Egzamin parami

Dwóch studentów rozmawia na egzaminie o tym, co będą robić podczas wakacji na tropikalnej wyspie:
– I like lying on a bitch. And I am looking for beautiful women.
– Oh no, no. I want to go swimming.

No choćby człowiek chciał usnąć na takim egzaminie, nie da się.

Przed zajęciami

Nie ma jeszcze klucza do pracowni nr 63 i stoję na korytarzu z powoli schodzącymi się panami, z którymi za kilka minut zaczynamy zajęcia. Podchodzi do nas jakiś nieznany mi młody człowiek i pyta:
– Macie tutaj?
Zgodnie mówimy, że tak.
– A z kim macie?
– Ze mną. – odpowiadam natychmiast, na co nasz rozmówca z niewiadomej przyczyny zgina się w pół i w ciągu kilku sekund znika w czeluściach korytarza, a my mamy ubaw po pachy.

Zajęcia w jesienny wieczór

W czwartkowy wieczór ponad dwudziestoosobowa grupa składająca się prawie wyłącznie z panów siedzi pochylona nad kserokopiami w całkowitej ciszy. Za oknem ciemno, mżawka, w widocznych w oddali blokach dzieci oglądają właśnie dobranockę. Zbliża się godzina 19:30. Nagle, w tej ciszy, wyraźnie słychać rozmarzony szept:
– Bo Ty, Marlena, jesteś zajebista…
Aż strach pomyśleć, jakie czułe rzeczy może jeszcze usłyszeć pani Marlena po wyjściu z zajęć, później wieczorem.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Studenci kontra uczniowie

Wyglądając przez okno w oczekiwaniu na studentów trzeciego roku nie czułem jakoś w ogóle tremy czy napięcia, które mimo wieloletniej wprawy co roku mnie trapią, gdy idę na pierwsze spotkanie ze świeżo otrzymaną klasą technikum czy liceum. Widok z okna kojący zmysły, a poza tym ta słodka świadomość, że nazwa przedmiotu zobowiązuje mnie na lektoracie do robienia ze studentami tego, na co ta nazwa wskazuje. Niczego mniej, ale i niczego więcej.
Owszem, będziemy kończyć podręcznik na poziomie upper-intermediate i będziemy czytać teksty o tematyce technicznej ze skryptów i z prasy specjalistycznej. Ale zupełnie nie moja sprawa, czy i jak często ci ludzie chodzą do kościoła, czy widzieli już filmy o Katyniu albo Janie Pawle II i czy zwiedzili wszystkie miejsca w regionie, wpisane w kanon celów wycieczek zgodnych z misją wychowawczą szkoły. Zajęcia nie będą nam przepadać ani z powodu rekolekcji, ani wyjazdów do kina, ani kibicowania na meczach koleżankom z roku. Nie obchodzi mnie wcale, jakiej długości i jakiego koloru włosy mają ci państwo na głowie, w co się ubrali, co, z kim i dlaczego robili wczoraj po południu i wieczorem. Nawet to, jakiego rodzaju bieliznę mają te dwie panie – rodzynki w męskiej grupie – i czy wystaje im ona, gdy pochylą się nad skryptem albo założą bardzo krótką bluzkę. Nie będę sprawdzał, czy noszą czapkę zimą, powstrzymują się od palenia papierosów na parkingu i czy w ogóle dbają o swoje zdrowie w należyty sposób.
Wracając do domu wpadłem na szkolną wycieczkę, chyba gimnazjalistów. Pani krzyczała na uczniów bez przerwy i ostrzegała ich przed zrobieniem mnóstwa rozmaitych rzeczy, których wcale nie robili. Wydaje mi się, że musiała mieć albo bardzo wybujałą wyobraźnię, albo niezmiernie ciężki bagaż doświadczeń. Co chwilę zadawała dzieciom jakieś pytanie, ale gdy któreś z nich odzywało się próbując odpowiedzieć, karciła je i przypominała stanowczo, że to ona teraz mówi i żeby jej nie przerywać.
Z sympatią pomyślałem o zmieniających się wraz z temperaturą właściwościach fizycznych stali i o trójce studentów, którzy godzinę wcześniej rozmawiali ze mną na ten romantyczny temat w języku angielskim. Serdecznie współczuję anonimowej pani nauczycielce, współczuję jej uczniom z nieokreślonego gimnazjum, współczuję studentom, którzy przyszli dziś na zajęcia, ale są mało rozmowni i nie mają nic do powiedzenia, zwłaszcza po angielsku. Ci ostatni będą musieli sobie znaleźć jakąś inną grupę, o mniej przyjemnej godzinie, bo czterdziestu dwóch osób na lektorat to ja nie mogę niestety przyjąć.

Z baru i z autobusu

Lubię kuchnię orientalną, więc zamiast spacerować po Plantach zajrzałem wczoraj do baru wietnamskiego i zjadłem moje dwa ulubione dania. Przy sąsiednim stoliku spotkało się dwóch absolwentów prawa renomowanego, prastarego uniwersytetu w najpopularniejszym turystycznie mieście naszej części Europy. Panowie nie widzieli się od kilku miesięcy i z niekłamaną radością wymieniali wrażenia z pierwszych kroków, jakie obaj stawiają w swojej zawodowej karierze. Opowiadali sobie o swoich kancelariach, wspominali koleżanki ze studiów i mówili o planach na najbliższy weekend. Szczególnie podobał mi się ten fragment ich rozmowy, gdy jeden z nich powiedział, że „za eselduchów nie dało się zrobić żadnego przekrętu, ale teraz wreszcie można”.
Starałem się nie podsłuchiwać, ale młodzi panowie magistrowie bardzo przyciągali moją uwagę dorzucając do każdej podnoszonej przeze mnie do ust łyżki zupy ostro – kwaśnej jakieś pieprzne dodatki. Do najczęstszych należały słowa i wyrażenia: ku***, ja p***dolę, nie p***dol, za**bać i po**bane. Bombardowany tymi mięsnymi delikatesami poczułem ulgę na myśl o moich panach mechanikach i mechanizatorach, uczniach technikum. Wyraźnie również i przed nimi stoi świetlana przyszłość, a fakt, iż pierwszym wyrazem, jaki przyszedł im dziś do głowy, gdy próbowałem ich naprowadzić na przymiotnik handsome, był wyraz ch**, nie przekreśla wcale ich szans na ukończenie znakomitych studiów, robienie lukratywnej kariery, a może i dostanie się do rządu.
Wieczorem wracałem autobusem razem z grupą robotników z Huty Tadeusza Sendzimira. Na przystanku kilku panów wypiło pół litra ze wspólnej literatki, a pan siedzący obok mnie przez większą część drogi sączył piwo z puszki. Za nami dwóch młodych robotników dość żywiołowo wymieniało poglądy na temat polityki, perspektyw zawodowych, planów na bliższą i na dalszą przyszłość. Tym razem świadomie podsłuchiwałem. Zaintrygowali mnie. Używali zdań złożonych i w całej rozmowie nie padło słowo ku*** ani żadne inne z ulubionych słów ich trochę lepiej wykształconych rówieśników.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Rolnicy, leśnicy i inni tacy…

Zostałem słusznie upomniany. W przeglądzie mniej i bardziej debilnych filmów studenckich po macoszemu potraktowałem jedną z największych uczelni Krakowa, na której w dodatku studiuje wielu moich absolwentów. Przeglądając filmy z Akademii Rolniczej publikowane przez studentów tej uczelni na YouTube.com można odnieść wrażenie, że studiuje się tam śpiewająco.
Film 1
Film 2
Film 3
Film 4
Film 5
Film 6
Film 7
Film 8
Film 9
Film 10
To jest wpis ze szczególną dedykacją:
– dla Wojtka, by odnalazł się na filologii węgierskiej i by się tam bawił równie dobrze, jak niektórzy jego koledzy kontynuujący studia na Akademii Rolniczej. By czerpał z tego taką samą satysfakcję;
– dla drugiego Wojtka, żeby przynajmniej swoich dzieci dopilnował przy wybieraniu przedmiotów na maturę, skoro sam wybrał bez sensu. Będą mogły pójść na Politechnikę. Tylko pamiętaj, Wojtek, że one akurat mogą marzyć o czymś innym, niż mechanika pojazdów samochodowych;
– i dla Łukasza, żeby wymyślił wystarczająco romantyczne zaręczyny.

Pocieszenie plus

Wakacje akademickie trwają o miesiąc dłużej, więc mam jeszcze kilka tygodni na przygotowanie się do spotkania ze studentami. Ale jeśli po ostatnich dwóch wpisach ktoś doszedł do wniosku, że nie ma to jak praca z ludźmi, którzy zdali już maturę, pozwolę sobie podać linki do kolejnych filmików, tym razem wykonanych przez studentów Politechniki Krakowskiej.

I jeszcze raz podkreślam, że jeśli decydujesz się na pracę jako nauczyciel – czy to w gimnazjum, czy w szkole średniej, czy wyższej – musisz się liczyć z tym, że będziesz pracował z autorami takich filmów. I że to prawdziwy zaszczyt, bo od nich też się można wiele nauczyć, o dziwo. To są ludzie. Mniejsi albo więksi, młodsi albo starsi, ale ludzie. Tacy jak my.

Film 1

Film 2

Film 3

Film 4

Film 5

Film 6

Film 7

Film 8

Film 9

Film 10

I obszerniejszy obraz akademickiego Krakowa – oczami studentów różnych uczelni:


Magistrzy na ziemię

Podobno – tak mi ostatnio powiedział jeden z moich uczniów, Dawid – bywam humorzasty jakbym miał okres. No ale do okresu raz na jakiś czas każdy ma prawo, przyznał mi Dawid. A i on sam w tym tygodniu ma okres, a ja jako jego nauczyciel muszę to jakoś znosić.
Co jednak począć z nauczycielem, który ma notoryczny okres?
Wieść gminna niesie, że na uczelniach wyższych jest to typowa przypadłość wielu niedowartościowanych, początkujących naukowców, którzy nie dorobili się jeszcze tytułu doktora. Zdają się to potwierdzać pewne pojedyncze przypadki sympatycznych i inteligentnych osób, które ocierają się o śmieszność próbując się uporać ze swoimi kompleksami i brakiem autorytetu.
Weźmy takiego magistra, który przez całe zajęcia mówi coś nieśmiało pod nosem, zwykle odwrócony tyłem do studentów lub pochylony nad notatkami, z których próbuje odczytać coś, nad czym chyba nie za bardzo się koncentruje, bo wciąż gubi wątek. Ponieważ z uwagi na specyfikę zajęć puszcza studentom urywki różnych filmów, zwykle w ogóle nie słychać, co mówi.
Kilka siedzących z przodu osób upajających się każdym słowem pana magistra i udających, że naprawdę nigdy nie słyszało o filmie Seven z Bradem Pittem i Morganem Freemanem, albo że nie miało pojęcia, jak się kończy Taxi Driver z Robertem de Niro, pozwala mu całkowicie stracić dystans do samego siebie i oczekiwać od wszystkich, że będą nie tylko tolerować wszystkie dziwactwa pana magistra, ale zachwycać się nimi.
A dziwactwa te są rozliczne i zaiste, bardzo zastanawiające.
Pan magister nosi ze sobą dużą zalaminowaną planszę przedstawiającą przekreślony telefon komórkowy, z którą na początku zajęć chodzi po całej sali i pokazuje każdemu z bliska. Ma to oczywiście oznaczać, że w czasie zajęć nie wolno korzystać z telefonów komórkowych, a zdaniem pana magistra stosowanie tego piktogramu jest zapewne skuteczniejsze niż zwykłe środki werbalne. No i faktycznie bardzo to przemawia do studentów. Ostatnio w trakcie zajęć pana magistra jedna ze studentek tak wzięła sobie do serca zakaz korzystania z komórek, że chociaż w jej domu właśnie ulatniał się gaz i usuwana była usterka w instalacji, włączała komórkę tylko na przerwach, by sprawdzić czy ktoś z sąsiadów nie dzwonił.
Niestety, inna studentka nie potraktowała jakoś tego zakazu poważnie i oto w pewnym momencie komórka zamknięta w jej leżącej na podłodze torebce delikatnym sygnałem dała znać o otrzymanej wiadomości tekstowej. Pan magister wpadł w furię. Stracił wątek i oskarżył grupę o to, że całkiem mu zepsuła wykład (właśnie, zapomniałem wspomnieć, że pan magister prowadzi interesującą pracę naukową i przydzielono mu prowadzenie wykładów monograficznych). Co ciekawe, pod koniec zajęć pana magistra z grupą studentów, w której średnia wieku oscylowała w okolicach wieku pana magistra, przydarzyła się jeszcze jedna przygoda z telefonem komórkowym. Oto nagle głośno i stanowczo, agresywnym polifonicznym dzwonkiem rozdzwoniła się komórka … pana magistra. Przeprowadziwszy krótką rozmowę przez telefon pan magister bez wielkiego zażenowania wyjaśnił studentom, że jego komórka ma prawo do niego dzwonić, ponieważ na drugim końcu linii jest jego własna i prywatna małżonka.
Pan magister nie wymaga frekwencji na swoich zajęciach aż do końca semestru, kiedy to urażona duma i nieumiejętność pogodzenia się z faktem, iż nie wszyscy go uwielbiają, każe mu zacząć wyżywać się na tych, którzy go nie doceniali przez minionych kilka miesięcy.
Pan magister nie czuje jednak zupełnie, że w pewnym momencie ociera się o granice absurdu i jest daleki od subtelności, gdy zaczyna szydzić z problemów osobistych jednego ze studentów, którego koledzy z grupy przekonali, żeby zjawił się na zajęciach, pomimo że właśnie rozstał się z kobietą, z którą mieszkał przez kilka lat, a po zajęciach musi sobie załatwić transport, żeby przeprowadzić się do nowo wynajętego mieszkania.
A o jakimkolwiek zdrowym rozsądku pana magistra zupełnie już nie da się mówić, gdy studentka w dziewiątym miesiącu ciąży przynosi panu magistrowi pracę zaliczeniową, dwa tygodnie później jest pytana przez piętnaście minut, po czym pan magister każe jej przyjść za tydzień (może już w połogu?), ponieważ omówiwszy już fabułę i cechy charakterystyczne kilkunastu filmów przejęzyczyła się w tytule jakiegoś niemieckiego filmu z lat dwudziestych i nie zasługuje na zaliczenie. Zaliczenie z wykładu monograficznego, nie na ocenę nawet.
Pan magister ma konsultacje w poniedziałki od godziny dwunastej do trzynastej trzydzieści. Aby się z nim spotkać, należy przyjść w tym czasie. Co ciekawe, może się okazać, że zwalniając się z pracy i przyjeżdżając do pana magistra nie zostanie się wcale przyjętym, nawet jeśli się to z nim uzgodniło telefonicznie, ponieważ ilość osób czekających na spotkanie z panem magistrem będzie przerastała możliwości przerobowe obleganego wykładowcy.
Pan magister dobrze się pewnie czuje z tym tłumem studentów oczekującym na jego autograf, ale wszystkiemu temu pikanterii dodaje fakt, że jeśli ktoś zdążył przyjść z indeksem zanim pana magistra poniosły nerwy i ambicja, zaliczenie dostał praktycznie za darmo.
Parę tygodni temu Tadeusz, nasz dyrektor, chciał przed ostatecznym wysłaniem danych z deklaracji maturalnych do Okręgowej Komisji Egzaminacyjnej zweryfikować treść uczniowskich deklaracji. Miałem dwie lekcje pod rząd z grupą maturzystów i zapowiedziałem im, że na drugiej lekcji przyjdzie do nich dyrektor, powiedziałem po co i uświadomiłem, że to bardzo ważne. Kazałem im nawet ściągnąć tych, którzy – jak to bywa z młodzieżą – są gdzieś na terenie szkoły lub w pobliżu, ale dziwnym trafem nie dotarli ani na angielski, ani na wychowanie fizyczne. Po przyjściu dyrektora okazało się, że chociaż zgromadziliśmy pokaźną ekipę (w tym sporą grupę tych, którzy powinni w tym czasie być na wf-ie), to jednak jeden z uczniów – Mateusz – zniknął. Wyjaśniliśmy sobie potem z Mateuszem, że on po prostu miał w tym czasie coś ważniejszego do załatwienia. Wyszedł ze szkoły, wsiadł w auto i pojechał do urzędu, gdzie był umówiony na konkretną godzinę z konkretną osobą i w konkretnej sprawie.
Staram się zachować zdrowy rozsądek i nie oczekuję od moich uczniów, że będą mnie uwielbiali. Kiedy uczeń dostaje dotację z unii na swoje gospodarstwo rolne, nie zazdroszczę mu, bo wiem, ile ciężkiej pracy musi w to gospodarstwo włożyć. Gdy cała grupa nie odrobi pracy domowej, nie przeżywam tego osobiście. Traktuję jednakowo tych, którzy przychodzą na wszystkie fakultety i tych, którzy nawet na obowiązkowych lekcjach zjawiają się sporadycznie. Sadystycznie znęcanie się nad kobietą w zaawansowanej ciąży to dla mnie coś zupełnie niezrozumiałego i mam nadzieję, że pan magister albo szybko się doktoryzuje i wyleczy z kompleksów, albo studenci sprowadzą go na ziemię i nauczy się, że między ambicjami nauczyciela a zainteresowaniem lub brakiem zainteresowania ucznia trzeba zawrzeć pewien kompromis. W przeciwnym wypadku studenci mogą do magistra mieć uczucia zupełnie inne, aniżeli on oczekuje.

Matura za darmo

Są na tym świecie ludzie, których cenię i szanuję. Niektórzy z nich są bardzo mądrzy i stanowią dla mnie olbrzymi autorytet, chociaż nie mają matury. Najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, jest cholewkarzem.
Dlatego nie uważam, aby było tragedią to, że się matury nie ma. Matura to taki egzamin, który uprawnia do pójścia na studia, a przecież nie każdy ma predyspozycje akademickie. Ich brak zresztą w niczym nie umniejsza wartości człowieka. Można być prostakiem z tytułem profesora na najwyższym urzędzie państwa, tak samo jak można być po zawodówce i być dobrym i mądrym ojcem, mężem, członkiem społeczności.
Dlatego za żadne skarby nie potrafię zrozumieć, jak można było podjąć decyzję, jaka przyszła do głowy zdesperowanemu pragnieniem głosów wyborców wicepremierowi, ministrowi edukacji, by w tym roku dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom maturzystów, którzy wprawdzie nie zdali jednego przedmiotu na maturze, ale ich średnia ogólnie plasowała sie powyżej 30% punktów.
Z tego, że co piąty maturzysta nie zdał w tym roku matury, zrobiono aferę polityczną na wielką skalę. Gadające głowy w telewizorze prześcigują się w opowiadaniu o tym, jak to u nich w klasie wszyscy zdali maturę, albo jakieś pojedyncze przypadki oblania się zdarzyły, a tu nagle jedna piąta. Nikt zdaje się nie pamiętać, że to nie ta sama matura. Zdawalność w mojej klasie też wyniosła 100%, ale prawda jest taka, że krążyły ściągi, nauczyciele udawali że nic nie widzą albo wręcz pomagali. A dopiero po tej szkolnej maturze następowało zderzenie z prawdziwym życiem. Nie wszyscy się dostaliśmy na wypragnione studia, niektórzy dopiero za rok, niektórzy musieli zrezygnować z marzeń o tej czy innej uczelni czy kierunku i podjąć studia zupełnie gdzie indziej. Niektórym z nas może i to wyszło na zdrowie, bo nie wiem co ja bym teraz robił, gdybym się wówczas dostał na tą hinduistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. A i stres egzaminacyjny też trwał do połowy lipca, czy w niektórych przypadkach nawet do końca września.
Obecna matura w zasadzie przytłaczającej większości maturzystów daje przepustkę na studia. Uczelnie zminimalizowały własne postępowania kwalifikacyjne, kandydat nie jest egzaminowany z przedmiotu, który zdawał na maturze. Wydaje się, że z oczywistych względów podnosi to rangę nowej matury, sprawdzanej przy użyciu obiektywnych kryteriów oceniania przez zewnętrznych egzaminatorów w oparciu o wypracowane przez lata i stale ulepszane procedury.
Odkąd pokończyli szkołę pierwsi absolwenci gimnazjów, mało kto decyduje się na naukę w szkole zawodowej. A przecież z moich kolegów i koleżanek z podstawówki olbrzymia grupa poszła do szkół nie kończących się maturą. Czyżby dzisiejsza młodzież miała przeciętnie wyższe I.Q. czy większą motywację i umiejętności uczenia się, niż młodzież 20 lat temu? Nie sądzę. Dlaczego więc wydaje nam się, że zdawalność matury na poziomie 79% w pierwszym roku jej funkcjonowania w pełnym przekroju szkół średnich to poziom niezadowalający? Z mojej klasy z podstawówki maturę ma znacznie mniejsza część z nas.
Zastanawiam się, czy jeśli zaproszę pana ministra, który za darmo chce dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom potencjalnych wyborców, by przyjechał we wrześniu do mnie do szkoły i wszedł ze mną na każdą pierwszą lekcję w każdej klasie maturalnej, to zechce nas odwiedzić i znajdzie argumenty przemawiające do przeciętnego ucznia i przekona każdego, że warto coś jednak w życiu robić, skoro i tak wszystko dostaje się za darmo. Zastanawiam się, czy pan minister podejmie kiedyś jakąś merytorycznie uzasadnioną decyzję, której jedynym motywem nie będzie populistyczna chęć uzyskania garstki głosów dla swojej balansującej na krawędzi progu wyborczego partii w najbliższych wyborach. Jakiś czas temu pan minister wydłużył młodzieży wakacje, by rok szkolny nie zaczynał się w piątek. Cóż, ja myślę, że jeśli by pan minister zechciał nas odwiedzić, ja jestem w stanie zmobilizować moich maturzystów do pojawienia się w szkole w piątek pierwszego września i posłuchania, czemuż to w cywilizowanym rzekomo kraju zasada lex retro non agit nie funkcjonuje i można nagle zmienić zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego, o którego procedurach i zakresie nauczyciel zobowiązany jest poinformować ucznia na dwa lata przed nim. Zmienić te zasady już po przeprowadzeniu egzaminu. Brawo, panie ministrze. To jest znakomita lekcja patriotyzmu z pana strony – pokazać młodzieży, że nie ma żadnych zasad, że można wszystko, a jedyne co się w życiu liczy, to własny stołek. Minister, którego udział w rządzie kole w oczy szereg instytucji i społeczności międzynarodowych, i przeciwko któremu protestują liczne środowiska w kraju i zagranicą, podejmie każdą decyzję żeby kupić sobie odrobinę sympatii i głosów, depcząc przy okazji wieloletnie wysiłki nauczycieli, egzaminatorów i ekspertów w zbudowanie autorytetu i powagi nowej matury.
Mateusz zdał w tym roku maturę. Wprawdzie zdał, ale słabo. Dziewięć osób w jego klasie nie zdało. Wczoraj przysłał mi maila z pytaniem, co sądzę o decyzji ministra. Nie bałem się mu odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem. Warto mieć w życiu tę odrobinę odwagi. Najważniejsze i najcenniejsze przyjaźnie mojego życia zdobyłem mówiąc ludziom prawdę, do bólu. Opłaca się to bardziej niż stołek. Nie jestem w stanie w tej chwili obiektywnie tego stwierdzić, ale przypuszczam, że z czystym sumieniem lepiej się umiera.