Lista pod nieobecność

Studenci pierwszego roku dziwią się, że staram się zapamiętać, jak się nazywają. Podobno to bez sensu, przecież studenci „tak szybko odchodzą”… Szkoda sobie zaśmiecać głowę.
Mam swoje powody, którymi nie podzielę się publicznie, ale o których moim studentom mówię (przy okazji pozdrawiam mojego kolegę z liceum, byłego studenta Uniwersytetu Adama Mickiewicza, dziś mieszkającego na stałe w Anglii).
Ale mam i takie, którym można się pochwalić na blogu. Otóż są takie chwile, jak dzisiaj, że przychodzi ci na zajęcia cały ostatni semestr informatyki, wszyscy na jedną godzinę, bo to ich ostatnie zajęcia w tym tygodniu, a ktoś odwołał im zajęcia odbywające się z moimi na zakładkę, więc albo połowa roku musiałaby czekać, albo mieliby nieobecność, więc przyszli wszyscy na raz. Do tego jeszcze przyszedł gość z Ministerstwa Magii, Sławek, więc było naprawdę bardzo ciasno. Trzy osoby siedziały na ławce z boku, pod ścianą, bo nie mieściły się w normalnych miejscach.
Przez ten tłok i zgiełk zapomniałem sprawdzić obecność, więc – gdy już wszyscy poszli – wyjąłem arkusze całego roku i nazwisko po nazwisku, osoba po osobie, zrobiłem to już po ich wyjściu. Miałem lekkie wątpliwości przy dwóch nazwiskach. Wątpliwości te rozstrzygnąłem na korzyść osób, których dotyczyły. Co do całej reszty, miałem absolutną pewność, że wiem, czy dana osoba na zajęciach była, czy nie, i odnotowałem to na liście w odpowiedni sposób.
Zostały mi jeszcze tylko trzy spotkania z ostatnim semestrem informatyki. Dziś, gdy zauważyłem, z jaką łatwością przyszło mi sprawdzenie ich listy obecności już po ich wyjściu, zrozumiałem też, jak bardzo mi ich będzie brakować, gdy w semestrze letnim nie będzie ich już w moim obciążeniu ani planie zajęć.