Rybie rozmyślania

Jako nastolatek Arthur C. Clarke biegał po szkole do portowej księgarni i stojąc między regałami przeczytał od deski do deski Wojnę światów Herberta G. Wellsa. Nie było go stać na kupno tej fundamentalnej dla przyszłego pisarza pozycji i do końca życia pozostał wdzięczny życzliwemu księgarzowi, który nie przepędził natrętnego czytelnika ze swojego sklepu.
Dla mnie, gdy byłem w liceum, język angielski był prawie tak martwy jak łacina. Nie znałem żadnego rodzimego użytkownika tego języka, nie miałem możliwości używania angielskiego do jakiejkolwiek autentycznej komunikacji. O tym, że gdzieś tam w świecie ktoś naprawdę tego języka używa, mogłem się przekonać jedynie misternie kręcąc gałką radia i przeszukując fale średnie i krótkie. Z Voice of America nagrywałem sobie na magnetofonie kasetowym audycje w Special English, a potem skrupulatnie sporządzałem transkrypcje tych audycji. Miałem całe sterty tak zapisanych zeszytów.
Dziś moi uczniowie są w stanie w kilka minut ściągnąć kopię Wojny światów w dowolnym języku świata, korzystając z jednej z wielu witryn internetowych takich jak Project Gutenberg, zastępujących z wolna coraz większe biblioteki. Trochę mniej legalnie i niekoniecznie w kilka minut, ale także bez większych trudności, są w stanie pobrać którąś z ekranizacji tej powieści, a nawet oryginalną audycję w reżyserii Orsona Wellesa, nadaną 30 października 1938 roku w radiu CBS, audycję, która wywołała panikę u słuchaczy. Sieć jest pełna mniej i bardziej profesjonalnych podcastów, które można pobrać na swój przenośny odtwarzacz i słuchać ich po drodze do szkoły. Każdy znajdzie coś na interesujący go temat i na odpowiednim dla siebie poziomie.
Gdy jako nastolatek uczyłem się niemieckiego, mieliśmy jedną wspólną książkę (należała do nauczycielki), musieliśmy z niej wszystko przepisywać do zeszytów, była wydrukowana na szorstkim, pożółkłym papierze, nie zawierała żadnych ilustracji ani ćwiczeń komunikacyjnych. Czytanka, słówka, gramatyka, następny rozdział.
Moi uczniowie dzisiaj mają do dyspozycji kolorowy, urozmaicony podręcznik z olbrzymią ilością materiałów stymulujących, różnorodny pod względem treści i formy, zawierający całe mnóstwo dodatkowych materiałów w postaci ćwiczeń, płyty multimedialnej, interaktywnej strony internetowej. Używamy internetowej platformy e-learningowej do gromadzenia materiałów dydaktycznych, oddawania i oceniania zadań. Nie prowadzimy zeszytów (a przynajmniej nie kontroluję tego), bo w dobie multimedialnych wielomodułowych podręczników, komputerów, Moodla i kserokopiarki mijałoby się to z celem.
Uczniowie są wymagający. Gdy dzisiaj rano zaniosłem do piętnastoosobowej grupy siedemnastolatków sześć kserokopii arkusza diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną z Poznania, niektórzy mieli pretensje, że to za mało. Pracowaliśmy w tempie niewyobrażalnie szybszym niż to, które pamiętam z lekcji języka niemieckiego w dzieciństwie, ale warunki były – ich zdaniem – i tak nieodpowiednie.
Dzisiejsi uczniowie nie wiedzą, jak wielkie mają możliwości. Nie są w stanie przewidzieć, jak wiele mogliby osiągnąć w pełni wykorzystując potencjał, który tkwi w nich samych i w warunkach, jakie im zapewnia współczesny świat. Nie wszyscy z nich zajdą daleko. Niektórzy, niczym ta prehistoryczna ryba z metafory Arthura C. Clarke’a, która mówi sobie, że nie wyjdzie na ląd, bo po co niby miałaby wychodzić, będą spędzać całe dnie i noce na ogłupiających portalach w rodzaju Naszej klasy i nie skorzystają ze stojącej przed nimi szansy. Inni dadzą się ponieść ewolucji na ląd, na szczyty gór i w przestworza kosmosu, o którym już nie jestem w stanie nic napisać, bo mój wzrok tak daleko nie sięga. Jestem krótkowzroczny jak fale krótkie, na których poszukiwałem przed laty Głosu Ameryki.

Hołd dla wizjonera

W minionym i bieżącym tygodniu przesłuchałem ze wszystkimi grupami uczniów i studentów podcast Science In Action, cykliczną audycję BBC, między innymi po to, by zachęcić ich do korzystania z tej formy doskonalenia umiejętności rozumienia tekstu słuchanego. Dzisiaj, w dobie przenośnych odtwarzaczy i telefonów komórkowych z pojemnymi kartami pamięci, nie ma chyba lepszego sposobu na to, by nie marnować czasu w tramwaju w drodze do szkoły czy na uczelnię. Każdy z łatwością znajdzie całe tony legalnych materiałów na interesujący go temat, co przełoży się na znajomość słownictwa specjalistycznego z dowolnie wybranej dziedziny.
W podcaście, który niespodziewanie sprawił większy problem studentom starszych lat, niż uczniom pierwszej klasy technikum, dowiedzieliśmy się o nowej roli insuliny, która może wpływać na długość ludzkiego życia, poznaliśmy ciekawą, nową teorię na temat przyczyny wyginięcia dinozaurów, a także usłyszeliśmy urywki kilku wywiadów, jakie na przestrzeni wielu lat przeprowadził dziennikarz BBC z legendarnym wizjonerem, Arthurem C. Clarkiem, który w wieku 90 lat zmarł w połowie marca na Sri Lance. Ku mojemu zdziwieniu, tytuły książek tego pisarza znał tylko jeden student, a film 2001: A Space Odyssey widziało zaledwie kilka osób.
Clarke był szczęśliwcem, któremu dane było patrzeć, jak najśmielsze wizje z jego książek urzeczywistniają się na jego oczach. W roku 1945 w magazynie Wireless World przewidział wykorzystanie umieszczonych na orbicie geostacjonarnej satelitów do komunikacji pomiędzy odległymi miejscami naszego globu. Pisał o stacjach kosmicznych na orbicie Ziemi, o podróżach na Księżyc. Te z jego wizji, które jeszcze się nie spełniły, jak loty na Marsa czy winda na wysokość 36000 km, nadal stanowią inspirację dla współczesnych odkrywców i zdobywców – młodych naukowców na całym świecie. Niezwykle inspirująca dla młodych adeptów mechaniki i nauki w ogóle jest także myśl Clarke’a, iż każda wystarczająco zaawansowana technologia jest nie do odróżnienia od magii.
Na stałe do historii kina weszła scena, w której rzucona w górę przez dzikiego małpoluda, obracająca się w powietrzu kość, pierwsza broń człekokształtnych, przy pomocy której zdobywają oni przewagę nad innym stadem w jednej ze scen otwierających film 2001: A Space Odyssey, zmienia się w prom kosmiczny.
Clarke umierał optymistycznie patrząc w przyszłość. Jego pragnieniem było wrócić za pięćdziesiąt lat, by zobaczyć, jak bardzo zmieni się świat, w którym poprzednie pół wieku zmieniło naukową fikcję w fakt. Wierzył, że przyszłość jest całkowicie zależna od nas i że przyniesie ona spełnienie kolejnych marzeń ludzkości. Lubił cytować indyjskiego premiera Nehru, którego zdaniem zbędne w dzisiejszym świecie są polityka i religia, a nadszedł czas na naukę i duchowość.
Arthur C. Clarke jest dla mnie dużym autorytetem, ale panowie w jednej z grup zachowywali się jak wymarłe dinozaury, gdy słuchaliśmy tego podcastu, nie przyszłoby mi więc do głowy zmuszać kogokolwiek z nich do oddawania hołdu zmarłemu pisarzowi, wystarczy, że kazałem im w ramach lekcji języka angielskiego spisywać ze słuchu rozmaite daty, liczby i fakty, opisywać zawartość atmosfery ziemskiej sprzed 65 milionów lat na podstawie próbek z igieł w stogu siana i innych perełek tego podcastu.
Będzie miło, jeśli chociaż jedna osoba zapamięta ten podcast na tyle, by obejrzeć Odyseję kosmiczną, gdy przypadkowo natrafi na nią w telewizji czy wypożyczalni. Ale nie można ludzi zmuszać do robienia różnych rzeczy po to, by zaspokoić własną potrzebę bicia pokłonów. Można osiągnąć cel odwrotny do zamierzonego, o czym przekonałem się w tym tygodniu, słuchając komentarzy uczniowskich na temat okolicznościowych wart sztandarowych w dniu 2 kwietnia. W jednej z grup próbowano przy mnie znaleźć kogoś do pełnienia tej warty i reakcje, aczkolwiek bardzo spontaniczne, nie należały – delikatnie mówiąc – do entuzjastycznych. Dowiedziałem się też, że skoro my – nauczyciele – tak bardzo chcemy, żeby te sztandary stały, to powinniśmy je sobie zatknąć i okopać. Bez dalszych komentarzy.



Katyń 1940 – Torchwood 1941

W tym roku noc oskarową przespałem słodko, bo żadnego z nominowanych filmów nie widziałem wcześniej, więc nie miało dla mnie większego znaczenia, kto i za co zgarnie statuetki Akademii. Przy porannej kawie z pewnym zniecierpliwieniem słuchałem jednak przez 40 minut wiadomości o tym, jaki film Oscara nie dostał. Szykując się do wyjścia miałem przyjemność wysłuchać kilkunastu różnych osób, opowiadających o filmie Andrzeja Wajdy Katyń lub o wydarzeniach katyńskich w ogóle, w dwóch kolejnych skrótach wiadomości usłyszałem, że Katyń nie dostał Oscara, ale jaki film Akademia uhonorowała tytułem najlepszego, nie dane mi było się dowiedzieć.
Postanowiłem w końcu ten film obejrzeć i nie żałuję, chociaż tematyka nie pociągała mnie szczególnie. To film dobry i ważny, choćby z tego powodu, że powinien był powstać lat temu kilkadziesiąt, a nie dopiero teraz. Ale że nie dostał Oscara, jakoś mnie nie dziwi. Czy ten monotonny, martyrologiczny ton, w którym utrzymany jest obraz, może naprawdę przykuć do fotela kogoś, kto nie urodził się w Polsce i komu cierpiętniczego, powstańczego patriotyzmu nie wbijano do głowy przez całą młodość?
Po obejrzeniu Katynia zafundowałem sobie inny seans będący efektem natarczywej rekomendacji. Tomek Łysakowski tak często pisze o serialu Torchwood, że mimo lekkiej niechęci obejrzałem sobie pierwszy odcinek. Ten, w którym Jack i Tosh badają zaburzenia czasoprzestrzeni w opuszczonym budynku, z którego nadal, kilkadziesiąt lat po potańcówce pożegnalnej na cześć wyjeżdżających na wojnę żołnierzy, Kiss the boys goodbye w roku 1941, dobiega muzyka z lat czterdziestych. Chodząc po budynku Jack i Tosh przenoszą się w rok 1941 i spotykają tam kapitana Jacka Harknessa, który ma zginąć nazajutrz w locie treningowym, a następnie w lokalu dochodzi do całego szeregu spięć i niespodzianek – od antyjapońskich reakcji na obecność Tosh, poprzez złudzenia słuchowe ignorujące prawa czasu, gdy Jack i Tosh słyszą wołającą ich sześćdziesiąt lat później Gwen, po sceny, w których dwaj kapitanowie tańczą ze sobą i całują się namiętnie. Bilis Manger, obecny dozorca opuszczonego budynku, zdaje się być tym samym człowiekiem, co kierownik lokalu z lat czterdziestych, odgrywa istotną rolę w odcinku, a jednocześnie trudno nam powiedzieć coś o jego intencjach czy charakterze, bo jest tylko jedną z wielu niewyraźnie zarysowanych postaci w tej wielowątkowej fabule.
Zdaję sobie sprawę z tego, że Katyń to film w zupełnie innej konwencji, że nie sposób go porównywać z fantastyczną przeróbką Doctor Who w brytyjskiej telewizji. Że ma zupełnie inną rolę i jest adresowany do odmiennej widowni. Trudno też oceniać Torchwood po obejrzeniu jednego odcinka, ale na pewno mam ochotę zobaczyć kolejne.
Być może to akurat zaleta filmu Katyń, ale odniosłem wrażenie, że jest to film jakby zupełnie niewspółczesny, jakby jego twórcy przez całe życie oglądali tylko filmy starsze od Pulp Fiction. Prawdziwie artystycznie połechtany poczułem się podczas tego filmu tylko raz, gdy siedząca w oknie krakowskiej kamienicy Antygona, potrzebująca peruki aktorka, słowami prosto z Sofoklesa przemówiła do oddającej jej swoje włosy polskiej Antygony powojennej. Pieniądze za obcięte włosy przeznaczone zostają na nagrobek zamordowanego w Katyniu brata, ale nagrobek ten nie może sobie znaleźć miejsca w nowej polskiej rzeczywistości, odtrącany przez władze świecką i kościelną.
Poza tym z zainteresowaniem przyglądałem się postarzonym na potrzeby filmu miejscom, przez które sam często przechodzę. Ale to była ciekawość lokalna, moja, bo znam te place i ulice, bo pokonuję je często na piechotę, bo kocham to miasto. Obawiam się, że Katyniowi nie do końca udało się jednak być filmem uniwersalnym, potrafiącym przemówić do każdego. Jest polski, bardzo dobry, ale na wskroś lokalny i pewnie nawet nie do końca zrozumiały dla ludzi z innych kontynentów. Jeśli ktoś się nie zgadza, polecam do obejrzenia Babel z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Alejandro González Iñárritu z całego splotu drobnych, codziennych tragedii, nieporównywalnie przecież mniejszych niż tragedia katyńska, zrobił obraz – moim zdaniem – o wiele bardziej poruszający i uniwersalny.

Milenium co cztery lata

Przed rokiem dwutysięcznym spodziewaliśmy się całkowitego paraliżu wszystkich systemów elektronicznych świata, który miała spowodować niezrozumiała dla wielu komputerów data. Teraz – z trochę innego powodu – boimy się nadchodzącego końca kalendarza starożytnych Majów.
A tu tymczasem zwykły, co cztery lata wracający rok przestępny potrafi narobić większego zamieszania. Oto, jak wyglądało moje forum w nocy z 28 na 29 lutego 2008:


www.anglista.edu.pl

Serdeczne podziękowania dla Michała za szybką interwencję.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Bez pogromu na ulicy Garibaldiego

Podczas lektury książki Jana T. Grossa Strach. Antysemityzm w Polsce tuż po wojnie. Historia moralnej zapaści natknąłem się na ciekawą lokalną migawkę z Częstochowy. Autor cytuje przewodniczącego częstochowskiego Komitetu Żydowskiego Brennera z „Głosu Bundu” z 1 sierpnia 1946 roku:

… ostatnio 11-letnie dziecko chrześcijańskie ze swoją matką chodziło po ulicy Garibaldiego, zamieszkałej przez licznych Żydów, i wskazywało dom, w którym mieli go rzekomo Żydzi więzić przez dwie doby. Tym razem chrześcijańscy sąsiedzi domu wykpili chłopca i wypędzili.

Relacja ta daje bardzo dobre świadectwo mieszkańcom częstochowskiej ulicy Garibaldiego tuż po wojnie, bo to przecież ten sam okres, kiedy w Rzeszowie, Krakowie czy Kielcach dochodzi do pogromu tamtejszych Żydów właśnie w atmosferze oskarżeń o to, że porywają na macę chrześcijańskie dzieci, ewentualnie, że picie krwi utoczonej z tych dzieci pozwala im się wzmocnić.
Złotymi zgłoskami w historii polskiego kościoła zapisał się też ówczesny biskup częstochowski, Teodor Kubina, który razem z władzami lokalnymi wydał oświadczenie następującej treści:

Wszelkie twierdzenia o istnieniu mordów rytualnych są kłamstwem. Nikt ze społeczności chrześcijańskiej ani w Kielcach, ani w Częstochowie lub gdzie indziej w Polsce nie został skrzywdzony przez Żydów dla celów religijnych lub rytualnych. Nie jest nam znany ani jeden przypadek porwania dziecka chrześcijańskiego przez Żydów. Wszystkie szerzone w tej materii wiadomości i wersje są wymysłem świadomym zbrodniarzy lub nieświadomym – ludzi obałamuconych i zmierzają do wywołania zbrodni. […]
Wierzymy, że uświadomione obywatelsko i przywiązane do zasad moralności chrześcijańskiej społeczeństwo m. Częstochowy i ziemi kieleckiej nie da posłuchu złym podszeptom i nie splami się podniesieniem ręki na współobywatela, mimo że jest on innego wyznania i innej narodowości.

Bardzo światłego miała widać w owym czasie ordynariusza, bo przecież w tym samym czasie świeżo upieczony biskup lubelski, przyszły prymas, Stefan Wyszyński, nie umiał jednoznacznie rozstrzygnąć kwestii, czy Żydzi używają krwii chrześcijańskiej do produkcji macy, i odmówił publicznego potępienia antysemityzmu. Także konferencja plenarna episkopatu w Krakowie skarciła biskupa Kubinę za współuczestnictwo w „wydaniu odezw, których treść i intencje inni ordynariusze diecezji uznali za niemożliwe do przyjęcia z zasadniczych założeń myślowych i kanonicznych Kościoła katolickiego”.
Zamiast wdawać się w dyskusję z oświadczeniami tego czy innego biskupa, gdy jako autorytet moralny wypowiada się on w sprawach nam współczesnych, czasami warto poczytać, jak wypowiadali się biskupi przed laty w sprawach, co do których dziś mamy poglądy bardzo skrystalizowane.

Częstochowa, ulica Garibaldiego, była szkoła. Zdjęcie z blogu Piotra Berghofa.

Błogo i historycznie

Jestem w błogim nastroju po przeczytaniu dzisiaj instrukcji instalacji pewnego programu dydaktycznego:

Uwaga! Program […] wymaga dużej ilości pamięci. Jeżeli Twój komputer ma co najmniej 1MB RAM, możesz załadować system DOS w górne obszary pamięci i w ten sposób zwolnić więcej pamięci konwencjonalnej dla programu.
W tym celu w pliku „config.sys” musisz umieścić następujące dwa wiersze:

device=c:\dos\himem.sys
dos=high,umb

Dodatkową oszczędność pamięci uzyskasz instalując wszystkie drivery (np. driver myszki) także w górnych obszarach pamięci. Aby je tam umieścić, zastąp w pliku „config.sys” zlecenia:
device=….
zleceniami:
devicehigh=…

Driver’y instalowane w pliku „autoexec.bat” instaluj przy pomocy zlecenia
loadhigh …

np. loadhigh c:\dos\gmouse.com

Po uruchomieniu programu instalacyjnego na monitorze wyświetliło mi się dramatyczne pytanie:

Instalacja programu na twardym dysku wymaga min. 3,2 MB. Czy na Twoim dysku jest tyle wolnej przestrzeni?

Chociaż jeszcze wczoraj wydawało mi się, że muszę unowocześniać mój sprzęt i zainwestować w coś nowego, dziś odetchnąłem z ulgą. Zaoszczędzę, odłożę sobie parę złotych, może nawet pojadę na wczasy… Jak tu mieć zły humor po zainstalowaniu tego rewelacyjnego programu sprzed kilkunastu lat?

Galileusz poruszy Ziemię?

W przeciwieństwie do Dawkinsa czy Hitchensa, Sam Harris w swojej książce „The End of Faith” nie próbuje już nawet zachować pozorów poprawności politycznej i na każdym kroku przypomina, że wiara i religia, każda, nie tylko islam, to największe zło i zagrożenie dla współczesnego świata.
Lektura Harrisa jest niepokojąca nie dlatego, że bezkompromisowo burzy on różne stereotypy i przesądy, obala mity i pokazuje naturę religii w świetle podobnym, jak wspomniani wcześniej autorzy. To, że Maryja zawdzięcza być może swoje dziewictwo i fenomen niepokalanego poczęcia niewiedzy językowej ewangelistów, albo że pochodzenie Chrystusa od Dawida opisane rodowodami na początku ewangelii kłóci się z tym, jakoby Józef nie miał udziału w jego poczęciu, to argumenty jedne z wielu, z którymi spotkać można się w rozmaitych miejscach i nie są szczególnie szokujące ani odkrywcze. To, że współczesna zachodnia kultura dorosła do takiego poziomu empatii i pragnienia dobra, że obala dyktatorów dopuszczających się małego ułamka okropności, których dopuszczał się na co dzień Bóg Starego Testamentu, też nie jest jakimś szczególnie oryginalnym stwierdzeniem w dzisiejszej dobie. Że normy moralne w różnych społeczeństwach wykluczają się wzajemnie i poza kazirodztwem nic nie jest postrzegane jednoznacznie jako grzech i jako zło we wszystkich religiach świata, to także wie każdy student socjologii. W jednej kulturze zgwałconą kobietę otaczamy opieką i pocieszamy, w innej kulturze mordujemy ją w obronie honoru rodziny, nawet jeśli jest naszą córką czy żoną.
Ale Harris przez całą książkę przypomina uparcie i bardzo sugestywnie, i tym chyba najbardziej mnie zaniepokoił, że w istocie większą szkodę przynoszą naszej cywilizacji ci, którzy w imię poprawności wyłączają sferę religii z dyskursu logicznego, aniżeli ci, którzy w imię fanatyzmu religijnego dopuszczają się przemocy. Zdaniem Harrisa tolerancja religijna prowadzi do tego, że uwsteczniamy się i pogrążamy w otchłani, w której barbarzyńcy o czternastowiecznej mentalności dostają do zabawy środki masowej zagłady z XXI wieku. Harris daje liczne przykłady tego, jak Ameryka coraz bardziej pogrąża się w średniowieczu przesądów i guseł, a konstytucyjny rozdział religii i państwa staje się fikcją.
Harris czy Dawkins martwią się, że naszą cywilizację czeka zagłada, jeśli w imię tolerancji, umiarkowanej religijności i szacunku dla prywatności sumienia nie rozprawimy się z religią i nie nadejdzie nowa era oświecenia. Musieli obaj poczuć ulgę dowiadując się, że papież Benedykt XVI pod naciskiem profesorów i studentów rzymskiego uniwersytetu La Sapienza odwołał swój udział w jutrzejszych uroczystościach na uczelni i swój wykład inauguracyjny.
15 lat temu, jeszcze jako kardynał, papież podobno uznał proces Galileusza za rozsądny i sprawiedliwy, twierdząc, iż w owych czasach Kościół pozostał bardziej wierny rozsądkowi, niż sam Galileusz. Astronom twierdził, że Ziemia krąży wokół Słońca, co stało w sprzeczności z ówczesnym nauczaniem Kościoła, i został zmuszony do publicznego odwołania swoich poglądów.
Wydaje się, że stający w obronie astronoma profesorowie i studenci uniwersytetu La Sapienza to zemsta Galileusza zza grobu po niemal czterystu latach od procesu. Ważny gest w świecie, w którym do dziś nie brakuje ludzi zaprzeczających podstawowym osiągnięciom współczesnej nauki i gotowych mordować w obronie dosłownie pojmowanych treści, jakie czerpią z ksiąg pisanych przez ludzi, którzy – jak pisze Harris – nie potrafiliby pojąć skomplikowanego wynalazku, jakim jest taczka na jednym kółku. Ważny gest, ale czy Galileusz zza grobu poruszy Ziemię?
Książkę Harrisa warto przeczytać, ale na miejscu protestujących na Uniwersytecie La Sapienza starałbym się pamiętać, że groźni wrogowie rozumu są wszędzie i gdyby Benedykt XVI należał do tych najbardziej niebezpiecznych, nie byłoby tak źle, jak jest w rzeczywistości.

Déjà vu

Wczoraj miałem zajęcia w sali, w której ktoś zostawił na biurku wydruk plakatu wyborczego sprzed wielu dziesiątków lat. Nie mogę się jakoś oprzeć wrażeniu, że gdzieś ten plakat już widziałem. Nie pamiętam gdzie, ale chyba całkiem niedawno.

Wzruszenia wyborcze


Kilkunastu byłych uczniów, którzy ukończyli szkołę w ubiegłym roku, przysłało mi dzisiaj SMS-a lub MMS-a, by pochwalić się, że byli na wyborach. Czterech zwróciło się do mnie w ostatnich dniach z pytaniem, na kogo mają głosować. Nie myślałem, że moja akcja promowania czynnego i biernego udziału w wyborach tak Wam utkwi w pamięci. Dzisiaj pół dnia przepłakałem ze wzruszenia.
Ufam mądrości Waszych wyborów. Wierzę, że nawet ci z Was, którzy oddali głos zupełnie inaczej, niż ja bym to zrobił, oddali go mądrze. Dla mnie to bardzo ważne wybory. Od ich ostatecznego wyniku zależy, czy zostanę tu w Polsce, z kolejnymi pokoleniami dorastających mechaników, czy dołączę do Waszych kolegów – Marcina i Leszka – i będę tam pracował w jakimś zupełnie innym zawodzie, byle tylko być wolnym i nie wstydzić się tego, gdzie mieszkam i kto mnie reprezentuje w parlamencie i rządzie.
Szczególnie wzruszył mnie dzisiaj SMS od Darka, który zgłosił mi niepokojący fakt, iż jego babci zaginął dowód, oraz od Artura, który na wybory zabrał całą rodzinę. Chciałbym również zapewnić Michała, że ja sam także udałem się na wybory, zagłosowałem w lokalu pełnym młodych ludzi – przy częstochowskiej Promenadzie Czesława Niemena, a następnie zawiozłem na wybory moich rodziców, chociaż mój Tata głosował zupełnie inaczej ode mnie. Specjalnie dla Michała wykonałem zdjęcia, które załączam do niniejszego wpisu.

To ostatnie zostało wykonane w obwodzie moich rodziców – w Szkole Podstawowej Nr 18 w Częstochowie, przy ulicy Barbary. Chodziłem do tej szkoły i dzisiaj – spacerując po tych korytarzach, które nagle tak bardzo się skurczyły – zrozumiałem, dlaczego zostałem anglistą.

Schizo

Nie należę do tych, którzy się obrażają, gdy ktoś nazywa Prawo i Sprawiedliwość partią nacjonalistyczną, a nawet faszystowską. Zawsze jednak próbuję sobie tłumaczyć, że wpadki Jarosława Kaczyńskiego to wynik niezaradności, braku charyzmy, zwykłe gafy. Ale te gafy bywają monstrualne. Na przykład na konwencji partii w Białymstoku 16 września 2007 Jarosław Kaczyński powiedział:

Zwyciężymy, bo to zwycięstwo jest potrzebne Polsce. Jest potrzebne po to, by w tym państwie, w Rzeczypospolitej Polskiej, żył jeden naród polski, a nie różne narody.

I jak tu nie myśleć o ucieczce z Polski, skoro urzędujący premier jawnie nawołuje do nienawiści na tle narodowościowym? Ba, daleko więcej niż tylko do nienawiści, bo jakie niby są implikacje tej wypowiedzi dla innych narodów zamieszkujących Rzeszypospolitą? Zostaną wypędzone czy wymordowane?
22 września w Rzeszowie Jarosław Kaczyński zagroził dla odmiany stanem wyjątkowym, jeśli nieodpowiednie partie wygrają wybory. Tę wypowiedź również można próbować jakoś tłumaczyć, ale urzędujący premier naprawdę nie powinien głosić takich bredni.
Powoli odechciewa mi się w ogóle iść na wybory, przestaję bowiem wierzyć, że mój głos zostanie policzony uczciwie. Partia zdecydowała, że chociaż Polska – jako członek OBWE – ma obowiązek zapraszać obserwatorów tej organizacji na wybory, to tym razem obserwatorów nie wpuści. Decyzja tym bardziej śmieszna, że Warszawa jest siedzibą biura tej organizacji, a obserwatorzy tego samego dnia pojadą się przyglądać wyborom w Szwajcarii i tamtejsze władze postrzegają to raczej jako zaszczyt, niż obelgę. Obserwatorów wpuszcza się także na Białoruś, na której Polska ma ambicję pełnić rolę obrońcy demokracji. A tymczasem w Polsce będziemy mieli pierwsze niedemokratyczne wybory od 1989 roku, a przynajmniej taki sygnał dajemy całemu światu.