Pomnik Smoleński

W polskiej debacie politycznej nieprzerwanie od pięciu lat wypływa, przeważnie z odgłosami i zapachami przypominającymi bulgotanie i wyziewy z rur kanalizacyjnych, kwestia godnego upamiętnienia ofiar katastrofy prezydenckiego samolotu. Jedni chcą pomnika monumentalnego, który przyćmi swoimi rozmiarami wszystko w promieniu wielu kilometrów, inni pod byle pretekstem odrzucają każdy, nawet najbardziej skromny pomysł. Jedni i drudzy zapominają, że samolotem Tupolew do Smoleńska leciały 10 kwietnia 2015 roku osoby, których – poza chęcią uczestnictwa w rocznicowych uroczystościach patriotycznych – nie łączyło zbyt wiele, a niekiedy dzieliło prawie wszystko. Różnice polityczne i światopoglądowe nie przeszkodziły im w tym, by lecieć jednym samolotem i w nim – niestety – wspólnie zginąć. Tym bardziej przykre są takie próby upamiętniania tej tragedii, w których jedna, druga czy trzecia siła polityczna próbują wykorzystać budowę ewentualnego pomnika do doraźnych celów politycznych, partyjnych.
Trochę to pewnie wina patosu, który zalega na naszym dyskursie politycznym niczym śniedź na pomnikach. Na ulicach polskich miast pojawia się wprawdzie coraz więcej małej architektury o charakterze mniej podniosłym, raczej dekoracyjnym, artystycznym i funkcjonalnym, ale większości z nas nadal trudno sobie wyobrazić, że godny pomnik nie musi koniecznie być posągiem na gigantycznym postumencie ani nie musi zawierać w sobie odniesienia do krzyża, który przecież nie dla wszystkich osób, które zginęły pod Smoleńskiem, był znakiem o tym samym znaczeniu.
Czyż nie pięknie można by uczcić każdą z dziewięćdziesięciu sześciu ofiar smoleńskiej tragedii, wytyczając w okolicach Krakowskiego Przedmieścia szlak spacerowy i oznaczając go specjalnymi emblematami w chodniku, z których każdy poświęcony był innej z ofiar? Podobne oznaczenia w Londynie bardzo pięknie oddają hołd księżnej Dianie, i nie sposób ich nie zauważyć szczególnie tam, gdzie po jej śmierci żałoba ogólnonarodowa dała o sobie znać najwyraźniej.

By upamiętnić kogoś, kogo się kochało i o kim chce się pamiętać, można także na przykład ufundować ławkę i podpisać ją imieniem tej osoby. Nie musi to być zaraz posąg tej osoby siedzący na ławce, chociaż akurat takie pomniki – których zresztą na polskich ulicach zjawiło się w ostatnich latach sporo – są bardzo sympatyczne i przyciągają licznych turystów i przechodniów. Fajnie jest się sfotografować, siedząc na jednej ławce z Julianem Tuwimem, Haliną Poświatowską czy Markiem Perepeczko.

Albo można posadzić drzewo ku czyjejś pamięci. Taki żywy pomnik nie będzie miał nawet za złe gołębiom, jeśli zostanie przez nie „zaznaczony”.

Listy z wojska

Zgodnie z niedawną zapowiedzią, zeskanowałem listy napisane przez mojego Ojca w jednostce wojskowej w Siedlcach w latach 1948 – 1949. Tak jak poprzednio, w przypadku listów Wujka Janka, to niby tylko rodzinna pamiątka, ale dziś – w dobie inwazji Słoików na Warszawę – czyta się z pewnym niedowierzaniem, że ludzie wysyłali sobie pocztą boczek albo jabłka, czy też że narzekali na ceny żyletek i prosili o to, by pójść do sąsiada naostrzyć brzytwę i im wysłać.
W jednym z listów jest mowa o wydaleniu ze szkoły podoficerskiej. Bynajmniej nie chodzi tu o konsekwencje jakiegoś wybryku chuligańskiego, a tajemniczy powód tego wydalenia, nie wyjaśniony w liście (bo mógłby zaszkodzić), to przedwojenna przeszłość Dziadka w „reakcyjnej” policji.
Z wyjątkowo ciepłymi podziękowaniami dla Eli i Tomka oraz reszty naszej rodziny z Łodzi.

Listy Wujka Janka

Wujek Janek był starszym bratem mojego ojca. Zapamiętałem go jako wesołego staruszka z amputowaną nogą, którego czasem odwiedzaliśmy w Łodzi, i o którego pogrzebie zawiadomił nas telegram przyniesiony przez milicjanta. O ile dobrze pamiętam, milicjant mało co nie został przy tej okazji pogryziony przez naszego psa. „Ojciec umarł. Pogrzeb w sobotę” – to brzmiało jak zaszyfrowana wiadomość o wywrotowej akcji Solidarności, nieprawdaż? Pamiętam też, jak wracaliśmy z pogrzebu Wujka Janka do sparaliżowanej rozruchami sierpnia 1980 Częstochowy.
Dzisiaj moje kuzynki z Łodzi dostały śliczną pamiątkę po Wujku Janku. Listy, jakie pisał do Rodziców (czyli moich Dziadków) w latach 1947-1949. To wprawdzie rodzinna pamiątka, ale wydaje mi się, że może być ciekawą lekturą dla każdego, kto tęskni za lekcjami kaligrafii albo zastanawia się nad tym, jak to było, kiedy nie było internetu, mediów społecznościowych, telefonów (nie tylko komórkowych)…
Zeskanowałem te listy i upubliczniam je, wkrótce wrzucę także listy mojego Ojca z wojska, z tego samego okresu.