Niedzielna jazda

W niedzielny poranek, tuż po zmianie czasu z zimowego na letni, a więc gdy wszyscy przyzwoici ludzie jeszcze śpią, dojeżdżam opustoszałą jedynką do świateł w Siewierzu i zatrzymuję się na czerwonym. Nikt nie stoi na światłach z przeciwka, od strony Katowic, lusterko wsteczne upewnia mnie w przekonaniu, że nikt za mną nie jedzie od Częstochowy. Nikt nie przejeżdża przez skrzyżowanie w poprzek, ani w kierunku Zawiercia, ani Tarnowskich Gór. Wiem, wiem, Siewierz to nie Times Square w Nowym Jorku, ale czuję się trochę jak Tom Cruise we śnie na początku filmu Vanilla Sky i muszę się powstrzymać, by nie wysiąść z auta i nie pobiec trasą. Zapala się zielone i ruszam. Pustą drogą dojeżdżam do wiaduktu, na którym jedynka odbija od drogi wiodącej na Katowice. Na szczycie wiaduktu, już po zjechaniu na Kraków, w lusterku wstecznym zauważam światła jadącego za mną od strony lotniska samochodu. Uff, nie tylko ja przeżyłem koniec świata.
Inna przygoda z tej samej trasy, też z niedzielnego poranka. Droga krajowa numer 1 od Częstochowy do Siewierza to niby trasa szybkiego ruchu, ale co chwila – z różnych przyczyn – są ograniczenia prędkości. W niektórych miejscach można rozwinąć pełną dozwoloną na takiej trasie prędkość 110 km na godzinę, w innych należy zwolnić – do 70, a w niektórych miejscach nawet 50 km na godzinę. Co kilka kilometrów stoi radar, nad sygnalizatorami zawieszone są kamery, a w kilku miejscach lubią stać panowie z „suszarkami”. Dlatego rzuca mi się w oczy na stosunkowo pustej drodze małe szare autko, którego kierowca, nie zważając na znaki i na warunki drogowe, sunie równiutko 90 na godzinę, więc raz po raz go wyprzedzam, a gdy ja zwalniam przed skrzyżowaniem czy radarem, on mnie dogania i wysuwa się do przodu.
Kończąc tankować w Olkuszu, rozpoznaję to autko wjeżdżające na stację. Kiedy jego kierowca udaje się do kasy zapłacić za paliwo, uchyla się szyba pasażera i zdenerwowana kobieta zwraca się do mnie przez okno: „Niech Pan przestanie się drażnić z moim mężem ciągle nas wyprzedzając, bo w końcu zadzwonimy na policję!”
Też przypomina się film, Duel Stevena Spielberga (1971), tylko że tam maniak kierował ciężarówką, a nie osobowym Volkswagenem.

Ucho igielne

Tak uroczo wyglądał pierwszy śnieg tej zimy kilkadziesiąt metrów od mojego mieszkania. W miniony poniedziałek było zupełnie inaczej. Żadne pozostałości lata i jesieni nie zakłócały już czystej bieli śniegu, a marznąca mrzawka pokryła chodniki, trawniki i auta grubą warstwą przezroczystego lodu. Z trudem udało mi się dojść od samochodu do klatki schodowej, a suka, której łapy rozjechały się w cztery strony świata moment po wyjściu na zewnątrz, przewróciła się i przez kilkanaście sekund nie mogła się pozbierać.
Przypomniała mi się taka sytuacja sprzed lat, gdy w godzinach dopołudniowych miałem jechać z Krakowa do Częstochowy w podobnej aurze. Najpierw naiwnie wjechałem sobie na ulicę Jasnogórską i wyjechałem z Krakowa w kierunku Olkusza, po kilku kilometrach jednak utknąłem w tak strasznym korku, że postanowiłem zawrócić do miasta i wyjechać na autostradę. Jednakże na sto metrów przed bramkami autostrady, ku mojemu wielkiemu zdziwieniu, zostałem zawrócony. Autostrada była zamknięta. Byłem już bliski kapitulacji i powrotu do domu, gdy jakaś szalona myśl kazała mi koło urzędu statystycznego skręcić na Wolbrom i pojechać przez wioski. Myśl chyba niewyobrażalnie szalona – jakże to możliwe, by jechać bocznymi, gminnymi i powiatowymi drogami do Częstochowy, skoro drogi krajowe są zablokowane, a autostradę A4 całkowicie zamknięto?
Tymczasem tamtego dnia do Częstochowy dojechałem i to całkiem szybko. Droga była biała, ale przejezdna. Pokonałem ją w czasie niewiele dłuższym niż zwykle. Jadąc bocznymi drogami, przez Poraj, ominąłem jeszcze jeden korek – na sparaliżowanej jedynce koło Koziegłów.
I myślę sobie, jaka to ironia losu. Że w życiu często tak bywa, że prosta, szeroka droga, którą wszyscy z ufnością podążają, nie wiedzie wcale do celu. I wystarczy jedynie odrobina szaleństwa, odrobina odwagi, by przez ucho igielne dotrzeć tam, dokąd się zmierza.