielonego pojęcia. Na wszelki wypadek nie zagłębiajmy się w szczegóły.
Rozmowa odbywa się przez internetowy komunikator Gadu-Gadu o godzinie wystarczająco późnej, by dało się słyszeć wycie psów i stukot kół pociągów z odległości wielu, wielu kilometrów.
Wyobrażam sobie dwie wersje dalszego biegu wydarzeń. W jednej z nich nauczyciel życzliwie i cierpliwie wysłuchuje wszystkiego, co Jackowi chodzi po głowie. Nie odpowiada mu na pytania, na które nie zna odpowiedzi, sam pyta, gdy czegoś nie rozumie lub gdy ma wątpliwości co do przedstawianego toku rozumowania. Nauczyciel wskazuje zagubionemu uczniowi osoby w szkole i poza nią, które mogą dysponować większą wiedzą w przedmiotowej dziedzinie i okażą się bardziej pomocne. Sugeruje mu, żeby się zastanowił, czy nie warto porozmawiać ze starszym bratem, skąd inąd bardzo porządnym gościem.
W drugiej wersji nauczyciel przerywa Jacusiowi po drugim, najdalej trzecim zdaniu, bo internetowa forma komunikacji stopiła jakoś lody i Jacuś bez uprzedzenia zaczyna się zwracać do nauczyciela z pominięciem formy grzecznościowej. Nauczyciel przypomina mu o tym, że uczeń nie powinien być z nim na ty, że należy zachować dystans i okazać właściwy szacunek. Następnie trzeba by chyba jeszcze przypomnieć, że o tej godzinie dzieci już dawno są po dobranocce i z kciukiem w buzi śnią właśnie o Królewnie Śnieżce, a nie o seksie, w dodatku przedmałżeńskim.
Nie mam jakoś wątpliwości, która wersja przebiegu zdarzeń gwarantuje większy autorytet nauczycielowi i większą satysfakcję z przeprowadzonej rozmowy obu stronom. Chociaż w pluralistycznym społeczeństwie trzeba się pogodzić z faktem, że ludzie z różnych rzeczy czerpią satysfakcję. I że niektórzy lubią czasem innym przypominać o powadze swojej osoby i swojego urzędu. Widocznie tego potrzebują.

Ten wpis kontynuuje wątki podjęte wcześniej między innymi w tych wpisach:

Zła krew

Spróbowałem sobie wyobrazić siedemset litrów krwi, ale gdy zacząłem szacować rozmiary kontenera, w którym by się taka ilość krwi zmieściła, odechciało mi się używać wyobraźni.
Hanna Wujkowska, doradca ministra edukacji do spraw jednego z kanałów ideologizowania szkoły, napisała ostatnio w dzienniku, którego nazwy celowo nie wymienię, że obawia się o bezpieczeństwo polskich chorych. Źródłem jej troski jest właśnie siedemset litrów krwi oddane przez uczestników Przystanku Woodstock, ponieważ – jak uważa pani Wujkowska – polskie banki krwi powinny czerpać jedynie z krwi „środowisk, które nigdy nie zawiodły i które w sposób trzeźwy podejmują decyzję o oddaniu krwi”. Pani doktor zakłada, że na Przystanku „profanuje się wartość krwi”, a atmosfera jest przesączona „promilami, łoskotem satanistycznej muzyki i przekleństw”. Obawia się, że uczestnicy tej imprezy mogą doprowadzić do zakażenia polskich chorych wirusami zapalenia wątroby i HIV, ponieważ istnieje niebezpieczeństwo wystąpienia zjawiska „okienka serologicznego”, a akcja krwiodawstwa w takim miejscu jest „dwuznaczna”.
Pani Wujkowska przypomina mi trochę mojego wujka Władka, brata mojego ojca. Gdy byłem dzieckiem, razem z moim kuzynem Darkiem przyglądaliśmy się, jak wujek Władek w wielkim pośpiechu grodzi swój plac na zboczu Jasnej Góry, by zdążyć przed przybyciem sierpniowych pielgrzymek. Miał dość tego, że obozujący na tak zwanych okopach hippisi dewastują mu ogród, kradną warzywa, owoce i drób, zostawiają po sobie góry śmieci, strzykawek i prezerwatyw. Nocami palili mu na placu ogniska, tańczyli, śpiewali.
Byliśmy z Darkiem dziećmi i nasza pomoc nie ułatwiała chyba wujkowi pracy, w każdym razie ostatnie słupki pod ogrodzenie pomagali wujkowi wkopać i wmurować pierwsi przybyli na Jasną Górę pielgrzymi – ci sami, od których właśnie się odgradzał. Razem z nimi naciągał też na tych słupkach siatkę, a potem zaprosił ich na obiad.
Życzyłbym pani Wujkowskiej, żeby nigdy ona sama ani nikt z jej bliskich nie musieli korzystać z krwi zebranej na młodzieżowym festiwalu w Kostrzynie nad Odrą. Jej obawy warto jednak uspokoić przypominając, że akcję organizował Polski Czerwony Krzyż, wykorzystano profesjonalne krwiobusy i namioty, w których dochowano wszystkich normalnych procedur. Sanepid, który kilkakrotnie kontrolował przebieg akcji, nie miał żadnych zastrzeżeń.
Hanna Wujkowska ma za złe przystankowiczom, że kreują się na patriotów i udają szlachetność, honor i wspaniałomyślność. Krwi zebranej od nich z niezrozumiałych dla mnie przyczyn przeciwstawia Wujkowska krew młodych Polaków przelaną w Powstaniu Warszawskim.
Ciekawe, czy Hanna Wujkowska wie, że jej zdaniem wulgarne i bezmyślne hasło Jurka Owsiaka to tylko echo słów świętego Augustyna, o czym przypomniał po raz kolejny arcybiskup metropolita lubelski, Józef Życiński. To święty Augustyn jako pierwszy miał powiadać „Kochaj i rób co chcesz”.
Gratuluję też pani Wujkowskiej pewności siebie w interpretowaniu Starego Testamentu. W życiu by mi nie przyszło do głowy, że Izajasz miał na myśli Przystanek Woodstock pisząc: „To lud, co Mnie pobudzał do gniewu bez ustanku, a bezczelnie (Iz 65, 3)„. Skąd pani Wujkowska wie, że nie chodziło o felietonistów piszących do tej samej gazety, co ona? Albo może chodziło o buntowników z zamierzchłych czasów, o lud, który składał ofiary w gajach, palił kadzidło na cegłach i jadał wieprzowe mięso (Iz 65, 1-4)?
W tym domku mieszkał przed laty Wujek Władek.

Dodatek motywacyjny czy upomnienie?

Niektórzy uczniowie mają pracowite wakacje nie tylko dlatego, że pracują w domu albo dorabiają do kieszonkowego, ale także dlatego, że pod koniec sierpnia czekają ich egzaminy poprawkowe z różnych przedmiotów.
Ja zafundowałem sobie w tym roku spotkanie z dwoma panami, ale od jakiegoś czasu kontaktuje się ze mną w sprawach sierpniowych poprawek jeszcze kilku uczniów, okazuje się bowiem, że jestem jedynym nauczycielem, z którym są w stanie się skontaktować. Pisałem już o tym, że uczniowie znają mój numer telefonu, mają na mnie namiary przez komunikatory internetowe, email i platformę e-learningu, a także o tym, że nie tylko mi to nie przeszkadza, ale sporadycznie dostarcza dużo satysfakcji.
W gruncie rzeczy smutne jest to, że uczniowie – nawet tacy, których w ogóle nie uczę – pytają mnie o terminy egzaminów poprawkowych z nie mojego przedmiotu. Albo o to, jak taki egzamin wygląda. Jeden z tych uczniów umówił się nawet podobno w szkole z nauczycielem, ale gdy przyszedł na spotkanie i nauczyciela nie zastał, nie udało mu się z nim w żaden sposób skontaktować.
W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zostałem też postawiony w niezręcznej sytuacji, gdy uczeń spytał mnie wprost o numer telefonu do kogoś z nauczycieli. Nie chcąc podawać tego numeru wbrew czyjejś woli wdawałem się następnie w skomplikowaną zabawę w głuchy telefon, pośrednicząc w wymianie informacji między nimi.
Właściwie rozumiem belferską potrzebę prywatności, ale w dobie telefonów filtrujących rozmowy przychodzące w oparciu o identyfikację numeru, w dobie coraz sprawniejszych filtrów przeciwspamowych i komunikatorów blokujących rozmowy przychodzące od osób nieautoryzowanych, ochrona tej prywatności właściwie nie wymaga trzymania w tajemnicy wszelkich namiarów na siebie. Dobrze jest sobie zapewnić jakiś kanał komunikacji z uczniami. Polski, angielski, niemiecki, matematyka, fizyka czy historia są bez wątpienia przedmiotami, ale to właśnie uczniów musimy w pracy traktować podmiotowo. Także tych, którzy do nas czy do naszego przedmiotu mają umiarkowany szacunek.
Swoją drogą ciekawe, czy za wakacyjne pośrednictwo w kontaktach uczniów ze szkołą dostanę dodatek motywacyjny, czy raczej powinienem się liczyć z upomnieniem za spoufalanie się z nimi?

Kombatanci i Czesio

Przy okazji dyskusji o moim blogu rada pedagogiczna zmarnowała trochę swojego cennego czasu debatując nad problemem, który już nie istnieje, a o którym pisałem bez ogródek jeszcze w 2005 roku. Problem nie istnieje, bo klasa technikum mechanicznego, której uczniowie – a przynajmniej spora ich część – przez prawie cztery lata zwracali się do mnie po imieniu, ukończyła już szkołę i odebrała świadectwa, a młodsi panowie, których uczę obecnie, nie widzą niczego niestosownego w fakcie, że zwracam się do nich per „pan”. Nie było więc naprawdę wielkiego sensu debatować nad tym, że uczniowie powinni się do nauczyciela zwracać w formie grzecznościowej.
Sensu nie było tym bardziej, że przez te niespełna cztery lata formuła bezpośredniego zwracania się do siebie nie przeszkadzała jakoś ani mnie, ani panom z byłej czwartej mechanika, ani ich wychowawczyni. Nie widzieliśmy niczego niestosownego w tej formule i chłopaki zwracali się do mnie po imieniu przy innych nauczycielach, przy dyrektorze, przed maturą z języka polskiego przy zespole nadzorującym, w skład którego wchodziła nauczycielka z innej szkoły… Nie wiedzieć czemu mój autorytet w tej klasie szczególnie nie ucierpiał, a taką atmosferę pracy chciałbym mieć w każdej grupie i życzyłbym jej każdemu nauczycielowi. Jedyną osobą, jaka podniosła wokół tej sprawy larum, okazał się uczeń, którego pogróżek ani pleców się nie wystraszyłem i któremu nie pozwoliłem ukończyć technikum za darmo, a który to uczeń jest nota bene żywym przykładem na to, że bycie na ty z panami w jego klasie nie zmieniło wcale moich oczekiwań w stosunku do uczniów i nie doprowadziło do żadnego spoufalenia.
Tak więc problemu wprawdzie nie ma, ale zostałem zobligowany do dbania o własny autorytet poprzez niepozwalanie uczniom na spoufalanie się ze mną. Zastanawiałem się od kilku dni, jak wobec tego powinni się do mnie zwracać uczniowie, by wystarczająco podkreślać mój autorytet. Czy wystarczy „panie magistrze”, by było zgodnie z prawdą? Czy powinno być jednak zwyczajowe „panie profesorze” (którego – nawiasem mówiąc – prawie wszyscy uczniowie w stosunku do mnie używają, chyba że się zapomną). Czy uraziłbym czyjeś uczucia religijne, gdyby uczniowie otrzymali instrukcję zwracania się do mnie per „Nauczycielu” albo „Mistrzu”? A może wskazane byłoby użycie któregoś ze staropolskich wyrażeń: „Wielmożny Panie”, „Waćpanie” czy też użycie któregoś z powalających na kolana epitetów: „czcigodny”, „wielebny”, „najjaśniejszy” itp.?
Niestety nadal, podobnie jak dwa lata temu, uważam, że to są wszystko bzdury i piernik nie ma nic wspólnego z wiatrakiem. W parlamencie brytyjskim najwięksi oponenci polityczni na każdym kroku zwracają się do siebie per „honourable member” i w sposób zupełnie nienaturalny dla języka angielskiego podkreślają wzajemny szacunek do siebie, chociaż w żadnym stopniu nie wykracza to poza werbalne deklaracje. Mam zamiar zachowywać się tak, by jeszcze chociaż raz usłyszeć w życiu to, co usłyszałem ostatnio od byłego ucznia, Grzegorza, który wyznał mi, że jestem dla niego największym w życiu autorytetem. Ale autorytetu nauczyciela nie budują niestety normy socjolingwistyczne, lecz rzeczy o wiele trudniejsze do opisania. Staram się je chociażby w niewielkim stopniu opisać na moim blogu, nawet jeśli nie do każdego to dociera i nie każdego przekonuje.
Wczoraj miałem koleżeńskie zastępstwo i lekcję w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Ponieważ przymierzam się już do klasyfikacji końcowej, a chciałbym być świadomy ewentualnego uniemożliwienia któremuś z tych panów zdawania egzaminu poprawkowego (można takowy zdawać z maksymalnie dwóch przedmiotów), więc na przerwie przejrzałem oceny z innych przedmiotów. Z notatek poczynionych przez nauczyciela na stronie z ocenami z historii dowiedziałem się, że uczniowie tej klasy „uczestniczyli w pierwszej wojnie światowej i polsko – radzieckiej w 1920 roku, otrzymali dach nad głową i kromkę chleba”. Pomyślałem od razu, że to wielki zaszczyt uczyć angielskiego takich kombatantów i że do takich czcigodnych i doświadczonych w boju patriotów trudno by było mieć żal, nawet gdyby nazywali mnie „gnojkiem”.
Dlatego gdy Mateusz spytał mnie, czy gniewałbym się, gdyby nazywali mnie swoim „Czesiem”, bez wahania odparłem, że to dla mnie nieistotne. Będę umiał zadbać o swój autorytet w przyszłorocznej drugiej mechanika bez względu na to, jak będą o mnie mówić. Jeśli panowie chcą, mogę być i Czesiem. It will be an honour.

Kosiarz umysłów

Pierwsze po zimie koszenie trawy w ogrodzie to bardzo żmudna czynność. Najpierw kosiarka nie chce zapalić i trzeba przeczyścić świecę albo wymuszać ssanie. Potem, gdy wreszcie już zapali, kopci się z niej spalinami i oparami oleju, chwilami spadają obroty i coś złowieszczo warczy. Miejscami porosły już duże kępy dzikiej trawy, co dodatkowo spowalnia pracę. Gdzieniegdzie pokazały się kretowiska.
Chodzisz tak za tą kosiarką po ogrodzie i nie da się pogrążyć w całkowitej bezmyślności, bo tu i ówdzie wystaje z ziemi przykryty trawą pniak czy korzeń, co parę metrów trzeba slalomem omijać mniejsze lub większe drzewko czy krzaczek.
Takie koszenie ogrodu to trochę jak uczenie w szkole. Omijając, a nawet eksponując takie czy inne indywidualności dodające uroku ogrodowi czy klasie kosi się wszystko i wszystkich jednakowo. Usuwa się wszystkie chwasty bez względu na to, jakiego koloru mają kwiaty. Z każdym kolejnym koszeniem z coraz większą dumą patrzy się na to, jak ten zielony dywan trawnika zagęścił się i wzmocnił, mimo ciągłego przycinania, a może właśnie dzięki niemu.
Aż w końcu trawnik jest tak piękny, jak czwarta klasa Technikum Mechanizacji Rolnictwa w minionym tygodniu w kościele w Niegardowie. Każde źdźbło trawy układa się w jedną gładką całość, tak jak panowie zlali się w środę w jedno – ci, którzy nigdy nie zgłosili ani jednego nieprzygotowania, z tymi, których kosiarka przycięła niejeden raz, zanim dostali wreszcie te dopuszczające na koniec roku. Tego dnia wszyscy celująco zdali maturę z życia bez względu na to, czy zamierzają w tym roku zdawać maturę z polskiego i wybranych przedmiotów, czy z niej zrezygnowali. Każdy chciałby mieć taki trawnik przy domu.
Wypada każdemu ogrodnikowi życzyć, by nie kazali mu nagle jednych chwastów tępić, a inne siać. By nie kazali mu omijać przy koszeniu cieni drzewek, a jedynie drzewka. Nauczycielowi wypadałoby życzyć tego samego. A tegorocznym absolwentom Technikum Mechanizacji Rolnictwa życzę, by ich piękny ogród nigdy nie został bez ogrodnika.

O powołaniu

Znam kilka młodych osób, które zastanawiają się nad wybraniem zawodu nauczyciela, ponieważ zauroczone są wizjami wprowadzania porządku w szkole głoszonymi przez proroków odnowy. Oczami wyobraźni widzą rzędy młodzieży o równo przystrzyżonych blond włosach, w zielonkawych lub brunatnych mundurkach, chłopców i dziewczynki z białymi różami w dłoniach, śpiewających pieśni patriotyczne. Widzą podniesione w górę rączki i uśmiechnięte buzie. Widzą równiutko rozłożone na ławkach książki i zeszyty, a w zeszytach marginesy, szlaczki i podkreślone tematy.
Takim adeptom sztuki nauczycielskiej trzeba jak najszybciej doradzić, by poszukali pracy w fabryce gwoździ albo śrub. Gwoździe, jak wiadomo, muszą mieć równe łebki, śruby muszą mieć skręt w tą samą stronę. Praca nauczyciela tymczasem, wbrew sugestiom niektórych polityków rządzących oświatą, wymaga zupełnie innych predyspozycji.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś gotów wytrzymać kilka lat olewania i chamstwa ze strony wyrośniętego dryblasa z ufarbowanymi włosami po to, by któregoś dnia ten dryblas stał się jednym z najpilniejszych uczniów w klasie i przygotował na lekcję coś, czego wcale nie miał obowiązku robić.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli – co często powtarzam – potrafisz się zastanowić nad tym, dlaczego uczeń cię krytykuje. Jeśli nie tylko mu na to pozwalasz, ale jeśli cieszy cię to, że możesz z takiej lekcji wyciągać wnioski.
Praca nauczyciela jest dla ciebie, jeśli jesteś w stanie sobie wyobrazić, że wycierasz z wymiocin zalanego w trupa dwumetrowego draba, który nie poznaje nawet, kim jesteś, i że w głębi serca czujesz sympatię do niego, kiedy nieprzytomny przeprasza Cię za te rzygi, chociaż nie wie nawet, do kogo mówi. Jako nauczyciel musisz pogodzić w sobie surowość i konsekwencję oceny postępowania ucznia z empatią i szacunkiem dla człowieka, który trochę w swoich poszukiwaniach zabłądził.
Nauczyciel musi być gotów chodzić na pogrzeby swoich uczniów i mieć świadomość, że wielu z nich doświadcza w życiu więcej, niż jemu kiedykolwiek będzie dane. A na tych pogrzebach trzeba zachować spokój i zarażać innych tym spokojem.
Do wszystkich kolegów i koleżanek z klasy Marcina, na którego pogrzebie spotkaliśmy się przedwczoraj: cieszę się bardzo, że tak wyrośliście i największe nawet smyki wyglądają tak dojrzale. Niech wasze wybory zawodowe będą równie dojrzałe i świadome, niech żadna propaganda nie truje waszych umysłów złudzeniami, a gdybyśmy mieli się jeszcze kiedyś spotkać na pogrzebie, będę bardzo szczęśliwy, jeśli wystąpię tam w roli gospodarza ja, a nie ktoś z Waszej klasy.