Prawda w cyrku

Bardzo dobrze pamiętam 10 kwietnia 2010 roku. Nie tak bardzo, jak 11 września 2001, ale jednak. To był pierwszy od kilku tygodni wolny weekend, miałem ciężki tydzień, więc długo spałem i zupełnie nie wiedziałem, o co chodzi Janinie, gdy przywitała mnie koło jedenastej słowami „A tu takie wiadomości…”.
Pamiętam, że kilka sekund po tym, jak dotarło do mnie, co się stało, zanim jeszcze zacząłem się zastanawiać, kto zginął w prezydenckim samolocie, było dla mnie oczywiste, jakie były przyczyny tragedii i to, że był to wypadek. Potworny, ale w gruncie rzeczy głupi wypadek. Gdyby ktoś mi wtedy powiedział, że polskie instytucje państwowe będą latami prowadziły grę polityczną przerzucając się winą za tę tragedię, puknąłbym się w czoło, a pewnie i zaklął, że ktoś tak paskudnie żartuje.
Potem przez wiele godzin pojawiały się różne wersje list pasażerów, a moją uwagę skupiało głównie to, czy lista jest już ostateczna, czy nadal się coś na niej zmienia, bo na liście wiele było nazwisk osób, które ceniłem, które szanowałem, których kariery, wzloty i upadki śledziłem z zainteresowaniem. Kilka z tych osób miałem okazję osobiście poznać, jedną spotykałem dość często, choć oczywiście o jakiejś znajomości nie sposób mówić.
Od samego początku wydawało mi się oczywiste, że w tym wypadku lotniczym w jednej chwili zginęły razem osoby, które dotąd spierały się na mównicy sejmowej i w mediach i których poza tym nieszczęśliwym lotem niewiele czasami łączyło. Dyskusja o odpowiedzialności za katastrofę wydawała mi się od początku absurdem, bo pod Smoleńskiem zginęła niejedna osoba, której można by przykleić łatkę sprawcy tego wypadku w równym, albo i większym stopniu, niż innym osobom, które pozostały w kraju i przeżyły. Szczątki ofiar i sprawców zmieszały się ze sobą w tym przeklętym miejscu, a historyczne znaczenie tego momentu sprawiło, że łotrzy stali się nagle bohaterami, a bohaterowie łotrami. Upadające autorytety stały się w jednej minucie postaciami historycznymi, postacie karykaturalne i wykpiwane zmieniły się w posągi z mosiądzu. Zaczęliśmy się modlić w intencji zdeklarowanych ateistów albo czcić bez opamiętania osoby, które były niezwykle skromne. Krzywe zwierciadło historii wypaczyło wszystko.
10 kwietnia 2010 byłem niezwykle optymistycznie nastawiony co do tego, jaką lekcję Polska wyciągnie z tej tragedii, w przeciwieństwie do Jacka, którego już z nami nie ma. On mniej się ode mnie pomylił. Dopiero przy pogrzebie Lecha Kaczyńskiego zacząłem czuć, że żegnamy się ze zdrowym rozsądkiem. A gdy jakiś czas później, zniesmaczony przeciągającym się wykorzystywaniem tragedii do celów politycznych dałem temu wyraz, zebrałem cięgi od urażonego czytelnika.
Nie miałem pojęcia, że przez te niespełna sześć lat tak często pisałem o Smoleńsku. W rzeczywistości ten temat wcale nie jest dla mnie tak istotny i wydaje mi się, że liczba moich wpisów na ten temat pokazuje tylko, że partii o pięknej nazwie nawet mnie udało się wkręcić w tę bezcelową dyskusję nad trumnami. Dyskusję, której kolejną odsłonę mamy znowu przed sobą. Minister Obrony Narodowej uroczyście wznowił dzisiaj grzebanie w sprawie sprzed lat i będziemy na nowo „dochodzić prawdy” i „przywracać honor i godność” „poległym” w Smoleńsku, których „państwo polskie zdradziło i zostawiło o świcie”. Komisja powołana przez ministra Macierewicza będzie na nowo badać przyczyny katastrofy smoleńskiej. Prawdziwy cyrk nad trumnami. Rację ma chyba Lech Wałęsa. Eksperci Macierewicza powinni się raczej zająć badaniem tajemnic bitwy pod Grunwaldem – tam jest dopiero dużo niewyjaśnionych spraw…
A prawda, którą ustali komisja? Cóż, będzie w równym stopniu prawdziwa, co aroganckie stwierdzenie Macierewicza, że katastrofa smoleńska była „największą tragedią w dziejach lotnictwa światowego”.