Ktoś bardzo ważny

Od rana chodziliśmy wszyscy jak na szpilkach. Mieliśmy się spotkać – maturzyści i trzecie klasy technikum – z kimś bardzo ważnym, kto miał do nas przyjechać z Warszawy. Bardzo ważny człowiek, na którego lepiej, żebyśmy my poczekali parę minut, niż żeby on na nas poczekał. Nie było w związku z tym szóstej lekcji w mojej maturalnej klasie, a sala gimnastyczna na tej lekcji wypełniła się po brzegi uczniami, których cały październik ciężko było zastać w szkole.
Od rana przez kilka godzin nikt nie potrafił udzielić rzeczowej informacji na temat tajemniczego sławnego gościa. Był on na przemian sekretarzem stanu (to z Ameryki chyba?), ministrem, wiceministrem… Jedno nie ulegało wątpliwości. Mieliśmy dostąpić zaszczytu spotkania kogoś, kto w swoim napiętym kalendarzu znalazł dla nas pół godziny (a może tylko dwadzieścia minut?) czasu, i kto przyjeżdża z Warszawy, która jest na końcu świata i jest marzeniem każdego człowieka, by przynajmniej raz zobaczyć to cudowne miasto na własne oczy, ba, odbyć do niego pielgrzymkę, porównywalną chyba jedynie z obowiązkową pielgrzymką każdego muzułmanina do Mekki, chociaż raz w życiu.
Po kilkunastu minutach oczekiwania (a jednocześnie martwienia się o odsłonięte nerki – i nie tylko nerki – dziewczyn z III c, które siedziały przed nami), mogliśmy z moimi panami z IV d entuzjastycznie przywitać cudownego gościa, który – tyle zdołałem zrozumieć – ma 32 lata, jedną żonę zamiast osiemnastu narzeczonych, i wierzy w spełniające się marzenia. Wszedł na salę gimnastyczną razem z dobrze nam znanymi przedstawicielami lokalnej władzy i organu prowadzącego naszą szkołę – przesympatycznym starostą i nadzwyczaj popularnym wójtem jednej z gmin naszego powiatu. Podczas gdy oni, dobrze nam znani i kochani przez nas lokalni włodarze, usiedli sobie spokojnie na środku sali, on – w triumfalnym i gwiazdorskim stylu – przebiegł przez pierwsze rzędy zgromadzonych podając wszystkim rękę i przybijając piątkę, jakby był Michaelem Jacksonem, Dodą, Ewą Sonnet czy kimś porównywalnym. Na szczęście nasi maturzyści i trzecie klasy technikum zachowały się jak należy i przyjęły te jego spontaniczne gesty tak, jakby naprawdę był Dodą czy Ewą Sonnet. Michaela Jacksona pominąłem tym razem celowo, z grzeczności.
Gość mówił naprawdę porywająco. Z uwagi na kiepską akustykę sali słyszałem zaledwie połowę z tego, co powiedział, ale i tak byłem poruszony. Trzeba walczyć o swoje marzenia, nic nas nie powstrzyma, wystarczy napisać maila do kogoś bardzo ważnego, by samemu dostać szansę. Wojtka z III b wzruszył do łez (Wojtek jest niezły w te klocki). Nie rozumiem tylko, dlaczego – jego zdaniem – na sali „mogli siedzieć” znakomici informatycy, mechanicy, ekonomiści, logistycy i inni. Moim zdaniem siedzieli, a nie mogli siedzieć.
Gdy cudowny, charyzmatyczny gość kazał nam zadawać sobie pytania, cisnęło mi się na usta, by spytać go, kim właściwie jest, jak się nazywa i w jakim celu do nas przyjechał, ale uznałem, że to impreza, na której mam status co najwyżej obserwatora, więc lepiej, żebym się nie odzywał. Z ulgą przyjąłem więc pytanie z IV a, jedyne zadane, które było wręcz majstersztykiem erystyki i wpisywało się znakomicie w to, co gość nam zaprezentował: zapytać o jak najwięcej, w jak najpodnioślejszych słowach, nie mówiąc jednocześnie nic konkretnego.
Na koniec spotkania gość rzucił się do nas ze swoimi wizytówkami. Mnie wprawdzie nie udało się zdobyć tego cennego suweniru, ale – korzystając z uprzejmości uczniów i uczennic innych klas (moja czwarta de, jako klasa do d…, nie dostała ani jednej wizytówki), wiem, z kim było to spotkanie, sprawdziłem sobie w Wikipedii. Nadal nie mam pojęcia, z jakiej okazji i w jakim celu przyjechał do nas gość z Polskiego Stronnictwa Ludowego. Wybory dopiero w przyszłym roku. Nie wiem, czy występował tam jako ewangelista, kabareciarz czy polityk. Ani słowem nie wspomniał o sprawach, którymi się zajmuje, o współpracy ze środowiskami społecznymi, dialogu społecznym oraz o problemach uchodźców. Widocznie ma bardzo nudną pracę…
Duże brawa dla Pana Starosty, który – wychodząc ze spotkania – starał się wpisać w jego konwencję i żegnał nas równie entuzjastycznie, jak byliśmy powitani przez tajemniczego przybysza z nieodgadnionej i wyśnionej przez wszystkich Warszawy.