Facebook nie umie liczyć?

Cóż za przedziwny algorytm musi odpowiadać za wyświetlanie się liczby znajomych na Facebooku, skoro ma on problemy z policzeniem tych znajomych?
Już jakiś czas temu zauważyłem, że liczba znajomych się waha – a to spada, a to się podnosi. Ale myślałem, że to może efekt usuwania przez ludzi profili, usuwania się z listy naszych znajomych, są też oczywiście profile fałszywe, usuwane administracyjnie, co dotyczy szczególnie masowo zakładanych profili firm, instytucji, organizacji i stron internetowych tak, jakby były one osobami (zwyczaj chyba przeniesiony z Naszej Klasy), jak również zakładania fałszywych profili znanych osób.
Z czasem zdałem sobie jednak sprawę, że te fluktuacje w liczbie znajomych są nijak nieuzasadnione, bo o ile da się jakoś wytłumaczyć to, że znajomych ubywa, o tyle nagłe ich „przybycie”, czy też powrót do poprzedniej liczby, są – z braku jakiegokolwiek powiadomienia – zupełnie niewytłumaczalne. Ciekawe, czy też tak macie. Poniższe zrzuty zostały zrobione jeden pod drugim, po odświeżeniu strony, a w międzyczasie nie otrzymałem żadnego powiadomienia o nowych znajomych. Jak to możliwe, by doszło do takiej pomyłki? Przecież tego nie liczą za każdym razem na piechotę krasnoludki…















Wojna na fanów

Lady Gaga pobiła prezydenta Obamę na Facebooku. Liczba jej fanów przekroczyła 10 milionów, podczas gdy Barack Obama nie dobił jeszcze do tej liczby. Zanim rozstrzygnie się kolejna potyczka między Lady Gagą a Obamą, tym razem o to, które z nich jako pierwsze pobije Michaela Jacksona (13 milionów fanów), spieszę z informacją, że ten blog zgromadził już na Facebooku 23 fanów, więc rośnie im poważna konkurencja.

Wesoła szkoła

Internet jest straszny w rękach osób, które nie zdają sobie sprawy z jego potęgi. Na przykład moja ostatnia czwarta mechanika zrobiła kiedyś imprezę z fajką wodną, a szczegółowy reportaż fotograficzny z tej imprezy wrzucili do internetu, w tym zdjęcia, na których niektórzy z nich parodiują jakieś seksualne zwyczaje ludzi pierwotnych (bez udziału kobiet), w tym takie, na których jeden z nich siedzi ze spuszczonymi do kostek portkami. Zdjęcia na szczęście zniknęły natychmiast po tym, gdy poinformowałem SMS-ami bohaterów najbardziej pikantnych zdjęć o tym, że doszło do ich publikacji.
Natomiast bez przeszkód od paru tygodni można sobie na Picassie obejrzeć, jak wesoła jest Samorządowa Szkoła Podstawowa w Sieradzicach. Udało mi się na stronie Urzędu Gminy w Kazimierzy Wielkiej znaleźć adres mailowy tej szkoły i napisałem do nich z sugestią, że może jednak lepiej nie chwalić się w internecie tym, że na terenie szkoły – nawet i w godzinach wieczornych, po zakończeniu lekcji – odbywają się imprezy zakrapiane alkoholem. Niestety, nikt mi nie odpisał.
W każdym razie, jeśli ktoś ma ochotę wysłać dziecko do wesołej podstawówki, to w Sieradzicach jest chyba bardzo wesoło, przynajmniej w godzinach wieczornych, o czym można się przekonać oglądając ten album.

Patriotycznie na Facebooku

Wzruszająco wygląda strona główna Facebooka, gdy wejdę na nią zalogowany dzisiaj po południu. Prawie wszystkie newsy, które wyświetlają mi się na ścianie, informują, że moi znajomi wzięli udział w wyborach prezydenckich. Każdy taki news ma dołączoną konturową mapkę Polski, a niektórzy znajomi dołączają komentarz zachęcający innych do głosowania.
Wszystko za sprawą tej facebookowej aplikacji. Ilustrację pomniejszyłem na tyle, że nie trzeba chyba zacierać nazwisk i zdjęć moich znajomych. Dla osób postronnych i tak są nieczytelne.

Internet się starzeje

We wpisie z 1 listopada tego roku profesor Śliwerski przyznaje mi zaszczytny, acz słusznie zasłużony tytuł najbardziej doświadczonego z trójki blogerów – Chętkowski, Mały, Śliwerski, ponieważ mój pierwszy wpis pojawił się w październiku 2005 roku. Ledwie sięgam pamięcią do tego dnia, gdy opublikowałem pierwszy wpis na blogu, a przecież to nie był początek mojej przygody z internetem.
Moja pierwsza witryna znajdowała się na serwerach Tripod.com i miała piękny adres internetowy zawierający tyldę, znak wówczas powszechny w wirtualnym świecie, a dzisiaj prawie że zapomniany. Ale nie tylko tylda odchodzi z wolna do historii. Kto dzisiaj pamięta, że miał skrzynkę pocztową i stronę na Polboxie? Było mi niezwykle smutno, gdy w ostatnim czasie zaczęły znikać serwisy internetowe, które w latach dziewięćdziesiątych były dla mnie synonimem sieci. Lycos – powiązany z Tripodem – nagle zwinął skrzydła i po swoim brytyjskim portalu pozostawił jedynie informację o zakończeniu działalności. Yahoo! zrezygnowało ostatnio z dalszego utrzymywania Geocities, na którym kiedyś miałem mirror strony i które wydawało mi się miejscem, w którym trzeba być obecnym. Intensywnie używałem Yahoo!Groups, znakomitego pierwowzoru forów i list mailowych, wokół których tworzyły się prawdziwe społeczności użytkowników. Dziś z roku na rok coraz mniej studentów jest w stanie wyjaśnić, co to w ogóle są grupy dyskusyjne, nie wspominając już o tych opartych o protokół NNTP. Usenet to coś, co w tekstowym internecie było odpowiednikiem dzisiejszych forów, ale wraz z pogłębiającą się interaktywnością wszystkich stron i portali przestało dla nich mieć rację bytu, choć moim zdaniem – nawet jeśli w pewnej niszy – tętni wciąż życiem.
Pamiętam, jak sceptycy kręcili głową, gdy Google chciało poszerzyć swoją działalność i przestać być postrzegane jako wyłącznie wyszukiwarka. Nie dawali mu szans, rynek był już podobno zagospodarowany przez ówczesnych gigantów. Dzisiaj, gdy uczniowie zauważą przy otwieraniu przeze mnie przeglądarki, że mam ustawione My Yahoo jako stronę startową, dziwią się i pytają, czemu nie iGoogle.
Internet jest nieprzewidywalny. Nie sposób dzisiaj powiedzieć, jakie usługi go zdominują za dziesięć czy dwadzieścia lat i w jakim pójdzie kierunku. Bywa (znakomicie ilustruje to sukces Naszej Klasy czy Gadu-Gadu), że zupełnie prymitywny portal czy usługa, nie wnoszące niczego nowego i bazujące na rozwiązaniach od dawna obecnych, nagle odnoszą olbrzymi komercyjny sukces, chociaż alternatywne portale i konkurencyjne usługi zdają się być o wiele ciekawsze, zaawansowane i rozbudowane, a oferowane przez nie możliwości są o wiele większe.
Odkąd używam z uczniami platformy e-learningowej, musiałem się zawsze liczyć z malkontentami, którzy z mniej lub bardziej obiektywnych względów wykorzystywali fakt, że sugeruję im korzystanie z internetu jako kanału komunikacji ze mną i pozyskiwania materiałów dydaktycznych, do składania na mnie oficjalnych skarg i stawiania mi zarzutów. W tym roku szkolnym, jak zawsze, przeznaczyłem całą godzinę lekcyjną w pierwszych klasach we wrześniu na to, by pokazać, jak założyć konto w Moodlu, potem byłem gotów dać każdemu czas na założenie konta w szkole. I po raz pierwszy okazało się, że to zbyteczne. Że przecież każdy ma komputer i internet w domu. Moje niedowierzanie panowie z pierwszych klas technikum przyjęli ze zdziwieniem i patrząc na mnie jak na kretyna poinformowali mnie, że nie żyją w średniowieczu i mają w domach nie tylko dostęp do sieci, ale także bieżącą wodę i inne osiągnięcia cywilizacji.
Łukasz powiedział mi ostatnio, że mnie internet „cieszy” bardziej niż jego, chociaż on związał się z internetem i informatyką zawodowo. I ma chyba rację. A to, co mnie cieszy najbardziej, to gwarancja wielkiej przygody, niespodzianki związanej z kierunkiem dalszego rozwoju sieci. Moja obecność w internecie zaczęła się w roku 1996, „dwa lata przed erą Google”, w okolicach Nowego Kleparza. Aleje i Kleparz nigdy nie zmienią się tak bardzo, jak internet potrafi się zmienić w ciągu kilku lat.

Telefony z kamerami

W czasach, gdy kolejne szkoły i nauczyciele wkraczają ze swoją działalnością edukacyjną do platformy Second Life, w obliczu nieuchronnie nadciągającego końca dziewiętnastowiecznej szkoły opartej na modelu fabryki, polscy nauczyciele niejednokrotnie odgradzają się wysokim murem od nowoczesnych technologii i nie próbują ich nawet zrozumieć, a co dopiero wykorzystać. W codziennej działalności dydaktycznej mało kto stara się korzystać z potencjału rozwijających się w oszałamiającym tempie technologii informacyjno – komunikacyjnych.
Dwanaście lat temu Sąd Najwyższy Stanów Zjednoczonych orzekł – powołując się na Pierwszą Poprawkę do Konstytucji – że swobodny dostęp do komunikacji internetowej podlega ochronie na równi z wolnością słowa i wypowiedzi za pośrednictwem książek, prasy, mediów tradycyjnych czy w przemówieniach w miejscach publicznych. Tymczasem w szkolnych bibliotekach karierę robią oparte o mniej lub bardziej prymitywne algorytmy programy blokujące dostęp do części internetu, a my poważnie dyskutujemy w szkole o zakazie używania telefonów z kamerami, bo kilka tygodni temu uczniowie mieszkający w internacie zamieścili w internecie niewinny, kilkunastosekundowy gag zarejestrowany komórką. Pomyśleć, że wydawcy magazynu The Futurist spodziewają się, że do 2030 roku wszystko, co mówimy i robimy, będzie nagrywane. Jeszcze zanim to nastąpi, trzeba będzie chyba wiele wysiłku włożyć w szkolenie i doszkalanie nauczycieli i dyrektorów, by pomóc im nadążać technologicznie za młodzieżą, którą mają uczyć.
Uczeń, który w postaci telefonu komórkowego posiada w kieszeni komputer potężniejszy niż te, o których marzyły siły zbrojne światowych mocarstw kilkadziesiąt lat temu, szybko straci zainteresowanie szkołą, która nie tylko nie wykorzystuje nowoczesnych technologii, ale je piętnuje bądź w nieuzasadniony sposób ogranicza. Nie kryję, że w dużym stopniu zainspirowało mnie do tego wpisu przeglądanie nowo powstałego serwisu internetowego edunews.pl, który przygotował tłumaczenie ciekawej prezentacji, na której obejrzenie każdy nauczyciel powinien moim zdaniem znaleźć chwilę czasu – pewnym optymizmem napawać może fakt, że zainspirowała ona bardzo pewną bliską mi grupę przyszłych nauczycieli.

Jeśli pracujesz ze studentami filologii angielskiej, warto im pokazać oryginalną wersję tej samej prezentacji.

Komentujmy konstruktywnie

Anonimowość internetowa ma swoje straszne oblicze – za jej sprawą najgorsze możliwe instynkty przestają być czymś wstydliwym, a słowa, których nigdy byśmy nie powiedzieli głośno, a już na pewno nie publicznie, leją się potokiem w usenecie, internetowych forach i grupach dyskusyjnych.
Pod artykułami o zabójstwie księdza w Blachowni można przeczytać wypowiedzi ludzi, którzy otwarcie sympatyzują z mordercą, szydzą z ofiary, korzystają z okazji, by naubliżać a to grupie zawodowej ofiary, a to światopoglądowi katolickiemu bądź ateistycznemu. Nawet w moderowanych przecież komentarzach pod artykułem na Onecie zobaczyłem dzisiaj tyle nienawiści i idiotyzmu, że odechciewa się na te wszystkie fora zaglądać.
Ale samo omijanie nie rozwiąże problemu. Internetowe trolle będą nadal wzajemnie obrzucać się mięsem wypaczając ideę swobodnej wymiany informacji i wolności słowa. W częstochowskim lokalnym forum Gazety Wyborczej zdarzyły się w tym roku przypadki aroganckiego zachowania osoby podającej się za sprawującą ważną funkcję publiczną. Chamstwu w sieci trzeba wyraźnie powiedzieć „STOP”. Z internetowym rozmówcą, tak jak i z realnym interlokutorem, można się nie zgadzać, ale nie wolno na niego pluć, wybijać mu zębów ani dźgać go nożem – nawet wirtualnie.
Niewiele mogę zrobić sam, by to zmienić, ale postanowiłem codziennie wpisywać przynajmniej jeden konstruktywny komentarz na jakiejś stronie internetowej. Niekoniecznie pozytywny, bo internet to nie forum wzajemnej adoracji, ale rzeczowy i konstruktywny. Zachęcam do robienia tego samego.
Bądźmy konstruktywni – jest wielu ludzi rozumnych korzystających z internetu. Jeśli każdy z nas – zamiast biernie przyglądać się przerażającym bzdurom wypisywanym przez frustratów na forach – napisze od czasu do czasu coś mądrego, wolność słowa nie straci sensu, a internet drugiej generacji, umożliwiający każdemu publikowanie własnych treści bez żadnych nakładów finansowych ani wiedzy technicznej, nie stanie się odrażający.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Rybie rozmyślania

Jako nastolatek Arthur C. Clarke biegał po szkole do portowej księgarni i stojąc między regałami przeczytał od deski do deski Wojnę światów Herberta G. Wellsa. Nie było go stać na kupno tej fundamentalnej dla przyszłego pisarza pozycji i do końca życia pozostał wdzięczny życzliwemu księgarzowi, który nie przepędził natrętnego czytelnika ze swojego sklepu.
Dla mnie, gdy byłem w liceum, język angielski był prawie tak martwy jak łacina. Nie znałem żadnego rodzimego użytkownika tego języka, nie miałem możliwości używania angielskiego do jakiejkolwiek autentycznej komunikacji. O tym, że gdzieś tam w świecie ktoś naprawdę tego języka używa, mogłem się przekonać jedynie misternie kręcąc gałką radia i przeszukując fale średnie i krótkie. Z Voice of America nagrywałem sobie na magnetofonie kasetowym audycje w Special English, a potem skrupulatnie sporządzałem transkrypcje tych audycji. Miałem całe sterty tak zapisanych zeszytów.
Dziś moi uczniowie są w stanie w kilka minut ściągnąć kopię Wojny światów w dowolnym języku świata, korzystając z jednej z wielu witryn internetowych takich jak Project Gutenberg, zastępujących z wolna coraz większe biblioteki. Trochę mniej legalnie i niekoniecznie w kilka minut, ale także bez większych trudności, są w stanie pobrać którąś z ekranizacji tej powieści, a nawet oryginalną audycję w reżyserii Orsona Wellesa, nadaną 30 października 1938 roku w radiu CBS, audycję, która wywołała panikę u słuchaczy. Sieć jest pełna mniej i bardziej profesjonalnych podcastów, które można pobrać na swój przenośny odtwarzacz i słuchać ich po drodze do szkoły. Każdy znajdzie coś na interesujący go temat i na odpowiednim dla siebie poziomie.
Gdy jako nastolatek uczyłem się niemieckiego, mieliśmy jedną wspólną książkę (należała do nauczycielki), musieliśmy z niej wszystko przepisywać do zeszytów, była wydrukowana na szorstkim, pożółkłym papierze, nie zawierała żadnych ilustracji ani ćwiczeń komunikacyjnych. Czytanka, słówka, gramatyka, następny rozdział.
Moi uczniowie dzisiaj mają do dyspozycji kolorowy, urozmaicony podręcznik z olbrzymią ilością materiałów stymulujących, różnorodny pod względem treści i formy, zawierający całe mnóstwo dodatkowych materiałów w postaci ćwiczeń, płyty multimedialnej, interaktywnej strony internetowej. Używamy internetowej platformy e-learningowej do gromadzenia materiałów dydaktycznych, oddawania i oceniania zadań. Nie prowadzimy zeszytów (a przynajmniej nie kontroluję tego), bo w dobie multimedialnych wielomodułowych podręczników, komputerów, Moodla i kserokopiarki mijałoby się to z celem.
Uczniowie są wymagający. Gdy dzisiaj rano zaniosłem do piętnastoosobowej grupy siedemnastolatków sześć kserokopii arkusza diagnostycznego przygotowanego przez Okręgową Komisję Egzaminacyjną z Poznania, niektórzy mieli pretensje, że to za mało. Pracowaliśmy w tempie niewyobrażalnie szybszym niż to, które pamiętam z lekcji języka niemieckiego w dzieciństwie, ale warunki były – ich zdaniem – i tak nieodpowiednie.
Dzisiejsi uczniowie nie wiedzą, jak wielkie mają możliwości. Nie są w stanie przewidzieć, jak wiele mogliby osiągnąć w pełni wykorzystując potencjał, który tkwi w nich samych i w warunkach, jakie im zapewnia współczesny świat. Nie wszyscy z nich zajdą daleko. Niektórzy, niczym ta prehistoryczna ryba z metafory Arthura C. Clarke’a, która mówi sobie, że nie wyjdzie na ląd, bo po co niby miałaby wychodzić, będą spędzać całe dnie i noce na ogłupiających portalach w rodzaju Naszej klasy i nie skorzystają ze stojącej przed nimi szansy. Inni dadzą się ponieść ewolucji na ląd, na szczyty gór i w przestworza kosmosu, o którym już nie jestem w stanie nic napisać, bo mój wzrok tak daleko nie sięga. Jestem krótkowzroczny jak fale krótkie, na których poszukiwałem przed laty Głosu Ameryki.

Milenium co cztery lata

Przed rokiem dwutysięcznym spodziewaliśmy się całkowitego paraliżu wszystkich systemów elektronicznych świata, który miała spowodować niezrozumiała dla wielu komputerów data. Teraz – z trochę innego powodu – boimy się nadchodzącego końca kalendarza starożytnych Majów.
A tu tymczasem zwykły, co cztery lata wracający rok przestępny potrafi narobić większego zamieszania. Oto, jak wyglądało moje forum w nocy z 28 na 29 lutego 2008:


www.anglista.edu.pl

Serdeczne podziękowania dla Michała za szybką interwencję.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Żałoba w blogosferze

Dzisiaj mija dokładnie miesiąc, odkąd Michał Piróg dokonał ostatniego wpisu w swoim – nawiasem mówiąc dosyć popularnym jakiś czas temu – blogu. Notka była dziwna, intrygująca. Pytał w niej czytelnika, przypominając mu o politycznych przepychankach polityków nad trumnami polskich lotników, którzy zginęli w katastrofie pod Mirosławcem, czy potrafi uszanować intymność śmierci i żałoby. We wpisie nie było właściwie nic kontrowersyjnego, nie trzeba było jednak długo czekać, by pojawiły się pod nim obraźliwe komentarze, nijak się nie mające do treści wpisu, w których użytkownicy Onetu o bardzo idealistycznie brzmiących nickach zaczęli obrzucać autora najgorszymi możliwymi do wyobrażenia epitetami. Nie przebierając w słowach odnosili się do zainteresowań, przekonań politycznych i orientacji seksualnej Michała, nie pominęli też genealogii i sposobu spędzania wolnego czasu. Niektóre obelgi były tak wulgarne, że trudno nawet zrozumieć, do czego się odnosiły. Niektóre pisane były, kiedy autora już nie było między nami.
Bo Michał, student historii Uniwersytetu Jagiellońskiego, popełnił samobójstwo kilka dni po ostatnim wpisie na blogu Onetu, podczas gdy czytelnicy w najlepsze wzajemnie się obrażali. Nie chcę się zastanawiać nad przyczynami tragedii, bo jak piszą na specjalnej, poświęconej pamięci Michała stronie jego internetowi przyjaciele, powodów było wiele. Sam Michał nie uważał za konieczne dzielić się z nikim motywami swojej decyzji, skoro swój pożegnalny list napisał na paragonie z Kauflandu, bardziej po to, by wyjaśnić, co na pewno nie było przyczyną samobójstwa, oraz by podkreślić, że nie życzy sobie katolickiego pogrzebu.
Ale zawdzięczamy Michałowi ważną lekcję i każdy, kto – korzystając z możliwości anonimowego wypowiadania się na forach i komentowania blogów czy artykułów – traci poczucie smaku i daje się ponieść irracjonalnym emocjom, powinien się zastanowić, czy napisałby to, co pisze, gdyby wiedział, że pisze do kogoś, kto już na pewno nie odpowie.
Wypada się podpisać pod słowami jednego z wspominających Michała bloggerów, Adama:

Pragmatyku, czekaj na nas w blogowej krainie tam w górze…
I czuwaj nad nami, cobyśmy żenujących postów nie pisali.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,