Naiwność szkodliwa

O Bartku, który od urodzenia pozbawiony jest części paluszków, a w dodatku w wieku 10 lat dopadła go cukrzyca, pisałem już kiedyś w kontekście jego szkolnych problemów z językiem angielskim, na którym nie pozwalano mu kontrolować poziomu cukru. Spędziłem weekend obserwując bohaterskie i bardzo absorbujące zmagania chłopca z cukrzycą, ponieważ przyjechał z ojcem do Krakowa. Zabraliśmy go na Kopiec, do Czartoryskich, na Kazimierz, na świąteczny jarmark na Rynku Głównym i w parę innych miejsc. Podczas pobytu u mnie zużył dwadzieścia sześć pasków do pomiaru cukru, raz na środku Starego Miasta o mało nam nie odpłynął i musieliśmy szybko wlać w niego trochę Coli. Każdy posiłek musiał być przemyślany i towarzyszyły nam ciągle korekty i insulina.
Problemów z językiem angielskim Bartek obecnie nie ma, bo nauczycielka jest na urlopie macierzyńskim, a w ogóle cała szkoła – na czas remontu – została przeniesiona i lekcje odbywają się w pobliskim gimnazjum. Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo wytrwałym i gruboskórnym, żeby – będąc chorym – wytrzymać w polskiej szkole. Przemiła siostra katechetka podczas lekcji religii podała ostatnio błyskotliwy przykład na wszechmoc boską i oznajmiła dzieciom, że Bartek dawno byłby już zdrowy, gdyby jego rodzice zabrali go do Lourdes i poprosili o pomoc Matkę Boską.
Gdyby chłopiec miał kilka lat więcej i był bardziej pyskaty, pewnie zapytałby siostrę, dlaczego Maryja dotąd nie zajęła się jego uzdrowieniem, skoro mieszka on z rodzicami na Rynku Wieluńskim, jakieś 500 metrów od Jasnej Góry. Czyżby do Lourdes było jej bliżej niż do Jasnej Góry? A może ta Maryja w Lourdes to jakaś inna Matka Boska? Lepsza i potężniejsza?
Siostrze wypada pozazdrościć błyskotliwego pomysłu, jej zajęcia na pewno są bardzo ciekawe. Szkoda, że nie zauważa, że jej głupia naiwność jednym może się wydać piękna i inspirująca, a innym po prostu rzuca cień na ich życie rodzinne. Jakby rodzice Bartka mieli mało problemów, dowiadują się teraz, że – zdaniem katechetki – mogliby bardziej się postarać o wyzdrowienie swojego syna, niż robią to obecnie.
Tamtejszej parafii gratuluję serdecznie znakomitych katechetów. Przed laty jeden z nich skutecznie wyleczył mnie z chodzenia na religię i do kościoła, zobaczymy kogo za parę lat wybierze Bartek, skoro siostra każe mu wybierać między Matką Boską z Lourdes a rodzicami.

Motywujący system oceniania

Jak przeczytałem kiedyś na forum MojaCukrzyca.pl, bardzo wiele dzieci zapada na cukrzycę w wieku około dziesięciu lat. Kiedy rok temu ta cywilizacyjna choroba dopadła Bartka, wszystkim nam w rodzinie wydawało się, że to prawdziwy dopust boży i iście hiobowa ironia cynicznego losu. Ale Bartek jest chłopcem bardzo roztropnym, inteligentnym i energicznym – umie sobie sam zmierzyć cukier i podać insulinę, szybciej od rodziców nauczył się obliczać, ile czego ma zjeść. W minione wakacje – dzięki wspomnianemu forum – poznał rówieśników z tym samym problemem i wielu życzliwych ludzi.
Czego bym się natomiast nigdy nie spodziewał, zupełnie zawiodła w przypadku Bartka szkoła. Ten dotąd dobrze uczący się chłopiec nagle spadł z ocenami do przeciętnych, a z angielskiego jest wręcz zagrożony i możliwe, że będzie powtarzał czwartą klasę. Zdziwiło mnie to bardzo, bo po obejrzeniu podstawy programowej z języka angielskiego w szkole podstawowej nie chce mi się jakoś wierzyć, by dziecko spędzające wiele godzin tygodniowo przed komputerem z grami fabularnymi w języku angielskim i przed telewizją satelitarną mogło mieć z tym przedmiotem problemy, ale włos zjeżył mi się na głowie, gdy źródłem szkolnych niepowodzeń Bartka zainteresowałem się trochę bliżej.
Okazuje się, że jego podstawówka – mimo wielokrotnych interwencji i wizyt mamy Bartka w szkole – nie przyjmuje do wiadomości, że dziecko jest cukrzykiem. Albo inaczej – przyjmuje, ale nie umie sobie z tym zupełnie poradzić. Anglistka ucząca chłopca otwarcie przyznaje, że chłopiec sprawia jej problemy wychowawcze, ponieważ notorycznie próbuje jeść na lekcji i pani musi poświęcać mu dużo uwagi, by dopilnować, żeby nie jadł. Uważa też, że Bartek mści się na niej, ponieważ patrzy się na nią dziwnym, mętnym wzrokiem, nie uważa, jest zdekoncentrowany. Podobno chwilami sprawia wrażenie, jakby był nieprzytomny. Nauczycielki Bartka zdają się nie rozumieć, że obecność w klasie dziecka z tak olbrzymimi wahaniami cukru zmusza je do naginania w jego przypadku regulaminu szkolnego i że nie tylko powinny mu pozwolić na jedzenie i picie podczas lekcji, ale także udzielić mu w tym zakresie wsparcia i stworzyć przyjazne warunki. Doszło do paradoksalnej sytuacji, w której jedyne miejscem, gdzie chłopiec nie jest w stanie na podstawie obserwacji własnego samopoczucia regulować poziomu cukru to szkoła, gdzie ponoć przebywa pod czujnym okiem kompetentnych nauczycieli.
Nie wyobrażam sobie jakoś także systemu oceniania – wewnątrzszkolnego czy przedmiotowego – w którym uzyskując 14 punktów na 16 możliwych otrzymać można ocenę dostateczną za karę i „dla przykładu”, ponieważ nie jest się dość aktywnym na lekcjach.
Nie rozumiem również zupełnie, jak mogło dojść do tego, że mamie Bartka zasugerowano, że skoro dziecko musi jeść na lekcji, powinna rozważyć odizolowanie go od innych dzieci w klasie i starać się o indywidualny tok nauczania, by mógł – zamiast chodzić do szkoły – uczyć się w domu.
Głowimy się teraz bardzo nad tym, jak nie dopuścić do tego, że nauczyciele zniechęcą Bartka do szkoły i nauki, oraz jak zapobiec krzywdom, jakie ich niezrozumienie problemu może wyrządzić w psychice dziecka. Sama choroba to już wystarczające nieszczęście dla organizmu dziecka i szkoła powinna mu w tym nieszczęściu pomóc – taki jest jej ustawowy obowiązek.