Niepotrzebne tarcia

Jednym z najbardziej przykrych doświadczeń w pracy nauczyciela jest dla mnie niezręczna sytuacja, w jakiej jesteśmy stawiani – nauczyciele i uczniowie – podczas szkolnych rekolekcji wielkopostnych. Staram się nie zwracać uwagi, kto z uczniów mających ze mną lekcję podczas mszy świętej na sali gimnastycznej udaje się na nią, a kto zostaje w pracowni. Podczas dyskusji czy oceniając wypowiedzi pisemne bez większego trudu ignoruję różnice światopoglądowe pomiędzy moimi uczniami, a okazując stale pewną dozę otwartości i zaufania, spotykam się niejednokrotnie z wzruszającymi wręcz przykładami odwzajemniania tej postawy.
Czuję jednak zawsze pewien niepokój, czy uczniowie, którzy nie idą się modlić, robią tak dlatego, że autentycznie nie mają ochoty, czy może podlizują się mi, bo wiedzą, że mnie rekolekcje nieszczególnie obchodzą? Niepokój ten pojawia się zawsze zaledwie na ułamek sekundy, a ustępuje nie tylko na widok grupek młodzieży unikających pójścia na mszę i ukrywających się w parku, na parkingu czy po korytarzach, ale za sprawą potężnej satysfakcji, jaką czerpię z codziennych kontaktów z uczniami bez względu na to, czy przestrzegają postu albo jakiej długości mają włosy, i wielu przykładów na to, że nie boją się mi powiedzieć, co myślą, ani nie wstydzą się przede mną swoich przekonań. Panowie z trzecich klas na pewno umieliby jednym tchem dać wiele przykładów na to, że bardziej ufam Adrianowi, Kamilowi, Tomkowi czy każdemu innemu z nich, niż niejeden nauczyciel, a konstruktywną krytykę z ich strony jestem w stanie przyjąć z pokorą i zastosować się do zadanej mi przez nich pokuty oraz wdrożyć wskazane mi przez nich zalecenia poprawy.
Dyrekcja zachowuje wprawdzie wzorową bezstronność i zaprasza na rekolekcje na sali tylko tych, którzy mają takie życzenie, ale niektórym z nas brakuje trochę tego dystansu i spokoju. Z niedowierzaniem patrzę na niektórych moich młodszych kolegów nauczycieli, którzy ze srogą miną zaganiają swoich wychowanków na rekolekcje albo besztają uczniów, którzy specjalnie przyszli do szkoły dwie godziny później, by nie iść na mszę, a jednocześnie nie szwendać się bezsensownie po korytarzach czy w inny sposób nie marnować czasu. W moim odczuciu uczniowie tacy zasługują wręcz na pochwałę – uszanowali powagę rekolekcji i nie zakłócili ich przeżywania tym, którzy byli szczerze zainteresowani. Zachowali się z całą pewnością lepiej niż ja i kilku kolegów nauczycieli, którzy opowiadaliśmy sobie podczas mszy dowcipy nieświadomi tego, jak cienka ściana dzieli nas od ołtarza na sali gimnastycznej.
Nie rozumiem zupełnie, po co ktoś miałby nas próbować skłócić ze sobą dzieląc nas na wierzących i niewierzących, praktykujących i niepraktykujących, mających dystans do instytucji kościelnych i ufających im. Przecież naprawdę nieźle sobie radzimy i dogadujemy się. Umiemy ze sobą rozmawiać mimo różnic światopoglądowych, szanujemy sie wzajemnie i potrafimy współistnieć, nie przeszkadzając sobie, a wręcz wzajemnie się wzbogacając. I chyba o taką Polskę walczyli nasi rodzice i dziadkowie, gdy nie godzili się na wychowywanie nas przez szkołę w duchu jedynej słusznej doktryny. Co więcej, przecież chyba im się udało.

Rekolekcyjny kabaret

Kilka tygodni temu dostałem pierwsze maile od czytelników bloga – nauczycieli i uczniów – zaniepokojonych zbliżającymi się rekolekcjami wielkopostnymi. Pierwszy z nich najpierw zignorowałem, czy raczej odłożyłem sobie na bardzo niską półkę w hierarchii moich priorytetów. Nawet gdy przyszły kolejne, wydawało mi się, że autorzy tych alarmujących maili przesadzają i że nie może być aż tak źle. Mimo przykrych doświadczeń z rekolekcjami w minionych latach i w ogóle sceptycznego stosunku do religii w szkole (sceptycyzm ten podziela ze mną zresztą część moich znajomych księży) byłem optymistycznie nastawiony, ale dziś całkiem mi już przeszło.
Od wczoraj odbywają się w naszej szkole rekolekcje – najpierw jest pierwsza godzina lekcyjna, w całości, a następnie – po sprawdzeniu obecności na lekcji drugiej – należy przejść z młodzieżą na salę gimnastyczną, gdzie odbywa się msza święta i wygłaszane są wielkopostne nauki. Po ich zakończeniu wracamy do klas, gdzie odbywają się pozostałe lekcje – tyle, że już skrócone.
Z niezręcznej sytuacji zaganiania trzódki na rekolekcje wybawił mnie w tym roku plan lekcji. W poniedziałek na drugą lekcję przyszło mi zaledwie dwóch panów z maturalnej klasy Technikum Mechanizacji Rolnictwa, obaj natychmiast oświadczyli, że nie chcą iść na mszę, bo wczoraj byli i planują zostać w klasie. A że było ich tylko dwóch, a w dodatku żaden z nich nie zdaje matury, lekcja była bardzo bezstresowa. We wtorek na drugiej lekcji mam okienko, więc poszedłem do pokoju nauczycielskiego kserować sobie materiały na fakultet i wypełnić dokumenty dla kadr i księgowości. Gdy odnosiłem kserokopie do swojej pracowni, zdziwiło mnie trochę, że pracownia jest pełna uczniów z trzech różnych klas, którzy tego dnia też nie mieli wielkiej ochoty iść na mszę świętą, ale w swojej gorliwości, aczkolwiek nie religijnej, postanowili doczekać do kolejnej lekcji. W środę mam tylko jedną lekcję, więc problemu mogłoby w ogóle nie być, ale stałem się mimowolnym świadkiem tak kuriozalnych scen, że już nie sposób się dziwić uczniom i nauczycielom – w większości anonimowym – którzy pisali do mnie wcześniej prośby o radę, jak sobie poradzić z rekolekcjami. Widziałem kolegów nauczycieli, którzy spacerują lub jeżdżą powoli samochodami, patrolując okolice szkoły, wypatrując uczniów, którzy nie poszli na przymusową mszę świętą na sali gimnastycznej. Słyszałem koleżankę wygrażającą uciekającym z mszy uczniom przez okno. Widziałem grupę kilkunastu panów z jakiejś młodszej klasy, jak biegną schować się za przedszkolem przed jednym z patrolujących okolicę nauczycieli. To wszystko mogłoby być śmieszne, gdyby nie było żałosne.
Panowie z jednej z klas postanowili podczas mszy świętej odwiedzić w szpitalu swojego kolegę, który wczoraj miał bardzo poważny wypadek samochodowy – wychowawca próbował ich zatrzymać na parkingu, zmusić do opuszczenia samochodów i udania się na mszę świętą. Mimo to – kierując się własnym, dość zdrowym chyba zmysłem moralnym – większość z nich pojechała do szpitala.
Od strony formalnej, rozporządzenie MEN z 14 kwietnia 1992 roku mówi, że „uczniowie uczęszczający na naukę religii uzyskują trzy dni zwolnienia z zajęć szkolnych w celu odbycia rekolekcji wielkopostnych, jeżeli religia lub wyznanie, do którego należą, nakłada na swoich członków tego rodzaju obowiązek. Pieczę nad uczniami w tym czasie zapewniają katecheci.” Jak wyjaśnia Ministerstwo Edukacji Narodowej, to na katechetach spoczywa główna odpowiedzialność za opiekę nad uczniami w okresie rekolekcji, dyrektor szkoły może się jednak zwrócić do innych nauczycieli o pomoc w zapewnieniu opieki i bezpieczeństwa uczniów w czasie rekolekcji. Musi to jednak uczynić w taki sposób, aby jego polecenia nie wywołały konfliktów sumienia poszczególnych osób ani nie powodowały w gronie nauczycielskim napięć na tle światopoglądowym. Warto chyba o tym pamiętać w przyszłych latach i zastanowić się nad celowością przeprowadzania rekolekcji na sali gimnastycznej w budynku szkoły. Część uczniów, którzy wczoraj nie poszli na tę szkolną mszę świętą, wybiera się na rekolekcje w swoich rodzimych parafiach w przyszłym tygodniu.
Dochodzę do wniosku, że panika kilku moich czytelników była uzasadniona. Chaos, jaki do szkoły wnoszą rekolekcje, jest nie do ogarnięcia, a szkody przez nie wyrządzone trudno ocenić. I to nie tylko szkody, jakie ponosi dydaktyczna praca szkoły, ale także szkody w stosunkach między uczniami a nauczycielami, a nawet szkody dla samej wiary i dla kościoła. Choćby nie wiem jak ciekawe i dobre nauki głoszone były na rekolekcjach, pożytek z tego niewielki, gdy zagania się tam pod przymusem i metodami dokładnie takimi, jakimi zapędzano na komunistyczne capstrzyki pół wieku temu. A i zdobyta przez internet wiedza o ciemnych kartach w historii i współczesnych skandalach kościoła katolickiego smakuje jakoś lepiej, niż wysłuchana pod przymusem nauka najlepszego nawet kaznodziei.
Chyba że patrzeć na to wszystko przez różowe okulary – gdyby nie rekolekcje wielkopostne w szkole, pewnie jeden z moich uczniów nie zacząłby zamiast „Lalki” Prusa czytać Dawkinsa w oryginale. Wprawdzie nie dlatego, że zna angielski lepiej od polskiego, ale po angielsku z łatwością można ściągnąć z sieci, nawet w szkolnym internacie.