Zwięzły kontrakt

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed dwunastu lat. Przypominam go w związku ze śmiercią Tomka. Podpis Tomka na ilustracji na pozycji ósmej.

Papierkologia w szkole króluje. Jak słusznie narzeka Dariusz Chętkowski, bez sporządzenia odpowiedniego dokumentu nie można już w szkole porozmawiać, a co dopiero pracować. Dlatego co wrzesień, na początku roku szkolnego, negocjujemy i podpisujemy z każdą klasą kontrakt, który uściśla i interpretuje zapisy wewnątrzszkolnego systemu oceniania w odniesieniu do naszego przedmiotu, precyzuje zasady współpracy między nami i sugeruje procedury rozwiązywania ewentualnych konfliktów. To długi, szczegółowy dokument, zawierający wypisane drobnym druczkiem zobowiązania wzajemne nauczyciela i uczniów. O spóźnianiu się na lekcję, o klasówkach, o odpytywaniu, o metodach i kryteriach oceniania. Precyzuje, jakie ulgi przysługują uczniom biorącym udział w konkursach, ile razy można być nieprzygotowanym i jak należy to zgłaszać, co się dzieje, gdy ktoś przeszkadza innym w nauce, na jakich zasadach i pod jakim warunkiem wolno używać komórek, pić, oddychać…

Porządkując biurko po różnego rodzaju dokumentach i sprawdzianach z minionego roku szkolnego z rozrzewnieniem popatrzyłem na mój ubiegłoroczny kontrakt z jedną z klas maturalnych, w której te wrześniowe negocjacje zupełnie sobie odpuściliśmy. Zastanawiam się, czy będę jeszcze kiedyś miał klasę, która na tyle mi zaufa i której ja również nie będę musiał zmuszać do podpisywania litanii obietnic i regulacji?

Wydaje mi się, że wywiązaliśmy się z tego zwięzłego kontraktu. Było OK. Na początku ubiegłego roku szkolnego wydawało mi się, że nie będzie łatwo. Miałem świeżo w pamięci znakomitą, o rok starszą klasę, w której wyjątkowo dużo – jak na technikum mechaniczne – uczniów zdawało maturę rozszerzoną. Panowie podpisani pod niniejszym kontraktem wydawali mi się dużo słabsi, mniej komunikatywni i nie tak chętni do pracy. Po dwunastu miesiącach okazuje się, że maturę zdali lepiej od swoich starszych kolegów, uzyskując przyzwoite wyniki na maturze rozszerzonej, a na maturze podstawowej dobijając do 100%. Teraz, gdy podpisuję z kolejnymi klasami obszerne umowy z aneksami, w których młodsi uczniowie próbują przemycić coraz więcej coraz bardziej szczegółowych treści, nie chce mi się wierzyć, że rok temu miałem klasę, która podpisała się jednogłośnie pod tak enigmatycznym kontraktem.

Diabeł straszny – po piętnastu latach

Od dziś będę codziennie przypominać jeden archiwalny wpis, w którym jest mowa o Tomku.

Niniejszy wpis to odgrzewany kotlet z 2008 roku. Niesamowite, ale wkrótce minie piętnaście lat, odkąd powstał. Przemek, Robert, Tomek, Albert, Paweł, trzy Michały, Adam, dwa Marciny, Piotr, Łukasz, Adrian i Mateusz pewnie też nie zauważyli, że znamy się już prawie połowę ich życia. Moje życie  – bez niektórych z nich – byłoby naprawdę bez sensu. Dziękuję, chłopaki. W przypadku Tomka, zegar zatrzymał się 6 marca tego roku.

Do drugiej mechanika szedłem na początku września z duszą na ramieniu. Dostałem panów w spadku po kimś, kto już nie pracuje w naszej szkole, a w międzyczasie od osób, które miały styczność z tą klasą, nasłuchałem się legend o ich lekcjach angielskiego. Podobno podczas ich lekcji przez okno leciały kwiatki, plecaki, sterty śmieci. Rzucali w siebie krzesłami, przewracali ławki.
Idąc na pierwszą lekcję całkiem poważnie myślałem o tym, żeby golnąć sobie kielicha dla kurażu, a powstrzymanie się od tego wcale nie dodało mi pewności siebie. Wchodziłem do klasy na uginających się nogach, trzęsły mi się ręce, a sporą część mojej uwagi musiałem poświęcić odpowiedniej modulacji głosu, by panowie nie domyślili się, że jestem bliski paniki.
Zdziwiłem się trochę, gdy panowie w ogóle nie protestowali, że w związku z tym, że są już w drugiej klasie, nie planuję zajmować się podręcznikiem na dotychczasowym poziomie. Przestałem się dziwić, gdy przekonałem się, że podniesiona poprzeczka nie wydaje się wcale wisieć zbyt wysoko i niektórzy z nich śmigają wysoko nad nią bez najmniejszego wysiłku.
Dzisiaj, po dwóch miesiącach, nie muszę już ani pić, ani wzywać pomocy sił nadprzyrodzonych, gdy idę na lekcję w drugiej mechanika. Ostatnio panowie z pewnym zdziwieniem, ale także zrozumieniem przyjęli do wiadomości, że obecność na lekcji angielskiego musi być obecnością nie tylko ciałem, ale i duchem, a fakt, że przez całą godzinę siedzi się cichutko jak myszka pod miotłą nie oznacza wcale, że będzie się miało z mojej strony święty spokój, wręcz przeciwnie.
Od kilku tygodni jeden z panów z drugiej mechanika patrzy na mnie z awatara na liście kontaktów w komunikatorze Skype i pokazuje mi pewien ogólnie przyjęty, aczkolwiek bardzo wulgarny gest środkowym palcem prawej dłoni. Na głowie ma nielegalną w naszej szkole czapkę z daszkiem i siedzi na tylnym siedzeniu jakiegoś samochodu w późnych godzinach wieczornych.
Ale w klasie i on, i wszyscy panowie z drugiej mechanika są bardzo grzeczni, aktywni, sumienni i pracowici. Póki co nie rozumiemy się jeszcze tak dobrze, jak z panami z trzeciej mechanika, gdzie Michał ostatnio spytał mnie, czy kilka dni zwolnienia poprawiło mi coś w głowie, na co odpowiedziałem, że – jak widać – ani trochę. Mam jednak nadzieję, że jeszcze parę miesięcy i będzie nam równie dobrze ze sobą. A latających krzeseł i ławek w ogóle się już nie boję.

 

Odlatujemy


Nic nie jest wieczne. Nikt nie jest niezastąpiony. Mamy swoje zobowiązania, kredyty, kłopoty. Ale świat idzie do przodu i nie ma racji bytu dyskusja o tym, czy świat ma się przejmować naszymi problemami i pomagać nam w ich rozwiązywaniu.
Po dziewiętnastu latach odejdę z pracy, dostałem wypowiedzenie. Nie ja jeden, bo demografia i rynek rządzą się swoimi prawami bez żadnej litości. To, co przyjdzie, co po nas nastanie, niekoniecznie będzie gorsze.
Staję z boku i patrzę na to, co się dzieje (nie każdy może sobie na to pozwolić, więc nie dziwię się osobom otrzymującym wypowiedzenia, że ponoszą je nerwy), i czuję – prawdę powiedziawszy – spokój. Myślę sobie, że mój lot jest i tak spóźniony. Ostatni uczniowie, którzy puszczaliby za mną papierowe samolociki, skończyli szkołę dwa lata temu. Dziś nikt nie pamięta już ich osiągnięć, nikt nie pamięta, że połowa klasy zdawała rozszerzoną maturę, ani tego, że niektórzy z nich naprawdę zdali ją co najmniej przyzwoicie.
Spotykam ich czasem w tramwaju, na powierzchni Księżyca albo Marsa, chciałoby się powiedzieć, gdy człowiek sobie przypomni, gdzie byli kilka (lub kilkanaście) lat temu. Studiują albo pokończyli studia, pozakładali rodziny, pracują w Stanach, Norwegii, Anglii, Szkocji, Nowej Zelandii. Wożą dzieci do szkoły po Moście Brooklińskim, o którym ja – co najwyżej – mogę pisać wiersze.
Dostałem wypowiedzenie. Jestem szczęśliwy i spokojny. Mój samolot w końcu odleci. Będę miał więcej czasu dla Grzegorzów, Piotrków i Zoś, których zaniedbałem w ostatnich miesiącach. Popatrzymy razem przez chmury na to, jakie skarby kryje powierzchnia ziemi. Skarby, które przez dwie dekady sam wykopywałem.

To jest wpis, w którym szczególnie ciepło myślę o klasie XII technikum mechanicznego (przede wszystkim o Arku, Marcinie i Wojtku), XII technikum mechanizacji rolnictwa, szczególnie o Grzegorzu, Sebastianie i Leszku, X technikum mechanicznego (obyśmy kiedyś jeszcze się spotkali nad Dunajcem, nawet jeśli nie wszyscy już żyjemy), Adamie, Adrianie, Albercie, Łukaszu, Marcinach, Mateuszu, Michałach, Pawle, Piotrku, Przemku, Robercie i Tomku z VIII klasy technikum mechanicznego, a także o klasie VII technikum mechanicznego i VII technikum mechanizacji rolnictwa (z Adrianem i Kamilem) oraz o obecnej klasie II zasadniczej szkoły mechanizacji rolnictwa i zasadniczej szkoły pojazdów samochodowych. A także o Eli i o Pawle, którzy byli wychowawcami dwóch spośród powyżej wymienionych klas. Pierre Morhange to teraz Jean-Baptiste Maunier, a my musimy iść dalej.
Basia mówi, że ten wpis jest obłudny, bo przecież nie zależy mi na tej pracy. Ale ja nie użalam się w nim nad sobą czy nad utratą etatu. Żałuję tych wszystkich lat, które spędziłem w tej pracy, owszem. I ludzi, z którymi coś udało mi się osiągnąć. Zawsze będę mile wspominał swoją pracę tutaj i to, że nie ze wszystkimi poszła ona na marne.

Pedagogika alternatywna

Jedenaście lat temu miałem takie zajście na lekcji, o którym może lepiej by było zapomnieć, bo zachowałem się wtedy zupełnie nie według wszelkich możliwych wskazówek metodyków i mocno na bakier z przepisami. A jednak długofalowe efekty tego zajścia okazały się zastanawiające.
Była to pierwsza godzina lekcyjna, o ósmej rano, w męskiej klasie. Pod koniec tej lekcji w zasadzie, gdy byłem zajęty zawiłościami budowy zdań złożonych w czasie przeszłym i próbowałem moim wyjątkowo skupionym uczniom przekazać tę gramatyczną wiedzę tajemną, otworzyły się nagle drzwi i wszedł mocno spóźniony Zbyś. Zbyś musiał być chyba w stanie mocno wskazującym na niezdrowe spożycie w dniu poprzednim, choć wnioskowałem to jedynie po jego minie i tym, że nieszczególnie się kontrolował. Pamiętam, że ponieważ byłem akurat bardzo zadowolony, iż udało mi się wytłumaczyć im jakieś wielokrotnie złożone zdanie z czasownikami w czasach i Past Simple, i Past Continuous, i Past Perfect, i ponieważ analizowaliśmy właśnie jakieś inne zdanie, jeszcze bardziej złożone, głośne dywagacje Zbysia o tym, co działo się dzień wcześniej oraz minionej nocy, bardzo mi przeszkadzały.
I nie wiem zupełnie, jak to się stało, ale nie przerywając ani na moment głośnego i dobitnego procesu analizy logicznej zdania, na którym zresztą koncentrowała się dość mocno uwaga przytłaczającej większości klasy, podszedłem do Zbysia od tyłu, wziąłem go „za fraki”, nie wiedzieć jakim cudem podniosłem, przeprowadziłem przez pół klasy, otworzyłem drzwi i wyrzuciłem na korytarz. Wszystko to nie przerywając ani na chwilę gramatycznego wywodu.
Potem, gdy już skończyłem tenże wywód, usiadłem sobie przy biurku, rozejrzałem się po sali i zrozumiałem, że jest okropnie cicho. Panowie nie odezwali się ani słowem i po zanotowaniu pracy domowej wyszli.
Przez kilka godzin nie myślałem o niczym innym, tylko o tym, że za moment zawołają mnie do dyrektora. Że niemożliwe, żebym po takim zajściu nie poszedł na tak zwany dywan. Cały dzień jednak minął i nic.
Natomiast Zbyszek następnego dnia nie spóźnił się ani minuty. Po wejściu do sali podszedł od razu do mnie i powiedział, że chciałby przeprosić za wczoraj. Natychmiast odparowałem, że ja również przepraszam. Podaliśmy sobie dłonie i na tym temat się skończył.
Nie miałem od tamtej pory żadnych problemów w tamtej klasie, ale dzisiaj wspominam ich z przyjemnością. I chociaż anglistą żaden z tych panów nie został, pracowało mi się z nimi do końca już bardzo przyjemnie, a gdy widzę dzisiaj baner ze zdjęciem Marcina, Arka, Damiana, Wojtka i Mariusza w nagłówku mojego blogu, myślę o nich, Zbyszku i reszcie klasy jako o tych, od których nauczyłem się metodyki i dydaktyki więcej, niż od wszystkich wykładowców na studiach razem wziętych.

Ten wpis był pierwszym wpisem na moim blogu. Ukazał się 21 października 2005 roku. Zdjęcia w banerze już nie ma, bo studenci mówili mi, że baner jest brzydki i prymitywny. No cóż, trzeba iść do przodu.

Lekcja w sprawie hymnu

Od paru lat narzekamy w pewnym wąskim gronie, że młodzież jest bierna, nie ma nic do powiedzenia, nie ma zdania, nie zajmują stanowiska w żadnej sprawie, nawet ich dotyczącej, i wszystko im jedno. Ze szkoły są niezadowoleni, ale nie robią niczego, by ją zmienić. Wiedzą, czego im w szkole brakuje, ale nie podejmują żadnych kroków, by wprowadzić zmiany.
Nadzieja przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Panowie z trzeciej klasy zawodówki przyszli do mnie ze starannie przygotowanymi teczkami posegregowanych dokumentów i wprawili mnie – pozytywnie, co mnie samego trochę zdziwiło – w osłupienie.
Od lat podczas uroczystości szkolnych odtwarzamy dość niechlujnie ucięty instrumentalny fragment hymnu państwowego, jedną zaledwie zwrotkę i refren, a następnie nieprzystający do niego zupełnie, długi fragment IX Symfonii Beethovena, mający stanowić odegranie hymnu Unii Europejskiej. Polski hymn jest urywany drastycznie, a po nim „Oda do radości” długo, długo się „rozwija”, by wreszcie, po zakończeniu głównego motywu, zostać wyciszona. Dysproporcja między hymnami Polski i Unii Europejskiej na szkolnych uroczystościach zawsze wydawała mi się estetycznie nieelegancka, ale – wstyd się przyznać – nigdy nie zależało mi na tym na tyle, by zabierać głos.
I oto nagle, po latach obojętności, do naszej szkoły trafiła młodzież, która poczuła się urażona niedostatecznym wyeksponowaniem „Mazurka Dąbrowskiego” na akademii z okazji Dnia Niepodległości. Okazało się, że w pierwszej klasie technikum są panowie, którzy chcieliby ten hymn śpiewać. Ba, gotowi są śpiewać trzy zwrotki. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją, by hymn państwowy traktowany był podczas szkolnych uroczystości z należytym szacunkiem. Swoją szlachetną inicjatywą zarazili uczniów kilku innych klas i wspólnymi siłami zebrali już ponad setkę podpisów. Gdy koleżanki z grona pedagogicznego poddały w wątpliwość pomysł śpiewania hymnu i spytały, czy aby naprawdę panowie umieliby zaśpiewać więcej niż jedną zwrotkę, cała klasa stanęła na baczność, by dziarsko i bez cienia fałszu odśpiewać trzy kolejne zwrotki.
Gdy panowie z III klasy szkoły zasadniczej pokazali mi swoją petycję w poniedziałek, miałem mieszane uczucia. Odbyliśmy długą rozmowę, w trakcie której przekonałem się, że rozmawiam z kulturalnymi, świadomymi, oczytanymi ludźmi, których poglądy odbiegają wprawdzie od moich w wielu kwestiach, ale jesteśmy w stanie w wielu sprawach się zgodzić i porozumieć. Dla niektórych z nich Unia Europejska jest symbolem zła, a „Odę do radości” porównują oni z „Międzynarodówką”. Ale jednocześnie zgodziliśmy się szybko, że w swojej petycji niepotrzebnie pisali „unia europejska” z małej litery, a hymn Unii nazwali „jakąś piosenką”, bo w ten sposób na własne życzenie narazili się na to, by być nazywani nieukami i chamami przez osoby, które nie mają z nimi nawet ochoty porozmawiać i spróbować ich zrozumieć. Dość szybko zaakceptowali fakt, że nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzam, a ja bez wahania przyznałem im rację, że byle jakie odtwarzanie instrumentalnego fragmentu hymnu nie stanowi należytego okazania szacunku symbolowi państwowemu. A skoro już osiągnęliśmy porozumienie, petycję podpisałem.
Panowie zrobili na mnie wrażenie (lekko przerażające może, ale jednak wrażenie) tym, jak świetnie są zorganizowani. Napisali petycję powołując się na artykuły z Konstytucji i cytując je, układając wszystko w przepełnioną miłością do Ojczyzny, logiczną całość. Swój wysiłek włożony w dyskusję o problemie na szkolnym forum internetowym udokumentowali zrzutami ekranowymi dyskusji, w których mazakiem zamalowali imiona i nazwiska autorów, by zanonimizować zarchiwizowane wypowiedzi. Ze zrzutów – niektórzy twierdzą, że sfałszowanych, ale w internecie wszystko jest do sprawdzenia – wynikało, że na forum zachowywali się kulturalnie i rzeczowo, a przez innych byli obrzucani obelgami. Nie wiedzieć czemu, to nie rzucający obelgi, a właśnie oni zostali na forum zbanowani.
Narodowcem nie byłem i nie jestem. Ale wzruszyło mnie, że oto nagle w szkole są uczniowie, którym nie jest wszystko jedno. Akademia nie jest dla nich złem koniecznym, nie próbują się z niej wymknąć cichaczem, przeczekać ją na parkingu, w parku czy pod sklepem. A będąc na niej, zwracają uwagę na to, co się dzieje. Ba, podejmują dyskusję o tym, z czego są niezadowoleni, wykazują inicjatywę. Uważam, że szkoła powinna docenić ich postawę i pozwolić im wziąć aktywny udział w naprawieniu sytuacji. Ludzie, którzy tak trafnie potrafili zdiagnozować problem, opisać go i wyrazić swój protest, znajdą też pewnie idealne rozwiązanie. W rozmowie ze mną wykazali się daleko idącą otwartością i umiejętnością pójścia na kompromis. Trzeba ich tylko wysłuchać, zrozumieć, i pozwolić im zrobić coś dobrego.

Prosta sprawa

Pokój nauczycielski w latach pięćdziesiątych w dużym zespole szkół średnich na Mazurach. Do czytającego gazetę profesora podchodzi koleżanka i zaczyna narzekać na jego wychowanków. Domaga się, by podjął jakieś kroki, ponieważ z jego klasą nie da się pracować, są hałaśliwi, krnąbrni, nie wykonują jej poleceń. Jedyną reakcją profesora jest przewrócenie strony gazety i zapada dłuższa cisza.
Nauczycielka nie daje za wygraną i drąży dalej ten sam temat. Oczekuje, że jej zacny kolega coś zrobi, jakoś zdyscyplinuje swoich uczniów, może zastosuje adekwatne kary statutowe, może zagrozi chociaż, że po nie sięgnie. W przeciwnym wypadku dalsza praca z tą klasą będzie niemożliwa, ponieważ uczniowie wchodzą jej na głowę, torpedują wszelkie jej zamysły, utrudniają prowadzenie lekcji. Powinni słuchać, a oni się odzywają!
Profesor składa gazetę i w milczeniu przygląda się przez chwilę jej pierwszej stronie. Wzdycha i zrezygnowanym głosem wyrzuca z siebie:
– Nic tutaj nie poradzę. To jest kwestia autorytetu nauczyciela, droga koleżanko.

Z okazji święta, wszystkim nauczycielom (w tym sobie) życzę odrobiny rozumu.

Inne stulecie

Zaczynałem pracę w XX wieku, a teraz jest już XXI wiek. Wprawdzie gdy zaczynałem pracę, od końca stulecia dzieliło nas już tylko sześć lat, a i nowe stulecie zaczęło się stosunkowo niedawno, ale świat jest jednak teraz zupełnie inny niż był.
Pamiętam, jak wtedy – u schyłku XX wieku – pojechałem z maturalną klasą Technikum Rolniczego na targi rolne do Poznania. To była młodzież głównie ze wsi, ale także z podkrakowskich miasteczek. Jechaliśmy pociągiem, więc – by zaoszczędzić sobie jeżdżenia w tę i z powrotem – umówiliśmy się na dworcu głównym w Krakowie (to był nawiasem mówiąc zupełnie inny dworzec niż ten, który w tym samym miejscu stoi obecnie). I tu się zaczęły problemy. Przynajmniej połowa uczniów z tej było nie było maturalnej klasy nie miała pojęcia, jak dojechać do dworca. Owszem, dojechać “nyską” na Rybitwy każdy umiał, ale Kraków to było jakieś tajemnicze miasto, do którego jedzie się z Nowej Huty nie do końca wiadomo jak i nie całkiem wiadomo w którym kierunku. Poumawiali się po kilka osób i w grupach dojechali z Czyżyn. Ten przejazd z Czyżyn do Krakowa też był – jak się potem dowiedziałem – bardzo trudny. Trzeba było bowiem kupić bilet tramwajowy, a potem jeszcze go skasować podejrzawszy jak inni ludzie to robią. Żeby wejść do tramwaju, trzeba było wcisnąć guzik przy drzwiach, więc ktoś tam przyjechał dopiero drugim tramwajem, bo jak był sam na przystanku, to nie umiał sobie otworzyć drzwi. Dworzec w Krakowie okazał się przerażająco ogromny i trzeba było się szukać biegając z miejsca na miejsce, bo nie każdy potrafił dotrzeć na właściwy peron.
Jechaliśmy pociągiem do Częstochowy, bo mieliśmy zahaczyć o Jasną Górę i moich rodziców, a potem mieliśmy połączenie z dworca na Stradomiu. W Częstochowie wysiedliśmy z pociągu i zjechaliśmy schodami ruchomymi w hallu dworca po zachodniej stronie. Wychodzę na zewnątrz i czekam na resztę, a tymczasem okazuje się, że kilku co by nie mówić dwudziestoletnich uczniów właśnie wjeżdża schodami z powrotem na górę, żeby sobie jeszcze raz zjechać (to był ich pierwszy raz). I nigdy nie zapomnę wzroku Pawła, dwudziestoletniego dryblasa, który podbiega do mnie i pyta: “Panie profesorze, mogę sobie jeszcze raz zjechać? Mogę?”.
Robimy sobie zakupy do kolacji w małym supermarkeciku w centrum Częstochowy, w Billi. Dla wielu z uczniów to pierwsze w życiu zakupy w sklepie samoobsługowym.
W Poznaniu pamiętam niedowierzanie, z jakim uczniowie korzystali z darmowej degustacji wędlin i piwa na targach. Nikt z nich nie był wcześniej na żadnej wystawie, targach, nie było jeszcze hipermarketów, promocji i degustacji. Nie mogli zrozumieć, dlaczego można się najeść i napić za darmo.
A teraz jest wiek XXI. Lecę z Maćkiem i Arturem, obaj są uczniami Technikum Mechanizacji Rolnictwa, mają po osiemnaście lat i mieszkają na wsi, na dziesięciodniową praktykę do Włoch. Kolega z pracy, Paweł, odwozi nas służbowym samochodem szkolnym na lotnisko. Po drodze panowie są wyraźnie zorientowani, jak można ominąć korki. Żaden z nich nie pamięta czasów, gdy nie było autostrady ani obwodnicy. Ani w Balicach, ani na lotnisku Malpensa w Mediolanie nic poza biustem barmanki w zasadzie nie robi na nich wrażenia, czują się swobodnie i wiedzą, do czego wszystko służy. W Balicach czekamy kilka godzin, bo w Mediolanie jest mgła i nasz samolot jest opóźniony, panowie sami poruszają się po terminalu, robią zakupy, Maciek wychodzi “pooddychać”. Na miejscu, w Mediolanie, Artur pierwszy wypatruje nasze bagaże i zdejmuje je z taśmy.
Kilka dni później znajoma Włoszka umawia się ze mną i Arturem w jednym z największych centrów handlowych Europy. Parkujemy na jednym z wielu parkingów, na jednym z wielu poziomów, jeździmy schodami ruchomymi z galerii do galerii. Artur czuje się jak u siebie w domu, bo to “taka Plaza”, a sposób oznakowania parkingów jest mu znajomy, bo przypomina ten z Galerii Kazimierz.
Bardzo się cieszę z tego, że XXI wiek jest inny niż był XX. Bardzo się cieszę, że zmiana poszła w tym kierunku, a nie w przeciwnym. Modlę się, bym za dziesięć lat mógł powiedzieć, że ten kierunek się nie zmienił. Że wbrew obawom, jakie odczuwam chwilami po obejrzeniu wiadomości (ograniczanie swobód obywatelskich i budowanie państwa policyjnego w Stanach, nacjonalistyczne i ideologiczne rządy w Polsce po ostatnich wyborach, a także wiele innych niepokojących znaków), kolejne pokolenie moich uczniów i uczennic będzie miało jeszcze bliżej do reszty świata, niż obecne. Że mimo usilnych starań dla kolejnych roczników uczniów i uczennic będę coraz bardziej muzealnym eksponatem, który nie jest w stanie za nimi i za światem, w którym żyją, nadążyć. Że będę ich coraz mniej rozumiał, mimo że będę zawsze próbował.
Tamci uczniowie z ubiegłego stulecia też żyją teraz w innym świecie. Tym tramwajem, do którego nie umieli wsiąść, niektórzy z nich zajechali w końcu bardzo daleko. Pokończyli studia, pozakładali rodziny, pobudowali domy. Niektórzy nie mają dziś wiele wspólnego z tym życiem, które znali dziesięć lat temu. Pewnie niewielu z nich jeździ już stać kilka nocy pod rząd z kalafiorami na Rybitwach. Łukasz mieszka na stałe w Nowym Jorku i nie może się wyrobić z zamówieniami, takim jest cenionym fachowcem w robotach wykończeniowych na budowie. Ewa, Grzegorz, Marek, Piotr i Ilona, których uczyłem w XX wieku, są teraz moimi kolegami z pracy i razem uczymy kolejne roczniki młodzieży. Gospodarstwa tych, którzy pozostali na wsi, są zupełnie inne niż te, z których tamtego poranka wyjechali do Poznania na targi.
Artur ogląda w pokoju we Włoszech stację Viva Polska, nie zna za bardzo Lecha Janerki, tego dziadka, z którym właśnie przeprowadzają wywiad. Ale nie dziwi go to, że tu, we Włoszech, może oglądać polską telewizję. Nie dziwi go to, że w kieszeni jego spodni dzwoni właśnie telefon, bo jakaś dziewczyna w Polsce przypomniała sobie o nim. Mam nadzieję, że za kolejne dziesięć lat Artur siedząc gdzieś w pokoju z jakimś młodszym od siebie o piętnaście lat gościem, będzie mógł – podobnie jak ja teraz – powiedzieć, że świat zmienia się na lepsze i że idzie do przodu.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed … dziewięciu lat. Za rok okaże się, czy wyrażone w nim życzenie się spełniło. Oby się spełniło. To najlepsze życzenie, na jakie mnie stać w przeddzień inauguracji nowego roku szkolnego.

Podaj łapę

Kiedyś byłem na jakimś szkolnym meczu siatkówki. Siedziałem razem z kolegą nauczycielem na końcu całego rzędu kibicujących uczniów. W pewnym momencie przyszła do nas się dosiąść grupa świeżych kibiców w postaci kilku kolejnych uczniów. Chłopcy, przeciskając się między rzędami, witali się po kolei z wszystkimi swoimi kolegami, by wreszcie w końcu wylądować z ręką wyciągniętą do mnie, pewnie bez większego zastanowienia się i raczej z rozpędu. Wymieniłem z każdym z nich krótki uścisk dłoni i nie byłoby w tym chyba nic szczególnego, gdyby nie to, że każdy z nich wyciągał następnie rękę do mojego kolegi nauczyciela, tymczasem jego reakcja z przyczyn zupełnie dla mnie niezrozumiałych była całkowicie odmienna od mojej.
Kolega nie podał ręki żadnemu z tych chłopców, za to każdemu z nich powiedział jakimś dziwnym, zawierającym nutkę pretensji tonem, „Dzień dobry”.
W ten sposób z raczej oklepanego i ogólnie przyjętego gestu, do którego w zasadzie żaden z nas nie przywiązywał większej wagi, kolega zrobił coś ważnego, wymagającego rozwagi, a co najzabawniejsze, kontrowersyjnego. Reakcja chłopców, których dłonie trafiły w próżnię, była mieszanką konsternacji i rozbawienia.
Zastanawiałem się potem trochę nad tym, który z nas popełnił błąd. Ja – bo spoufaliłem się z grupą uczniów podając im dłoń i nie podkreślając przez to dystansu, jaki dzieli mnie od nich i od ich kolegów, a moich uczniów, siedzących ze mną na ławce? A może Andrzej – wyolbrzymiając ten gest i jego znaczenie?
Niektórzy z moich uczniów w technikum – i nie ma tu znaczenia ich średnia ocen – mają w zwyczaju witać się ze mną podaniem dłoni. Szczególnie dotyczy to przypadku, gdy zbierają się w pracowni przed pierwszą lekcją. Ja coś tam sobie szykuję, odpalam sprzęt, a oni się schodzą jeden po drugim i witają ze sobą, a część z nich także ze mną. Nie wiem, może niektórzy z nich robią to w przekonaniu, że to mi się podoba i żeby mi się podlizać. Ale nie mam najmniejszych wątpliwości, że raczej robią to właśnie tak bezrefleksyjnie i z rozpędu. Witają się z całą grupą kolegów, to i ze mną. W sumie może i głupio by było mnie ominąć.
Ja prawdę mówiąc nie zwracam specjalnie uwagi na to, który z nich jak się ze mną wita. Gdybym miał teraz wymienić tych, którzy mi podają rękę, albo tych, którzy mi nie podają ręki, nie umiałbym. Nie pamiętam. Bywa, że to podawanie ręki mi przeszkadza trochę, bo na przykład akurat coś uzupełniam w dzienniku albo poprawiam jakieś prace pisemne, a tu ktoś do mnie wyciąga rękę i muszę sobie przerwać. Ale nigdy by mi chyba nie przyszło do głowy, że odmawiając komuś podania mu ręki mogę sobie podreperować swój wizerunek czy podkreślić swój autorytet.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Lot nad kukułczym gniazdem

Dzisiaj na kółku filmowym w internacie oglądaliśmy „Lot nad kukułczym gniazdem”. Tak się trochę nabijaliśmy, że ten dom wariatów, w którym rozgrywa się akcja, to zupełnie jak my i nasza szkoła.
Scena, gdy siostra Ratched przekonuje kolejnych pacjentów, by rozpoczęli sesję terapii i wypowiedzieli się na jakiś temat, to żywcem lekcja angielskiego, na której nauczyciel przekonuje uczniów, by się odezwali, a oni wykręcają się jak mogą. Scena, gdy McMurphy uczy Wodza rzucać do kosza to żywcem lekcja wychowania fizycznego zimą w kilka klas jednocześnie na jednej sali gimnastycznej. Scena, gdy siostra Ratched strofuje pacjentów do złudzenia przypomina spotkanie Pani Kierownik internatu z Piotrem P. w ubiegłym tygodniu. A ten wariat, który nic nie mówi, tylko cały czas tańczy, to zupełnie jak ja.
Film się kończy, Wódz dusi McMurphy’iego, wyrywa umywalkę i przy jej pomocy wybija okno i ucieka w dal. Michał cały film się nabijał, ale teraz wyciera łzę w kacie oka.
Tak samo Wy wszyscy, panie i panowie, uczniowie i uczennice, pewnego dnia – mniej lub bardziej spektakularnie – wybijecie okna albo po prostu otworzycie drzwi i pójdziecie w szeroki świat z tej szkoły. A ja tu zostanę i muszę się bardzo mocno pilnować, by nie stać się niewolnikiem rutyny, jak siostra Ratched. Nie chciałbym, żeby przeze mnie pochlastał się jakiś Billy.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Nie ma już internatu, nie ma kółka filmowego, Piotr jest dobrym ojcem, a Pani Kierownik jest na emeryturze.

Lajtowie Piąci w Lesie

W związku z zakończeniem naszej współpracy z klasą III B Lajtowie Piątej Generacji odwiedzili dzisiaj Czarodziejski Las i zrobiliśmy sobie zdjęcie na tym samym drzewie, na którym siadały wcześniejsze pokolenia Arystotelesów.
Aż strach pomyśleć, że niektórzy z nich zalecieli tak daleko, a ja dalej chodzę do tego samego drzewa i na pożegnanie fotografuję się z kolejnymi odlatującymi ptaszkami.