Mgła – widok z Olimpu

Nad całą okolicą zaległa mgła niczym w najkoszmarniejszych amerykańskich horrorach. Światła przeciwmgielne samochodów przede mną wyłaniają się z przerażającej ciemności na moment przed tym, gdy byłoby już za późno, aby zahamować. Światło latarni na poboczach nie tylko nie dociera do powierzchni drogi, ale ciężko jest zlokalizować dokładnie źródło pochodzenia lekkiej poświaty przebijającej się z góry przez mleczny opar.
Wyjeżdżam na szczyt wzgórza Gajówka i wszystko zmienia się nie do poznania. Nad nami nagle widać księżyc, gwiazdy i pierścień galaktyki, pod nami świat kryje się w chmurze mgły. Hefajstos w swej stodole kuje, spawa i szlifuje, skrupulatnie łatając Opla Vectrę o magicznej rejestracji, należącego do zaprzyjaźnionego słowiańskiego boga z innego wzgórza. Co ciekawe, wzgórze to znajduje się w dokładnie tym samym kierunku od naszego Olimpu, co Wielkopolska od Grecji. Żona Hefajstosa, Afrodyta, wyłania się z gęstej piany na samym czubku mgły i nie boi się niczego. Może dlatego są pewne kontrowersje co do jej osoby i niektórzy uważają, że to Atena. Fakt, nie boi się ona śrubokrętem skręcić nowej szafki ani powozić rydwanem, do którego zaprzężono setki koni mechanicznych. My z Wiktorem ścigamy się w kuchni po prowizorycznym torze Formuły 1 wokół antycznego krzesła, pamiętającego pokolenia bogów przed nami, z innych cywilizacji, a Wiktor na plastikowej wywrotce gna prosto do zwycięstwa.
Ja zastanawiam się, czy – zjeżdżając z naszego Olimpu przez gęstą mgłę – odnajdę drogę na Majkowice i skręcę w nią, a nie w porośnięte trawą pobocze czy rów. Musi mi się udać. Jestem Hermesem i koniecznie muszę dotrzeć do was tam w dole, otoczonych mgłą, by podzielić się z wami ambrozją bogów i powiedzieć wam, że w górze są gwiazdy.

Poranna jazda do Mordoru

Kilka razy do roku bardzo wcześnie rano wyjeżdżam do Rzeszowa, Krosna lub w inny zakątek Podkarpacia. Jutro też wstaję skoro świt i jadę do tego Mordoru, bo jakże inaczej nazwać widok, który ukazuje się moim oczom, gdy przejeżdżam mostem przez Wisłę i patrzę w kierunku celu mojej podróży.
Tyle że od sierpnia tego roku jeżdżę tam naprawdę jak do domu, a każda podróż jest przypomnieniem radosnej nowiny sprzed trzech tygodni. Odkąd ją usłyszałem, nie mogę się ogarnąć i jestem najszczęśliwszym człowiekiem na świecie. Pokochałem Saurona i stałem się jego sługą.

Niniejszy wpis dedykuję – z nieskończoną czułością – Albertowi i Sandrze, Łukaszowi i Kasi, Pawłowi i Sylwii, Przemkowi i Gosi, oraz Robertowi.