„Cudowny” cudzysłów

Trzy lata temu, będąc przejazdem w pewnym sanktuarium maryjnym, doznałem przeżycia mistycznego, ale chyba zupełnie innego rodzaju, aniżeli powinienem był – zdaniem gospodarzy tego miejsca – doznać.
Abstrahując już od całkowicie groteskowej – moim zdaniem – idei oświetlania figury, bo to mieści się jeszcze jakoś w moich kategoriach pojmowania ludowej pobożności, nie mogę pojąć interpunkcji, a ściślej rzecz biorąc funkcji cudzysłowu.
No bo czy nie wydaje się Wam, że wzięta w cudzysłów „Cudowna Figurka” może być rozumiana jako wyraz pewnego braku szacunku i kłóci się trochę z oczekiwanym przez nas stosunkiem gospodarzy sanktuarium do swojej patronki? Ale może to moja wina, miałem zawsze problemy z interpunkcją i pewnie czegoś nie rozumiem.

Galileusz poruszy Ziemię?

W przeciwieństwie do Dawkinsa czy Hitchensa, Sam Harris w swojej książce „The End of Faith” nie próbuje już nawet zachować pozorów poprawności politycznej i na każdym kroku przypomina, że wiara i religia, każda, nie tylko islam, to największe zło i zagrożenie dla współczesnego świata.
Lektura Harrisa jest niepokojąca nie dlatego, że bezkompromisowo burzy on różne stereotypy i przesądy, obala mity i pokazuje naturę religii w świetle podobnym, jak wspomniani wcześniej autorzy. To, że Maryja zawdzięcza być może swoje dziewictwo i fenomen niepokalanego poczęcia niewiedzy językowej ewangelistów, albo że pochodzenie Chrystusa od Dawida opisane rodowodami na początku ewangelii kłóci się z tym, jakoby Józef nie miał udziału w jego poczęciu, to argumenty jedne z wielu, z którymi spotkać można się w rozmaitych miejscach i nie są szczególnie szokujące ani odkrywcze. To, że współczesna zachodnia kultura dorosła do takiego poziomu empatii i pragnienia dobra, że obala dyktatorów dopuszczających się małego ułamka okropności, których dopuszczał się na co dzień Bóg Starego Testamentu, też nie jest jakimś szczególnie oryginalnym stwierdzeniem w dzisiejszej dobie. Że normy moralne w różnych społeczeństwach wykluczają się wzajemnie i poza kazirodztwem nic nie jest postrzegane jednoznacznie jako grzech i jako zło we wszystkich religiach świata, to także wie każdy student socjologii. W jednej kulturze zgwałconą kobietę otaczamy opieką i pocieszamy, w innej kulturze mordujemy ją w obronie honoru rodziny, nawet jeśli jest naszą córką czy żoną.
Ale Harris przez całą książkę przypomina uparcie i bardzo sugestywnie, i tym chyba najbardziej mnie zaniepokoił, że w istocie większą szkodę przynoszą naszej cywilizacji ci, którzy w imię poprawności wyłączają sferę religii z dyskursu logicznego, aniżeli ci, którzy w imię fanatyzmu religijnego dopuszczają się przemocy. Zdaniem Harrisa tolerancja religijna prowadzi do tego, że uwsteczniamy się i pogrążamy w otchłani, w której barbarzyńcy o czternastowiecznej mentalności dostają do zabawy środki masowej zagłady z XXI wieku. Harris daje liczne przykłady tego, jak Ameryka coraz bardziej pogrąża się w średniowieczu przesądów i guseł, a konstytucyjny rozdział religii i państwa staje się fikcją.
Harris czy Dawkins martwią się, że naszą cywilizację czeka zagłada, jeśli w imię tolerancji, umiarkowanej religijności i szacunku dla prywatności sumienia nie rozprawimy się z religią i nie nadejdzie nowa era oświecenia. Musieli obaj poczuć ulgę dowiadując się, że papież Benedykt XVI pod naciskiem profesorów i studentów rzymskiego uniwersytetu La Sapienza odwołał swój udział w jutrzejszych uroczystościach na uczelni i swój wykład inauguracyjny.
15 lat temu, jeszcze jako kardynał, papież podobno uznał proces Galileusza za rozsądny i sprawiedliwy, twierdząc, iż w owych czasach Kościół pozostał bardziej wierny rozsądkowi, niż sam Galileusz. Astronom twierdził, że Ziemia krąży wokół Słońca, co stało w sprzeczności z ówczesnym nauczaniem Kościoła, i został zmuszony do publicznego odwołania swoich poglądów.
Wydaje się, że stający w obronie astronoma profesorowie i studenci uniwersytetu La Sapienza to zemsta Galileusza zza grobu po niemal czterystu latach od procesu. Ważny gest w świecie, w którym do dziś nie brakuje ludzi zaprzeczających podstawowym osiągnięciom współczesnej nauki i gotowych mordować w obronie dosłownie pojmowanych treści, jakie czerpią z ksiąg pisanych przez ludzi, którzy – jak pisze Harris – nie potrafiliby pojąć skomplikowanego wynalazku, jakim jest taczka na jednym kółku. Ważny gest, ale czy Galileusz zza grobu poruszy Ziemię?
Książkę Harrisa warto przeczytać, ale na miejscu protestujących na Uniwersytecie La Sapienza starałbym się pamiętać, że groźni wrogowie rozumu są wszędzie i gdyby Benedykt XVI należał do tych najbardziej niebezpiecznych, nie byłoby tak źle, jak jest w rzeczywistości.

Popaprańcy

Christopher Hitchens poświęca cały rozdział swojej znakomitej książki God Is Not Great przykładom na to, że religia wcale nie sprawia, iż ludzie zachowują się lepiej. Książka jest trochę szokująca, bo o ile czytając prasę wydawaną w różnych krajach można się było przyzwyczaić do oskarżania Jana Pawła II o tragiczny wymiar pandemii AIDS na kontynencie afrykańskim, o tyle dwa opisywane przypadki bardzo mnie zaskoczyły. Religijny kontekst wielu wojen i starć etnicznych nie stanowi tajemnicy w Irlandii czy na Bałkanach, ale opis rzezi plemiennej w Rwandzie w latach dziewięćdziesiątych w powiązaniu z objawieniami maryjnymi uznanymi oficjalnie przez Kościół jest lekko przerażający. Zdziwiło mnie też opisanie spotkania Jana Pawła II z Tariqiem Azizem 14 lutego 2003 jako wpisującego się w tradycję współpracy Stolicy Apostolskiej z faszystami. Ja sam jakoś o wiele większy żal mam do polskiego papieża o to, że dał się wykorzystać i wziął udział w spektaklu politycznym 4 czerwca 2004, przyjmując medal z rąk amerykańskiego prezydenta, George’a Busha.

Nie o tym jednak chciałem pisać. Hitchens przytacza ciekawy przykład ze swojego publicznego dyskursu z Dennisem Pragerem, jednym z popularniejszych amerykańskich kaznodziejów. Prager – chcąc udowodnić zbawienny wpływ religii na moralność – kazał Hitchensowi wyobrazić sobie, iż idzie wieczorem ciemną ulicą w obcym mieście i widzi zbliżającą się z przeciwka dużą grupę mężczyzn. Następnie miał się zastanowić, czy poczułby się bezpieczniej, gdyby miał świadomość, iż mężczyźni ci wracają właśnie z nabożeństwa. To pozornie retoryczne pytanie okazuje się jednak całkowitym niewypałem, gdy przeczytamy odpowiedź Hitchensa, który – wspominając swoje doświadczenia z Belfastu, Bejrutu, Bombaju, Belgradu, Betlejem i Bagdadu („by wspomnieć tylko miasta na literę B”) – dowodzi, że zdrowym odruchem na widok grupy obcych mężczyzn wracających z uroczystości o charakterze religijnym jest i powinien być strach.

W miniony piątek – jak zwykle – spora grupa młodzieży uciekła ze szkoły lub w ogóle do niej nie przyszła, ponieważ nie była zainteresowana udziałem w uroczystościach religijnych. Ci z nich, którzy uciekli po trzeciej lekcji i stali na przystanku pod szkołą czekając na autobus, dostąpili zaszczytu spotkania z kimś, kto jadąc na szkolne spotkanie opłatkowe nazwał ich popaprańcami i powiedział im, że są popieprzeni. Zastanawiam się, czy któryś z uczniów dzięki temu lepiej zrozumiał ducha świątecznego pojednania i stał się lepszym chrześcijaninem.

Nie mam też jakoś złudzeń, jakoby ci panowie, którzy śpiewali ze mną kolędy po angielsku w piątek po południu, gdy wszyscy inni dawno już pojechali do domu i szkoła opustoszała, byli lepszymi chrześcijanami od tych, którzy wcale nie przyszli tego dnia do szkoły. I w ogóle nie ma to dla mnie większego znaczenia. Bądźmy dla siebie dobrzy bez względu na to, czy Boże Narodzenie to dla nas głębokie przeżycie religijne, czy obrazoburcza kontynuacja pogańskich saturnaliów, czy okazja na wyjątkowo dobrze płatne nadgodziny na Wyspach. I bądźmy dobrzy dla siebie nie tylko od święta.



Arcybiskup wypowiada wojnę

Arcybiskup Głódź – jak przystało na kapelana wojskowego – dał popis militarnego języka. Zagwarantował nowemu ministrowi edukacji konflikt i dysharmonię społeczną, jeśli minister odważy się bronić Konstytucji Rzeczypospolitej i przywracać normalność, a przynajmniej jakąś jej namiastkę, w polskiej szkole. Szkole w państwie, które – jak na razie – nosi etykietę państwa świeckiego.
Profesor Legutko, tradycjonalista i konserwatysta z przekonania, wspomniał jedynie mimochodem w TVN24, że nie jest entuzjastą wliczania oceny z religii do średniej ocen szkolnych. Nie zapowiedział podjęcia żadnych konkretnych kroków, by uchylić rozporządzenie swojego poprzednika, dał jedynie wyraz swojemu prywatnemu poglądowi, z którym zgadza się 86% internautów w dzisiejszej sondzie Onetu.
W wypowiedzi arcybiskupa razi mnie pewien fragment, na który mało kto zwraca uwagę. Zarzucając ministrowi arogancję, powiedział on, że „religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania”. Uderzyło mnie to, bo moim zdaniem to właśnie wprowadzenie religii katolickiej do szkół było eksperymentem, który przyniósł same szkody, także Kościołowi katolickiemu. Pierwotny sukces chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim nie wynikał ze zmuszania ludzi do jego wyznawania, przez pierwsze trzy stulecia chrześcijaństwo miało się dobrze wbrew prześladowaniom. Wieszanie krzyża w Sejmie i w salach lekcyjnych, nadawanie religijnego charakteru każdej uroczystości państwowej, marginalizowanie, a czasem nawet prześladowanie uczniów nie będących katolikami – to są dopiero eksperymenty na Kościele.
Wprowadzając religię do szkół starano się zachować pozory przyzwoitości, potem jednak to wszystko runęło w gruzach. Poza religią katolicką młodzież nie ma przeważnie żadnej alternatywy, zajęcia z etyki odbywają się w nielicznych szkołach, osoby innych wyznań są często pozostawiane bez opieki albo poniżane przez katechetów. Na wprowadzeniu religii ucierpiały nieliczne fakultety filozoficzne i religioznawcze w lepszych liceach. Co gorsza, pod pozorem realizacji programu nauczania wielu katechetów przekazuje absurdalne i nieprawdziwe informacje o innych religiach. Znam przypadki, w których pogardliwymi oszczerstwami pod adresem buddyzmu, hinduizmu, islamu, judaizmu czy innych złożonych i pięknych systemów religijnych katecheci szerzyli stereotypy i nienawiść, a następnie oceniali uczniów stopniami w uznaniu fobii, wrogości i fanatyzmu, które udało im się w ten sposób w nich zasiać.
Znam również nieliczne przypadki księży katechetów z prawdziwym zacięciem pedagogicznym i darem rozmawiania z młodzieżą. Osoby niewierzące i sceptyczne chętnie uczestniczyły w ich lekcjach, mogły bowiem zawsze liczyć na partnerską dyskusję, nie były upokarzane ani uciszane dogmatami, ale miały wyjątkową okazję do przedstawienia swoich poglądów i skonfrontowania ich z poglądami wierzących kolegów i koleżanek. Na lekcjach tych księży wartości poszukiwali i uczyli się czegoś nowego wszyscy – katolicy, innowiercy, ateiści, sam ksiądz.
Poszukiwanie i bunt stanowią naturę młodego człowieka. Będzie bardzo niedobrze dla Kościoła, jeśli – wbrew tej naturze – biskupi będą się opowiadać za modelem nauczania religii, w którym ocenia się wierność dogmatom i stopień fanatyzmu. Więcej ludzi Kościół przyciągnąłby do siebie, gdyby pomagał im odnajdywać odpowiedzi na pytania i uczył szacunku do wszystkich innych poszukujących.

Gdzie te pielgrzymki?

Zupełnie się zapomniałem wsiadając wczoraj po południu do samochodu i udając się na kolejne kilka dni do znajdującego się u stóp Jasnej Góry domu rodziców. Dopiero w drodze przypomniałem sobie, że mam zamiar wjechać do Częstochowy w przeddzień największego święta maryjnego, gdy wchodzić będą do miasta najliczniejsze pielgrzymki. Przypomniałem sobie kilka scen z dzieciństwa i młodości i przez chwilę miałem nawet ochotę zawrócić, ale ponieważ byłem już zaledwie kilkadziesiąt kilometrów od celu podróży, zaryzykowałem.
Jeszcze kilka lat temu samozwańcze siły porządkowe pielgrzymów nie chciały mnie 14 sierpnia wpuścić na moją własną wówczas ulicę twierdząc, że nie ma tu już miejsca i że mam jechać gdzie indziej. Samochód z częstochowską rejestracją i meldunek w dowodzie nie stanowiły dla nich żadnego argumentu. Autokary stały wzdłuż całej ulicy jeden przy drugim, blokując wjazd i wyjazd z posesji, przez co nie byłem kiedyś w stanie wyjechać na ulicę, a policja odmówiła mi interwencji tłumacząc, że dopóki autokary nie zaczną się rozjeżdżać, nie ma szans na rozładowanie komunikacyjnego paraliżu. Gdy byłem dzieckiem, hordy pielgrzymów przewalały się naszą ulicą w sierpniu, tworząc tłok jak na Krupówkach w Zakopanem. Pamiętam też, jak kiedyś jechałem autobusem ulicą Świętego Rocha i – przebijając się przez idące środkiem ulicy tłumy – przejechaliśmy w czterdzieści minut jeden przystanek, od cmentarza do Rynku Wieluńskiego.
Wczoraj wieczorem przez pustą Częstochowę przejechałem szybciej, niż w każdy inny wtorek. Po drodze nie utknąłem w żadnym korku, musiałem tylko zwolnić na trasie szybkiego ruchu w okolicach wiaduktu kolejowego na Błesznie. Ruch na podjasnogórskich ulicach Kazimierza, Barbary i Kordeckiego był płynny i chyba tylko na straganach na Barbary dało się zauważyć więcej klientów, niż w zwykły dzień powszedni.
Przeczytałem gdzieś dzisiaj, że malejąca ilość pielgrzymów świadczy o tym, że normalniejemy. Pewnie wykorzystywanie Jasnej Góry do fałszywych gestów politycznych też nie przyczynia się do wzrostu jej popularności.
Szkoda, że niektórzy częstochowianie – także we władzach miasta – nie zauważają, że ruch pielgrzymkowy odchodzi w przeszłość. Nie da się ograniczać promocji miasta do promocji Jasnej Góry, nie da się podporządkowywać całego Śródmieścia i życia jego mieszkańców uroczystościom religijnym pod szczytem, nie wolno liczyć na to, że ćwierćmilionowe miasto utrzyma się ze sprzedaży fast foodów i dewocjonaliów. Nie można porównywać Częstochowy do Lourdes czy Fatimy, bo to zupełnie inna skala. Podobnie jak Łagiewniki są tylko jedną z wielu atrakcji turystycznych Krakowa, tak i Częstochowa powinna się starać funkcjonować na wielu różnych polach. Nie powinno się dobijać życia studenckiego w mieście, ograniczać rozwoju gospodarczego, zniechęcać inwestorów, wyganiać na Śląsk, do Zagłębia, Krakowa, Łodzi czy Wrocławia ludzi, którym w Częstochowie jest coraz duszniej. Miejmy nadzieję, że przyjdą czasy, gdy będzie to rozumiał każdy rajca miejski i wszyscy w zarządzie miasta.
Tak zwane Okopy, szczyt Jasnej Góry od strony zachodniej. Sierpień 2007. Gdy byłem dzieckiem, w sierpniu było tu wielkie miasteczko namiotowe. Namioty stały jeszcze w pierwszych dniach września, gdy chodziłem tędy do szkoły.

Trup zakopany

Końcówka ulicy Sopockiej pozbawiona jest asfaltu i ginie w bliżej nieokreślonym miejscu, w którym zaczyna się park na Lisińcu. Od co najmniej roku spod ziemi wystaje tam but, którego pozycja niezdrowo rozbudza wyobraźnię, jednak chodząc tam na spacery nigdy nie zdobyłem się na sprawdzenie, czy coś poza tym butem kryje się pod powierzchnią.
Trochę inaczej, moim zdaniem, postąpił autor opracowania na temat historii wyborów papieży, wydanego przez pewne fundamentalistyczne wydawnictwo katolickie, którego sporo książeczek można znaleźć w domu moich rodziców. Nie jestem pewien, czy autorowi udało się dochować wierności postanowieniu, by przedstawić papiestwo w podniosłym duchu Ewangelii Mateusza, rozdział 16: „Tu es Petrus et super hanc petram aedificabo ecclesiam meam et tibi dabo claves regni coelorum”, ponieważ z odwagą godną prawdziwego historyka poświęcił kilkanaście stron opracowania burzliwej historii wyborów papieży sprzed synodu laterańskiego w 1059 roku, kiedy to przyznano prawo wyboru biskupa Rzymu wyłącznie kardynałom.
Według autora, wcześniej ugrupowania polityczne wybierały papieży „na siłę”, a z okazji wyborów niejednokrotnie wybuchały ostre, krwawe walki i rozruchy uliczne. Zdarzało się wybrać dwóch papieży jednocześnie, fałszowano dokumenty, papieże wyznaczali swoich następców albo bezcześcili zwłoki swoich poprzedników. Insygnia papieskie rabowano, papieży mordowano, a ich pontyfikaty zastanawiająco często trwały krócej niż miesiąc, co autor dość skrupulatnie odnotowuje. Taki na przykład Leon V został uwięziony i zabity po zaledwie miesięcznym pontyfikacie przez pretendenta do swojego stanowiska, Krzysztofa, a ten z kolei został uduszony na rozkaz następnego papieża, Sergiusza III, który zakusy na Stolicę Piotrową miał jeszcze przez Leonem V. Papieża Benedykta IX mieszkańcy Rzymu przepędzili z miasta, ponieważ raziła ich jego rozwiązłość.
Właściwie trudno się nie zgodzić z poglądem, iż przyjęcia chrześcijaństwa przez Mieszka I nie sposób porównywać z wstąpieniem Polski do struktur europejskich: standardy moralne rzeczywiście do siebie nie przystają, nawet jeśli w obu przypadkach mieliśmy do czynienia z pewnego rodzaju politycznym i gospodarczym konformizmem. Papiestwo po zmarłym w 954 roku Alberyku objął jego dziewiętnastoletni syn, Jan XII, ale straciwszy łaski cesarza Ottona musiał w 963 roku ustąpić miejsca Leonowi VIII, któremu naprędce udzielono święceń kapłańskich, ponieważ od czasu synodu laterańskiego w 769 roku nie można już było wynosić na tron papieski osób świeckich. W czasie zawirowań politycznych na dwa lata przed chrztem Polski Leon uciekł z Rzymu, papiestwo ponownie objął Jan XII, a po jego śmierci wybrano Benedykta V. Benedykt jednak nie porządził długo, bo cesarz przywrócił na tron Leona, a gdy ten zmarł, ponownie zakwestionował wybór Benedykta V i polecił wybrać na papieża swojego poplecznika.
Zabawna jest historia wyboru papieża Grzegorza X w 1271 roku. Konklawe trwało trzy lata, aż okoliczna ludność, na której spoczywał ciężar żywienia i utrzymywania kardynałów i ich dworu, straciła cierpliwość i natchniona przez Ducha Świętego zamknęła elektorów w pałacu, zamurowała drzwi i okna, a następnie zerwała dach nad salą. Do wyboru Grzegorza X ostatecznie doszło, gdy kardynałowie przestali otrzymywać wszelką inną żywność poza chlebem, wodą i owczym serem.
Trochę dziwne, że w jednym miejscu opracowania Dzieje Apostolskie stanowią dla autora wystarczający dowód historyczny, a w innym dwie kroniki średniowieczne z XIII wieku są tylko zbiorem legend nie mających oparcia w faktach. Poza tym jednak chylę czoła przed autorem, ponieważ nie spodziewałem się tak ciekawej lektury wakacyjnej po książce tego wydawnictwa. Obawiam się tylko, że pisząc w ten sposób autor raczej nie zachęca czytelników do intensywnej modlitwy, mającej wspomóc kardynałów podczas konklawe, tylko tak jakby szarpał za wystającego z ziemi buta na ulicy Sopockiej. Chociaż, czy ja wiem? Może właśnie pokazuje, jak bardzo kardynałom tej modlitwy potrzeba?

Ewangelista Richard Dawkins


Jeśli ktokolwiek poczuje się urażony treścią mojego dzisiejszego wpisu, zawsze można to złożyć na karb mojej mocno nadwyrężonej psychiki i nieszczególnie sprawnego umysłu, o czym niech świadczy fakt, że Bruce Willis i Mos Def (a ściślej film 16 Blocks z nimi w rolach głównych) właśnie doprowadzili mnie do łez tak rzewnych, do wzruszenia tak głębokiego, że nie pamiętam niczego, co w przeciągu ostatnich kilku lat wprawiłoby mnie w podobny stan, może poza piosenkami Marii Magdaleny i Judasza w musicallu Jesus Christ Superstar. No, może jeszcze Arek śpiewający solo kolędę.
Głównym przesłaniem 16 Blocks jest wiara w to, że ludzie potrafią się zmieniać na lepsze. Odkąd ksiądz Karol, powszechnie nazywany przez wszystkich Karolkiem, powiedział moim rodzicom, że znam Pismo Święte lepiej od niego, moje zwyczaje i upodobania czytelnicze też się bardzo zmieniły. Ostatnio dużo czasu spędziłem nad Koranem, część wakacji spędzam w hamaku słuchając książek Dana Browna w wersji audio, w miniony weekend – o czym już wspominałem – wzruszałem się ostatnim tomem sagi o Harrym Potterze. Są w Biblii księgi, do których czasami wracam z przyjemnością, ale w gruncie rzeczy rację ma Richard Dawkins pisząc, że nie jest to książka, którą można z czystym sumieniem dać do czytania dziecku – niejedna księga ocieka rzekami krwi, Bóg Starego Testamentu ma charakter – delikatnie mówiąc – niegodny naśladowania, a z lektury Pięcioksięgu można by wywnioskować, że do rzeczy cnotliwych należy ćwiartowanie żony albo oferowanie swoich córek do gwałtu zbiorowego obcym mężczyznom.
Dawkins stawia znak równości między trzema wielkimi religiami monoteistycznymi naszej cywilizacji – judaizmem, chrześcijaństwem i islamem. Sprowadza je do tego samego źródła i pokazuje, jak jedna wynika z drugiej. Może to stanowić spore zaskoczenie dla przeciętnego katolika, który ani o swojej religii, ani o islamie nie ma zielonego pojęcia, ale decyduje się w oparciu o różnego rodzaju mity i stereotypy dokonywać ocen i sądzi, że wartości chrześcijańskie i muzułmańskie są sobie całkowicie przeciwstawne.
Bezlitośnie obchodzi się Dawkins z Tomaszem z Akwinu, a przeczytawszy w tym tygodniu jego The God Delusion zrozumiałem lepiej, dlaczego kreacjoniści tak bardzo się boją nauczania teorii ewolucji w szkole (chociaż mnie jakoś nigdy świadomość słuszności tej teorii nie przeszkadzała wierzyć w Boga), a także dlaczego Terry Eagleton napisał swego czasu w Guardianie, że Jan Paweł II był największą katastrofą, jaka przydarzyła się kościołowi katolickiemu od czasów Darwina.
Gdyby dosłownie traktować nakazy księgi, na którą lubią powoływać się moraliści, musielibyśmy przestrzegać sabatu i uśmiercać każdego, kto tego dnia dopuściłby się jakiejkolwiek pracy, choćby zbierania drewna na opał. Mężczyźni kamienowaliby swoje żony, gdyby w noc poślubną okazało się, że nie są one dziewicami, śmierć czekałaby nieposłuszne dzieci. Równie absurdalne wskazówki do dobrego życia znajdziemy zresztą także w Nowym Testamencie, zwłaszcza w listach apostolskich. Większość ludzi wierzących wyznaje tak naprawdę zupełnie inne wartości niż te, które zdaje się nam wpajać Biblia.
W 16 Blocks najbardziej wierni wartościom okazują się notoryczny przestępca i policjant pijaczyna, po których najmniej byśmy się tego spodziewali. Najbardziej radosną nowiną w książce Dawkinsa jest pewna naturalna i oczywista konstatacja, że człowiek może dążyć do dobra także wtedy, jeśli jest ateistą. Że poszukuje dobra i piękna także wówczas, jeśli żaden bóg nie jest dla niego źródłem tych wartości. Ba, ponieważ pewna część wierzących przyznaje się do tego, że wystrzega się zła tylko ze strachu przed gniewem bożym, szczerość i wytrwałość ateistów w poszukiwaniu wartości mają większy potencjał.
Serdecznie polecam The God Delusion Richarda Dawkinsa zarówno tym, którzy wstydzą lub boją się przyznać do swojego ateizmu, jak i tym, dla których ateizm jest jednoznaczny z nihilizmem. Książka jest też dostępna w języku polskim.

Ateiści z meczetów

Ostatni raz, gdy Krzysztof był w kościele, dowiedział się, że muzułmanie nie wierzą w Boga i nie mają żadnych wartości. Dobrze, że Krzysztof myśli, gorzej z tymi setkami ludzi, którzy usłyszeli tego dnia to samo.
Jeden z bloggerów, których często odwiedzam, dziwi się, że prasa relacjonująca zamachy terrorystyczne w Londynie określa zamachowców jako Azjatów, czyli unika nazywania rzeczy po imieniu. Nadal nie umiem pojąć celowości używania określenia „islamski terroryzm”, podobnie jak zdziwiłaby mnie informacja, że katolicy z Polski byli sprawcami jakiegoś przestępstwa na Wyspach.

Zdarzyło mi się też słyszeć księdza, który podczas homilii wymienił protestantów jako jedną z sekt, przed którymi należy chronić młodzież. A o Świadkach Jehowy jako o sekcie słyszę i czytam na okrągło.



Niewierzący

Właśnie się dowiedziałem z ust najbliższej rodziny, że jestem niewierzący, ponieważ przedkładam Jezusa nad Jana Pawła II. Tymczasem – mówi mi rodzina – któż to taki był ten Jezus Chrystus? Jakiś odległy i niekoniecznie prawdziwy człowiek, zwykle przedstawiany jako piękny, tak by każdy mógł się w nim zakochać, ale w gruncie rzeczy obcy. Nie widzieliśmy Jezusa, nie wiemy jak wyglądał, jest to postać fikcyjna. Tymczasem Jan Paweł II to postać autentyczna i bliska sercu każdego Polaka (bo rodak), jego pomniki pozwalają nam się naładować i dają nam siłę do życia. Widzieliśmy wszyscy Jana Pawła II i wiemy, że istniał i był święty. Widzimy sens w modlitwie do Jana Pawła II, bo wiemy, że on nam przysparza łask.
Wszystkie powyższe argumenty powtarzam za rodziną, która uważa mnie za niewierzącego, ponieważ się z nimi nie zgadzam. Odwieczny dylemat, co to jest wiara, a co to jest wiedza. Jakoś tak nie mogę oprzeć się wrażeniu, że niewierzący jest zdaje się ten, kto nie daje wiary temu, czego nie zobaczył i nie dotknął.
Powstrzymam się – z trudem – od dalszych komentarzy.

Pomniki i święci

Jerzy Kędziora jest jednym z najwybitniejszych artystów mieszkających obecnie w Częstochowie. Jego wiszące rzeźby są znane i podziwiane w całej Europie, chociaż instalacje w rodzimym mieście nie zagościły długo. Od jedenastu lat Kędziora wytrwale walczy o uznanie w Częstochowie nie dla samego siebie, ale dla legendarnego założyciela grodu, przypuszczalnie autentycznego, bo wspominanego w dokumentach z XII wieku Częstocha.
Niestety, Częstochowa okazuje się zbyt mała i ciasna (pewnie nie tylko przestrzennie), by znaleźć miejsce dla wróżebnej rzeźby praprzodka siedzącego nad misą pokrytą tajemniczymi znakami, do której turyści i mieszkańcy mogliby wrzucać monety, a te z kolei odbijałyby się od systemu dzwonków i wygrywałyby melodie. O ile bowiem w przysłowiowym Szczebrzeszynie, którego lokalizacja dla większości Polaków jest pewnie wielką tajemnicą, znalazło się miejsce dla pomnika przysłowiowego chrząszcza, o tyle Częstochowa ma w kwestiach pomników zupełnie inną politykę.
Z jasnogórskich wałów z bastionu od strony ulicy Wieluńskiej spogląda na Częstochowę monumentalny (i moim skromnym zdaniem niezbyt urodziwy) pomnik Jana Pawła II. Stoi tyłem do pomnika rodziców polskiego papieża zdobiącego plac przed Domem Pielgrzyma im. Jana Pawła II, ale za to przodem lub bokiem do kilku innych miejsc poświęconych Karolowi Wojtyle. Najbliższy znajduje się na dziedzińcu redakcji „Niedzieli”, przy ulicy 3 Maja. W Wyższym Seminarium Duchownym przy ul. Św. Barbary stoi w holu naturalnej wielkości rzeźba przedstawiająca Jana Pawła II, podobna rzeźba znajduje się także w nawie głównej Archikatedry Św. Rodziny. Plac przed katedrą nosi imię Jana Pawła II, a większą część drogi między katedrą a Rynkiem Wieluńskim kierowca pokonuje jadąc Aleją Jana Pawła II. O takich tablicach pamiątkowych wspominających Jana Pawła II, jak ta upamiętniająca nocleg papieża w częstochowskiej kurii archidiecezjalnej w III Alei, lepiej już nie wspominać, bo trzeba by policzyć niejeden kamień węgielny pod budowę kościoła poświęcony przez Jana Pawła II.
Wydawałoby się, że to niemożliwe, a jednak rajcy miejscy postanowili uhonorować Jana Pawła II pomnikiem w kolejnym miejscu Częstochowy, w sercu Starego Miasta, przed najstarszym, starszym od Jasnej Góry częstochowskim kościołem, kościołem św. Zygmunta, na pl. Daszyńskiego. Kilkaset metrów od częstochowskiej katedry, w połowie drogi między placem Jana Pawła II a Aleją Jana Pawła II. Pomnik ma stanąć w tym roku, by można go było odsłonić w Dzień Papieski w październiku.
Pomysł kolejnego pomnika papieża w Częstochowie uważam – prawdę mówiąc – za niesmaczny i nie rozumiem, dlaczego przeciwko temu pomnikowi nie zaprotestuje Kościół, dlaczego nie zaprotestuje Jasna Góra, dlaczego nie zaprotestują ludzie, którym nauczanie Jana Pawła II jest bliskie. Przecież idea tego pomnika w oczywisty dla mnie sposób ośmiesza Kościół i ośmiesza samego Jana Pawła II. Wszak uznawanie jego autorytetu powinno się przekładać nie tylko na budowanie pomników, ale przede wszystkim na postawy i czyny.
Jeśli Częstochowa koniecznie już ma być miastem pomników papieskich, to przecież można by postawić pomnik wielkich poprzedników Jana Pawła II – Pawła VI, Jana XXIII… Zwłaszcza pontyfikat tego ostatniego zapisał się złotymi zgłoskami w historii Kościoła i także dla polskiego papieża Jan XXIII był wielkim autorytetem.
Co więcej, nowy pomnik ma powstać z pogwałceniem wszelkiej logiki – miejsce budowy pomnika na środku placu Daszyńskiego zostało wyłączone z rozpisanego niedawno konkursu na zaprojektowanie I i II Alei oraz placów Daszyńskiego i Biegańskiego, przez co zamiast stać się integralną częścią przemyślanej na nowo głównej ulicy miasta, pomnik stanie po swojemu, a architekci mają do tego pomnika dostosować koncepcję przebudowy czy reorganizacji Śródmieścia. A przecież stawiając pomnik trzeba racjonalnie przemyśleć jego lokalizację, by pomnik nie utrudniał funkcjonowania otoczeniu, a jednocześnie by był godnie eksponowany. Gdy dwóch absolwentów naszej szkoły odwiedziło mnie ostatnio i wysłałem ich na poszukiwania Kopca ku czci Ofiarom Totalitaryzmu, jaki od 1999 roku, gdy zdali maturę, usypaliśmy przed szkołą, ich długotrwałe poszukiwania nie przyniosły żadnego rezultatu, a gdy wreszcie w dołku między krzakami pokazałem im kopiec, długo tarzali się ze śmiechu.

Moim zdaniem to smutne, że jesteśmy tak leniwi w poszukiwaniu autorytetów. Że autorytetów nam potrzeba, to oczywiste i każdy się z tym zgodzi. Ale gdy w każdej dziedzinie autorytetem jest ta sama osoba, gdy umiemy stawiać pomniki tylko jednemu człowiekowi, ocieramy się o śmieszność. Szacunek i wdzięczność dla autorytetów w niepokojący sposób graniczą z bałwochwalstwem, kultem jednostki i karykaturą.
W poszukiwaniu wzorców dla młodzieży przesadzili ostatnio także ci politycy, którzy próbowali wynieść na ołtarze zwykłą i prostą dziewczynę z podczęstochowskich Żarek, która własnym życiem przypłaciła życie swojego dziecka. Nie przeczę, że postawa Ani budzi podziw i szacunek, ale wokół nas jest wielu żywych ludzi, o których warto pamiętać i których warto doceniać, niekoniecznie przez budowanie pomników czy wynoszenie na ołtarze. W moim sercu jest miejsce na monumentalny pomnik Arka, który ukończył w tym roku technikum mechaniczne i który ani razu przez cztery lata nie zgłosił nieprzygotowania, chociaż był uczniem o przeciętnych możliwościach i nauka angielskiego przychodziła mu z trudem. Jest miejsce dla wielu innych uczniów, znajomych, dla rodziny. Dla wybitnych polityków, władców, twórców – bez względu na ich przynależność do partii, narodu, wspólnoty religijnej. Wierzę, że większość ludzi ma więcej niż jeden wzór do naśladowania.
Najbardziej niebezpiecznym rozmówcą jest podobno ten, który przeczytał tylko jedną książkę. Mam wrażenie, że równie niebezpieczni są ludzie, którzy uznają tylko jeden autorytet.