Znaki krytyczne

Gdy kiedyś zobaczyłem reklamę wyświetlającą się na jakiejś stronie w ramach programu Google Adwords, pobłażliwie pokiwałem głową. Jakże okazać co innego niż wyrozumiałość dla jakiejś międzynarodowej firmy, próbującej sobie poradzić z zawiłościami polskich liter „z” i „ź”. Ba, byłem skłonny się zastanawiać nad tym, czy istnienie tych wszystkich „ą”, „ę”, „ć” i innych specyficznych znaków diakrytycznych jest w ogóle konieczne i czy nie można by się pokusić o uproszczenie naszej ojczystej pisowni.

Niedawno jednak, chodząc po korytarzach pewnej instytucji, której nazwa zawiera przymiotnik „wojewódzki” i wydawałoby się, że powinniśmy się tam spodziewać pełnego profesjonalizmu w stosowaniu „ogonków” w typowo polskich literach alfabetu, ze zdziwieniem odnotowałem w jednym tylko korytarzu aż dwa przykłady kłopotów z ich użyciem.

Że w trzech linijkach kluczowej części plakatu, wydrukowanych czerwoną czcionką, udało się zmieścić aż trzy błędy ortograficzne, zdziwiło mnie wystarczająco. Zupełnie niewiarygodnym okazało się natomiast to, że podobny błąd pozostał niezauważony na tabliczce na drzwiach po przeciwnej stronie korytarza, zawierającej zaledwie trzy słowa.

Czyli trudności z literkami z „ogonkiem” to problem nie tylko obcokrajowców reklamujących się na polskim rynku, ale także rodzimych użytkowników języka. Może dyslektyków, może nieuków, a może po prostu bardzo nieuważnych ludzi. Nie mających czasu na przeczytanie tego, co sami napisali. Może z nerwów, a może z zapracowania. W każdym razie przestałem się zastanawiać nad upraszczaniem polskiej pisowni, gdy zobaczyłem (w tym samym korytarzu) jeszcze jeden ciekawy przypadek ortograficznej dysfunkcji.