Kawalerowie nauki

Jak co roku, kilka tygodni temu zalała mnie na LinkedInie fala powiadomień o ukończeniu studiów pierwszego stopnia przez moich byłych studentów i uzyskaniu przez nich tytułu inżyniera. I oczywiście, jak co roku, chociaż mówimy o tym na zajęciach z każdą grupą, wielu z nich zapomniało, że „engineer” to wcale nie jest po angielsku tytuł uzyskiwany po ukończeniu studiów pierwszego stopnia, tylko po prostu zawód. I że w tym znaczeniu inżynierem można być niezależnie od poziomu posiadanego wykształcenia. Pracę inżynierską może wykonywać inżynier po politechnice, magister inżynier, doktor, doktor habilitowany, profesor, ale równie dobrze można pracą inżyniera nazwać fizyczną pracę robotnika mniej wykwalifikowanego. Ba, określenie „sanitary engineer” bywa żartobliwie używane jako eufemistyczne określenie zawodu sprzątaczki lub śmieciarza.

Po studiach pierwszego stopnia w krajach anglojęzycznych otrzymuje się tytuł „bachelor”, wywodzący się z łacińskiego „baccalaureus”. W zależności od rodzaju ukończonych studiów może to być BA (bachelor of arts, studia humanistyczne) lub BSc (bachelor of science, studia ścisłe). W niektórych krajach można się (obecnie lub w przeszłości) zetknąć z tytułami dla zawężonych dziedzin nauki, np. „bachelor of engineering”, „bachelor of technology”, a także „bachelor of education”, „bachelor of laws”, „bachelor of medicine” itp.

Tytułem po ukończeniu studiów drugiego stopnia jest – odpowiadający polskiemu magistrowi – master. Master of Arts, Master of Science itd.

Ale tak jak nikt w Polsce nie powie o sobie, że otrzymał po studiach inżynierskich czy licencjackich bakalarat, tak nikt w krajach anglojęzycznych nie chwali się ukończeniem studiów i otrzymaniem tytułu „engineer”. Brzmiałoby to równie dziwacznie, jak po polsku określanie absolwenta studiów pierwszego stopnia tytułem „kawalera nauki” (dosłowne tłumaczenie angielskiego tytułu).

Warto też wiedzieć, że ponieważ w różnych krajach ustawodawca zdefiniował różne tytuły naukowe, a uniwersytety stosują rozmaite skale ocen na dyplomach, w tłumaczeniach oficjalnych (przysięgłych czy też w odpisach wydawanych przez uczelnie w językach obcych) tytułów i ocen nie tłumaczymy. Dlatego na wydanym przez Politechnikę Krakowską w języku angielskim dyplomie ukończenia studiów inżynierskich nie należy się spodziewać tytułu „engineer”, a znajdujący się tam tytuł „inżynier” nie jest niczyim błędem czy przeoczeniem.

Nie wiedział o tym absolwent Uniwersytetu Ekonomicznego w Krakowie, Daniel Lalewicz, który po otrzymaniu dyplomu licencjata postanowił skrytykować poziom angielskiego na uczelniach w Polsce.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7290977379336342816

W komentarzach momentalnie zaroiło się od wyjaśnień i trzeba przyznać Danielowi, że wyciągnął lekcję i przyznał się do błędu.

https://www.tiktok.com/@daniellalewicz1/video/7291232399059324192

Polecam filmy Daniela, jest rodzimym użytkownikiem języka angielskiego i aż miło go posłuchać. Znalazł na swoim dyplomie błąd w miejscu, w którym go nie ma, ale ciekaw jestem, czy zauważył, że na dyplomie naprawdę jest pewna usterka, którą część moich studentów była w stanie wytropić. Ba, jest to coś, co w jednym miejscu dyplomu jest napisane poprawnie, a w innym z błędem.

Dzieciaczki programują

Sylwek uczy dzieciaczki programowania. Tak mówi. Przypomina mi się to, gdy piszę mu coś głupiego, jak zwykle, a on mi odpisuje, że teraz nie ma czasu. Jest zajęty. Za cały komentarz wystarcza ukradkiem przez Sylwka zrobione zdjęcie, a na nim banda słodkich zuchów, którzy właśnie – pod kierunkiem Sylwka – odkrywają świat programowania. Świat tworzenia wszystkiego, co istnieje, świat bycia bogami. Tak przynajmniej widać po ich minach. Jeśli zastanawiałeś się kiedyś, jak wyglądają rozdziawione buzie albo wybałuszone oczy, na zdjęciu Sylwka jedno i drugie widać idealnie.

Dzieciaczki mają tak na oko po dziesięć lat, ale na zajęciach z Sylwkiem widać w nich moc, poczucie sprawczości, wiarę w celowość bycia tu, gdzie są. A przede wszystkim widać, że ci młodzi programiści czują się bohaterami, odkrywcami świata pełnego tajemnic i cudów, które przyjmują z otwartymi ramionami. Radośnie podekscytowani, z dumą czynią sobie ten świat poddanym. I żadne jabłko nie stanie im ością w gardle.

Nie przypominam sobie, kiedy ostatnio widziałem taką minę – choćby jedną – na swoich zajęciach. I nie chodzi bynajmniej o przedmiot. Dożyłem czasów, gdy to moi byli studenci są specjalistami od inspirowania innych, jeden z nich, Konrad, nawet napisał o tym książkę.

Nim Israfil zadmie w ostatnią trąbę, jeszcze niejeden młodszy czy starszy dzieciaczek rozdziawi buzię za sprawą moich byłych studentów. Ulicą Życzkowskiego w Czyżynach przechadza się po jednej stronie składający pod nosem głoski w zdania Dżibril, po drugiej można spotkać Azraela Sylwestra, a na szóstym piętrze budynku nieopodal siedzi też Malik, czyli ja. Malik robi po prostu swoją żmudną robotę, jak na naczelnika Gehenny przystało.

Sylwester to mój Anioł Azrael. Strzeże tablicy z kodem, który zgłębiają moi więźniowie, a który dla mnie jest niepojęty. Nie wierzę w życie wieczne, ale po mojej śmierci Sylwester będzie mieć władzę nad moją duszą, a raczej nad tym, co z niej zostanie. Będzie inspirował.

Coolio, Gangsta’s Paradise

Ten wpis jest częścią sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie;
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze (niniejszy wpis);
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Chmury nad Hogwartsem

Być może zauważyliście, że wczoraj po południu na niebie nad naszą uczelnią pojawiły się magiczne, wyjątkowo spektakularne, krwawe wręcz chmury, widoczne zresztą z różnych miejsc w całym Krakowie. Takie jak na poniższych ujęciach zrobionych przeze mnie i moich studentów.

To bardzo pospolite zjawisko w okolicach każdej szkoły magii, skutek uboczny wyjątkowo silnych czarów. Wyjaśnienie jest proste i widać je na tym zdjęciu. Studenci pierwszego roku zajmowali się zaklęciami z całek. To musiało mieć skutki uboczne.

Od czasu do czasu

Kilkadziesiąt lat po śmierci Johna Lennona (zamach na niego, obok pierwszej pielgrzymki Jana Pawła II do Polski i zamieszek na ulicach Częstochowy w sierpniu 1980, stanowi jedno z historycznych wydarzeń, które są najwcześniejszymi wspomnieniami z mojego dzieciństwa) doczekaliśmy się w tym tygodniu premiery najnowszej i pewnie ostatniej piosenki zespołu The Beatles. Psychodeliczna ballada „Now and Then” została nagrana w domowych warunkach na kasecie magnetofonowej w 1977 roku w Nowym Jorku i była jedną z piosenek, których Lennon nigdy nie ukończył ani nie wydał komercyjnie.

Przekazana przez wdowę po Lennonie, Yoko Ono, kaseta stała się przedmiotem zainteresowania pozostałych członków zespołu The Beatles w roku 1995, ale kiepska jakość nagrania i brak możliwości odseparowania ścieżki dźwiękowej fortepianu od ścieżki wokalnej sprawiły, że prace nad wypuszczeniem singla wstrzymano, a wreszcie odłożono na półkę. Dopiero technologiczna rewolucja, jakiej świadkami jesteśmy w ostatnim czasie, i zastosowanie sztucznej inteligencji, pozwoliły doprowadzić nagranie do takiego stanu, w którym można je było wreszcie opublikować – z udziałem Paula McCartneya i Ringo Starra, ostatnich żyjących członków zespołu, z wykorzystaniem nagrań George’a Harrisona z 1995 i z dodatkowymi słowami autorstwa McCartneya.

Ale nie pisałbym o tym tutaj, gdybym nie chciał poruszyć pewnej kwestii językowej. Zauważyłem w polskich mediach, że zachwycający się niezaprzeczalnym fenomenem tej nieco infantylnej, ale miłej piosenki zza grobu i w gruncie rzeczy majstersztykiem w rodzącej się na naszych oczach sztuce deep fake’ów dziennikarze, w tym także najbardziej cenieni dziennikarze muzyczni, dopatrując się mistycznych i profetycznych talentów u Lennona, zdają się nie rozumieć tytułu piosenki albo nie zwracają uwagi na jej słowa. „Now and Then” to wprawdzie dosłownie „Teraz i wtedy”, albo – jak twierdzi Google Translate – „Teraz i później”, ale wystarczy się wsłuchać w tekst piosenki, by zrozumieć, że tutaj ma znaczenie podobne, jak we frazie „every now and then”, czy też „every now and then and again”, czyli „czasami”, „od czasu do czasu”, „sporadycznie”.

Wysłałem wczoraj moim studentom pytanie, jak rozumieją tytuł piosenki „Now and Then” i jak by go przetłumaczyli na język polski. W ciągu minuty otrzymałem odpowiedź, że „od czasu do czasu”. Może legendom polskiego dziennikarstwa muzycznego przydałaby się lekcja angielskiego u Olafa lub innego studenta Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej? A może po prostu nie wsłuchali się w słowa piosenki, której wypuszczenie komentowali dla wszystkich polskich mediów?

Co ciekawe, DeepL radzi sobie z tym idiomem i jako pierwsze sugerowane tłumaczenie, bez podania kontekstu, proponuje „od czasu do czasu”. Ba, chociaż zwykle się pastwię nad Bingiem, tym razem Bing się w ogóle nie bawi w dwuznaczności i podaje właściwe tłumaczenie.

Magia w windzie

W środy rano to pierwsza kobieta, z którą rozmawiam. Otwierając się radośnie, wita mnie słowami „Drzwi kabiny otwierają się”. Naciskam delikatnie dwa guziki na panelu sterującym umieszczonym na jej chłodnej, metalicznej ścianie, i wiezie mnie do pracy. Ma dość bogaty repertuar tekstów:
– Drzwi kabiny zamykają się.
– Winda rusza do góry.
– Piętro drugie.
– Drzwi kabiny otwierają się.
– Winda rusza w dół.
Czasami wydaje mi się, że jest trochę zbyt gadatliwa. Bywa, że przez ładnych kilka minut nie mogę się otrząsnąć i zapomnieć o tych wszystkich komunikatach. Dudnią mi w tyle głowy i ciężko się przez nie skoncentrować. Winda rusza do góry. Winda przebija dach i odlatuje do nieba. Winda spada. Drzwi kabiny nie otworzą się. Sufit windy spada na głowy pasażerów.
Winda była współfinansowana przez Państwowy Fundusz Rehabilitacji Osób Niepełnosprawnych. Bez wątpienia jest potrzebna i niezaprzeczalnie wolę jeździć nią, niż starymi windami, których cały rząd czeka na nas przy samych schodach. Ale do tej windy mam bliżej – i z pokoju, w którym trzymam swoje rzeczy, i z sali, w której mam większość zajęć…
Poza tym to jest winda magiczna. Szanuję jej inteligencję i nigdy w życiu nie nazwałbym jej sztuczną. Ponieważ z nią rozmawiam, obdarza mnie zaufaniem i bywa, że zdradza mi jakiś sekret. Już dwukrotnie, zatrzymując się na szóstym piętrze, wyrzuciła z siebie komunikat: „Poziom minus dwa” (takiego piętra w ogóle w budynku nie ma). Za każdym razem dzień był wyjątkowy i stało się coś szczególnego. Dlatego zawsze słucham jej z uwagą i z niecierpliwością czekam na kolejny znak.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Gdy jechałem na pierwsze zajęcia z pierwszym rokiem informatyki stosowanej w tym roku, winda – po raz trzeci, odkąd nią jeżdżę – powiedziała: „Poziom minus dwa”. Mam nadzieję, że to dobra wróżba na naszą współpracę z nowym pierwszym rokiem. Z tej okazji odgrzewam.

Niedziela jak każda inna

Ja już zagłosowałem w dzisiejszych wyborach. A Ty?

LinkedIn

Niektórzy moi studenci też mają to już za sobą.

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

LinkedIn

Dostałem też na różne komunikatory kilkadziesiąt zdjęć i filmów od studentów, którymi niekoniecznie chcieli się podzielić ze światem (np. Mateusz w Lublinie w „niewyjściowym” stroju). Moja studentka pracuje w komisji wyborczej, w której zabrakło kart do głosowania – podobno w czterech obwodowych komisjach w Krakowie tak się stało. Wielu moich byłych i obecnych studentów pracowało dzisiaj w obwodowych komisjach wyborczych. Studenci głosowali i głosują nadal, chociaż godzina 21:00 dawno już minęła.

Rzadki przypadek na AGH

Od lat jeżdżę na organizowane przez miesięcznik edukacyjny Perspektywy Salony Maturzystów. Przybliżam tam uczniom i uczennicom ostatnich klas liceów i techników zasady oceniania i mówię o błędach, jakie często popełniają, pułapkach, jakie na nich czyhają, obalam stereotypy i mity na temat egzaminów z języków obcych i tego, jak są oceniane. W tym roku byłem i w Lublinie, i w Krakowie, i jadę za chwilę do Rzeszowa. Doroczna impreza ma jednak charakter ogólnopolski i odbywa się w wielu miastach.

Na Salonach maturzyści mogą się także zapoznać z ofertą edukacyjną wielu uczelni, niekiedy z bardzo odległych ośrodków akademickich. Uczelnie mają swoje stanowiska, na których rozdają informatory i gadżety, a w salach wykładowych także przedstawiają swoją ofertę w formie prezentacji.

Ostatnio na Krupniczej podpatrzyłem, jak Akademia Górniczo-Hutnicza, której siedziba jest praktycznie po sąsiedzku, zachęca maturzystów do studiowania u siebie, zapewniając dostępność akademików. Jest jeszcze szansa, by przed Salonami w Rzeszowie przemyśleć, czy przy okazji reklamowania uczelni AGH chce się również chwalić użyciem niewłaściwego przypadka na slajdzie. „Akademiku” to wołacz, nie dopełniacz. Szacunek za używanie rzeczowników w wołaczu, we współczesnej polszczyźnie potocznej wołacz może jeszcze nie jest na wymarciu, ale coraz częściej bywa zastępowany przez mianownik. Ale używajmy tego przypadka tylko tam, gdzie trzeba.

Niniejszy wpis z nieśmiałością dedykuję dr. Janowi Gościńskiemu z Uniwersytetu Pedagogicznego w Krakowie, za którego zajęciami bardzo będę w tym roku akademickim tęsknić, a który nauczył mnie prawidłowo odmieniać słowo „przypadek” w zależności od znaczenia. Przy okazji polecam osobom zajmującym się tłumaczeniami studia podyplomowe „Cyfrowy tłumacz – nowe technologie w przekładzie” organizowane przez Katedrę Dydaktyki Przekładu i Instytut Filologii Angielskiej UP.

Tłumaczenie maszynowe i postedycja

Zdarzyła mi się śmieszna przygoda związana z tłumaczeniem maszynowym. Tłumaczyłem z polskiego na angielski dokumenty dotyczące rekrutacji cudzoziemców na studia. W związku z tym wszedłem na stronę Wydziału Inżynierii Środowiska i Energetyki mojej uczelni, żeby sprawdzić oficjalne nazwy niektórych kierunków i instytutów. Wydział ma niby stronę po polsku, angielsku i niemiecku, więc wydawałoby się, że jest co i gdzie sprawdzać. Ale już po chwili zwątpiłem. Na anglojęzycznej stronie wydział to raz faculty, raz department, stopień studiów to czasem degree, czasem cycle, kierunek to czasem field, czasem… direction.

„Graduates of this field of study are specialists in: heating and heating”… „Meeting on student science clubs”…Kierunek „inżynieria i gospodarka wodna” to „Engineering and water management”…Jeden wielki nonsens. Coś mnie tak tknęło i podejrzałem kod strony i dopiero zrozumiałem. Wydział w ogóle nie ma wersji strony w języku angielskim ani niemieckim, tylko zainstalowali sobie wtyczkę do WordPressa tłumaczącą stronę maszynowo po jej załadowaniu.

Zastanawia też – patrząc na jakość tłumaczenia – czy skorzystano z którejś z subskrypcji, czy wtyczka działa w darmowej wersji, korzystając z najbardziej prymitywnego z możliwych mechanizmów. To info o cenniku ze strony wtyczki:

https://gtranslate.io/?xyz=998#pricing

W niemieckiej wersji studenci to czasem Studierende, ale czasem… Schüler. „Studia doktoranckie” to „Medizinstudium”. Ale ze wszystkich śmiesznych tłumaczeń maszynowych na tej stronie najbardziej rozbawiło mnie w niemieckim tłumaczeniu „schnellstmöglich” w menu nawigacyjnym. Myślę sobie, rany, co to takiego? Okazało się, że tak Akademicki System Archiwizacji Prac, w skrócie ASAP, czyli w sumie faktycznie „najszybciej, jak to tylko możliwe” 🙂

Wydział postarał się, by w jakimś stopniu strona była dostępna i zrozumiała dla osób posługujących się angielskim i niemieckim, ale dla nas – tłumaczy – to niezła nauczka, by nie wszystko, co znajdzie się w internecie, nawet na oficjalnych stronach instytucji czy firm, traktować od razu jako godne zaufania i trzymać się tego w tłumaczeniu. Wydawałoby się, że strona Wydziału jest wiarygodnym miejscem do sprawdzenia oficjalnej nazwy kierunku studiów w języku obcym, tymczasem ta strona to żadna strona, na której można polegać jako na źródle przyjętej formalnie nomenklatury, tylko tłumaczenie maszynowe przy użyciu wtyczki do WordPressa. Trzeba być czujnym 😉

Rekordy z B2+

Ten wpis to odświeżany kotlet z 2019 roku. Jest o ostatnim roku, z jakim miałem zajęcia przed pandemią, stacjonarnie. Z niektórymi z nich spotkaliśmy się potem na studiach drugiego stopnia, już online. W tym semestrze będą bronić prace magisterskie. Jeden z tych studentów, tak mi się wydaje, jest dzisiaj moim przyjacielem. Czas płynie bezlitośnie szybko.

Z pierwszym rokiem informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej pobiliśmy wiele rekordów. Z żadnym rokiem dotychczas nie nurkowaliśmy na przykład dotąd podczas zajęć z angielskiego lub tuż po nich, a tymczasem dzisiaj Arek, Bartek, Krzysztof i Szymon z pierwszego roku nie tylko wskoczyli do Zalewu Nowohuckiego, ale również wprawili resztę roku w osłupienie, wyławiając z tegoż Zalewu prawdziwe… małże. W dodatku jakże okazałe.

Najbardziej dumny jestem natomiast ze studentów pierwszego roku informatyki stosowanej Wydziału Mechanicznego Politechniki Krakowskiej, ponieważ przechytrzyli kilka tygodni temu autorów zagadki tygodnia pisma New Scientist. Takie coś dotąd naprawdę nam się nie wydarzyło.

W grupie C2 i w grupie C1 czytamy New Scientist, a także kilka innych źródeł, w tym Wired, Scientific American, PC World Computer, Medium. Rozwiązujemy krzyżówki, omawiamy innowacyjne rozwiązania, oryginalne podejścia do problemów, ciekawe artykuły. O ile jednak C2 nie może się skupić na takich zagadkach, bo mają ciągle milion dygresji, komentarzy i wątpliwości mniej lub bardziej bezpośrednio dotyczących sedna sprawy, i nie udało im się rozwiązać zagadki, która jest przedmiotem niniejszego wpisu, a w grupie C1 udało się wprawdzie dojść do sedna sprawy, ale jednak zabrakło czegoś, by złapać byka za rogi, grupa B2+, najmniej zaawansowana na roku, nie tylko że znalazła odpowiedź na postawione przez magazyn pytanie, ale przechytrzyła autorów zagadki udowadniając im, że się mylą.

Kilka tygodni temu New Scientist postawił przed swoimi czytelnikami następujące wyzwanie. Załóżmy, że jakaś znudzona rzeczywistością, ambitna i pracowita kobietka postanawia napisać książkę w języku angielskim, w której wszystkie liczby całkowite od zera do plus nieskończoności zostaną wypisane w kolejności alfabetycznej. Wiadomo, że zadanie jest niewykonalne, bo liczb wypisać trzeba nieskończenie wiele, ale jednak wiadomo też, że pierwszą liczbą będzie eight.

Gdy pytałem o to studentów w różnych grupach, to eight było dość oczywistą odpowiedzią. Jaka będzie druga liczba, większość grup też wydedukowała. Będzie to eight billion. Pytanie w zagadce postawionej przez magazyn dotyczyło jednak liczby… przedostatniej.

Załóżmy, że naszej autorce znudziło się wypisywanie liczb w kolejności alfabetycznej począwszy od pierwszej, czyli tego nieszczęsnego eight. Wszystko jej ciągle się zaczyna na eight, postanawia zmienić taktykę i iść od końca. Wiadomo, że na końcu jest zero.

Pytanie magazynu brzmi, jaka liczba jest przedostatnia. Dość łatwo jest dojść do wniosku, że odpowiedź musi mieć coś wspólnego z two.

Tydzień po zadaniu tego pytania, New Scientist publikuje poprawną odpowiedź. Jest nią rzekomo two trillion two thousand two hundred and twenty-two. Dla B2+ jest dość oczywiste, że to zła odpowiedź. Ta liczba jest dość blisko końca. Ale ona nie jest przedostatnia. Ona jest trzecia od końca.

Wiecie, jaka jest prawidłowa odpowiedź? Wiecie, jaka liczba jest przedostatnia?