Predyspozycje dyrektorskie

Wbrew oczekiwaniom kilku moich absolwentów nie przystąpiłem do konkursu na dyrektora szkoły. Próbowałem im sygnalizować, że nie mam ukończonego zarządzania oświatą, więc nie spełniam nawet warunków formalnych, ale mimo to kilka dni temu dostałem o bladym świcie SMS-a z wykrzyknikiem na końcu, w którym pewien prawie – że – technik – mechanik przypominał mi, że zaczyna się właśnie ostatni dzień na składanie papierów do konkursu.
Praca dyrektora jest bardzo odpowiedzialna, trudna i pełna wyzwań. Decydując się na pracę w szkole oczekiwałem jednak zupełnie innych wyzwań i czerpię olbrzymią satysfakcję z tego, co robię na stanowisku dydaktycznym. Jestem niezmiernie wdzięczny tej grupie tegorocznych absolwentów, którzy w ostatnim czasie przypomnieli sobie o mnie i oczami wyobraźni ujrzeli mnie w gabinecie z przepastnym fotelem na pierwszym segmencie naszej szkoły, ale powiedzmy sobie otwarcie, że nie byłbym w tym gabinecie szczęśliwy.
Przez ostatnie cztery lata spędziłem olbrzymią ilość czasu z czterema męskimi grupami technikum, dzięki czemu poznałem panów w sposób, który byłby dla mnie nieosiągalny jako dla dyrektora. Prawie – że – technik mechanizacji rolnictwa Michał napisał ostatnio w jednym z SMS-ów, że nikt inny nie poświęciłby jemu i jego kolegom tyle czasu, co ja przez te cztery lata, i że warto mi było zaufać. Jako dyrektor na pewno nie miałbym dla nich tego czasu. Gdybym był dyrektorem, na pewno nie doznałbym wielu wzruszeń, a o tym, co się dzieje na lekcjach angielskiego i innych przedmiotów dowiadywałbym się tylko z plotek lub donosów. Nie dostąpiłbym także tego zaszczytu, by dziś po południu kopać na szczęście w tyłki idącą gęsiego na egzamin potwierdzający kwalifikacje zawodowe grupę absolwentów Technikum Mechanizacji Rolnictwa.
Dyrektor musi być osobą rzeczową, energiczną, z autorytetem. O autorytet ten musi dbać nie zamykając innym usta, ale hamując własne słabości i nie popełniając gaf na każdym kroku. Musi umieć pogodzić sprzeczne interesy uczniów, rodziców i nauczycieli i twardą ręką (ale bez chaotycznego wymachiwania na oślep) kierować szkołą. Powinien inspirować innych do działania i świecić przykładem. Powinien być konsekwentny, sprawiedliwy i nie może ulegać wpływom. W jednym palcu musi mieć prawo oświatowe, dziesiątki procedur i formularzy. Powinien umieć ciekawie mówić, wysławiać się w sposób godny podziwu, być elegancki i nie tracić panowania nad sobą. Jeśli popełni błąd, powinien umieć przeprosić. Tylko taki dyrektor spełni oczekiwania wszystkich uczniów i nauczycieli i zdobędzie sobie ich szczery szacunek. Trudno mi dostrzec w sobie te wszystkie niezbędne atrybuty i dlatego w ogóle nie brałem pod uwagę starania się o stanowisko dyrektora. O wiele lepiej sprawdzę się znęcając się nad kolejnymi, cztery lata młodszymi umysłami przyszłych techników mechaników i techników mechanizacji rolnictwa.
Trzymam mocno kciuki za moją koleżankę, Basię, która ma wizję swojej szkoły i która pragnie zostać jej dyrektorem. Basia rozumie, że bycie dyrektorem to pełnienie służby oraz ma w życiu cele i ambicje wykraczające także poza dyrektorowanie.
Wpis ten dedykuję wszystkim nowo wybranym Dyrektorom z zaprzyjaźnionego forum OSKKO i załączam życzenia udanych wakacji.

Puste gniazdo

Ostatnio przez kilka dni obserwowaliśmy z zapartym tchem przez żaluzje, jak za oknem naszej klasy wykluwają się, a następnie rosną i pokrywają się piórkami trzy maleńkie istotki.
Obserwowaliśmy to podczas spotkań z grupą panów, którzy wprawdzie ukończyli już szkołę i odebrali świadectwa, ale przyszli jeszcze na kilka fakultetów, by poćwiczyć przed ustną maturą. Umawialiśmy się przeważnie w godzinach wieczornych, ponieważ wcześniej chłopaki robią w polu.
Atmosfera tych spotkań była zupełnie wyjątkowa, ogólna wesołość i rozluźnienie nie przeszkadzały w ogóle w owocnej pracy.
Cieszę się bardzo, że w przeciwieństwie do ptaszków, które w nocy z czwartku na piątek zostały pożarte przez jakiegoś drapieżnika i nie zdążyły opuścić gniazda, panowie z Technikum Mechanizacji Rolnictwa opuszczają naszą szkołę i idą na podbój świata. Ale te wspólnie spędzone cztery lata będę wspominał z równym sentymentem i będą mi się wydawały równie krótkie, jak te kilka dni ornitologicznych obserwacji zza okna pracowni. A mając na uwadze optymizm i entuzjazm, jaki panów cechował na tych naszych ostatnich spotkaniach, nie martwię się jakoś wcale jutrzejszą maturą ustną z angielskiego w tej grupie. I mam nadzieję, że te ptaszki – nie tylko na maturze – zalecą bardzo daleko.

Za tytuł tego wpisu także dziękujemy Janinie.

Kosiarz umysłów

Pierwsze po zimie koszenie trawy w ogrodzie to bardzo żmudna czynność. Najpierw kosiarka nie chce zapalić i trzeba przeczyścić świecę albo wymuszać ssanie. Potem, gdy wreszcie już zapali, kopci się z niej spalinami i oparami oleju, chwilami spadają obroty i coś złowieszczo warczy. Miejscami porosły już duże kępy dzikiej trawy, co dodatkowo spowalnia pracę. Gdzieniegdzie pokazały się kretowiska.
Chodzisz tak za tą kosiarką po ogrodzie i nie da się pogrążyć w całkowitej bezmyślności, bo tu i ówdzie wystaje z ziemi przykryty trawą pniak czy korzeń, co parę metrów trzeba slalomem omijać mniejsze lub większe drzewko czy krzaczek.
Takie koszenie ogrodu to trochę jak uczenie w szkole. Omijając, a nawet eksponując takie czy inne indywidualności dodające uroku ogrodowi czy klasie kosi się wszystko i wszystkich jednakowo. Usuwa się wszystkie chwasty bez względu na to, jakiego koloru mają kwiaty. Z każdym kolejnym koszeniem z coraz większą dumą patrzy się na to, jak ten zielony dywan trawnika zagęścił się i wzmocnił, mimo ciągłego przycinania, a może właśnie dzięki niemu.
Aż w końcu trawnik jest tak piękny, jak czwarta klasa Technikum Mechanizacji Rolnictwa w minionym tygodniu w kościele w Niegardowie. Każde źdźbło trawy układa się w jedną gładką całość, tak jak panowie zlali się w środę w jedno – ci, którzy nigdy nie zgłosili ani jednego nieprzygotowania, z tymi, których kosiarka przycięła niejeden raz, zanim dostali wreszcie te dopuszczające na koniec roku. Tego dnia wszyscy celująco zdali maturę z życia bez względu na to, czy zamierzają w tym roku zdawać maturę z polskiego i wybranych przedmiotów, czy z niej zrezygnowali. Każdy chciałby mieć taki trawnik przy domu.
Wypada każdemu ogrodnikowi życzyć, by nie kazali mu nagle jednych chwastów tępić, a inne siać. By nie kazali mu omijać przy koszeniu cieni drzewek, a jedynie drzewka. Nauczycielowi wypadałoby życzyć tego samego. A tegorocznym absolwentom Technikum Mechanizacji Rolnictwa życzę, by ich piękny ogród nigdy nie został bez ogrodnika.

Metr dwadzieścia cztery

Pamiętam jak przed laty, tuż przed ukończeniem liceum, robiłem to samo, co robią na tym zdjęciu moi abiturienci. Przemek i Michał z niedowierzaniem oglądają swoją dokumentację medyczną odebraną od szkolnej pielęgniarki. Mogą się z niej dowiedzieć tylu szokujących rzeczy, na przykład tego, że w roku 1997 ten dziś prawie dwumetrowy dryblas, Przemek, miał metr dwadzieścia cztery. Michałowi nie mieści się w głowie, że ważył kiedyś 23 kilogramy.
Ze zdziwieniem dowiadujemy się wszyscy z karty Michała, że ma poważną wadę wymowy i że powinien chodzić do logopedy. Gdy Michał wyjaśnia nam, na czym ta wada polega i mówi, że wizyty w poradni zarzucił z powodu utrudnionego dostępu do specjalistów, zaczynamy się wsłuchiwać uważnie i dochodzimy do wniosku, że pani z podstawówki, która dokonała tego wpisu w karcie, była bez porównania bardziej spostrzegawcza niż my, którzy słuchamy Michała przez ostatnie cztery lata i niczego nie zauważyliśmy.
To bardzo nostalgiczna chwila, gdy uzmysłowisz sobie, że nikt już nie będzie niczego pisał w tej karcie, w której dotąd odnotowywano twój wzrost, wagę, rozmaite informacje na temat twojego wzroku, szczepień, uzębienia, a nawet sytuacji rodzinnej.
Przemek i Michał będą się nadal zmieniali, ale na ich szkolnych kartach zdrowia nie pojawi się już żaden wpis. Na tych kartach pozostanie uproszczony zapis tego, jacy są dzisiaj, poprzedzony szeregiem wspomnień, czasami zupełnie niewiarygodnych.
Jutro jedziemy na pogrzeb mamy Przemka, która zmarła na kilka dni przed jego maturą. Niczym ta karta zdrowia, nie dowie się ona o swoim synu niczego więcej. Nie będzie już wiedziała, jak poszła mu matura i egzamin zawodowy. Nie będzie jej przy nim w tych jakże ważnych dla niego chwilach, a to przecież dopiero początek. Przed Przemkiem przecież jeszcze całe życie i przyszłość równie dzisiaj niewyobrażalna jak to, że dziesięć lat temu miał metr dwadzieścia cztery. Przy wyzwaniach, jakie na Przemka czekają w przyszłości, ta matura w przyszłym tygodniu to w sumie pryszcz. Kiedyś będzie jak jeden z wielu wpisów na szkolnej karcie zdrowia – dziwna, nieaktualna i brzmiąca niewiarygodnie. Wspominana jak przez mgłę.

Godzina wychowawcza

Łukasz – głównie z powodu mojej osobistej konsekwencji w stawianych mu wymaganiach – nie przystąpi w tym roku do matury. Teraz Łukasz martwi się o swoich młodszych kolegów, pierwszaków, że za parę lat wszyscy oni pójdą w jego ślady. No bo jeśli w poniedziałek będą jeździć na pielgrzymkę, we wtorek na patriotyczny piknik, w środę odwiedzać lokalne miejsca pamięci, a w czwartek, tak jak wczoraj, odbywać się będą zamiast lekcji debaty o przeciwdziałaniu przemocy, to na przygotowanie do matury zostaje im tylko piątek.
Jakkolwiek by to śmiesznie nie zabrzmiało, ten dwudziestoletni uczeń technikum, z oceną niedostateczną na koniec roku także z języka polskiego, złapał się wczoraj za głowę, gdy po wejściu do jego klasy obwieściłem panom, że teraz zamiast uczyć się angielskiego, podobnie jak cała nasza szkoła, poświęcimy godzinę lekcyjną na przeprowadzenie specjalnej godziny wychowawczej na temat zapobiegania przemocy, będziemy pogłębiać więzi pomiędzy sobą i starać się, aby w naszej szkole było bezpiecznie i miło.
Po pierwszych kilku minutach lekcji realizowanej zgodnie ze scenariuszem otrzymanym przez wszystkich nauczycieli od pedagoga szkolnego panowie poinformowali mnie, że bez cienia wątpliwości rozminąłem się z powołaniem i że powinienem być księdzem, ale atmosfera zrobiła się bardzo sympatyczna. W klimacie kompletnego zaufania zaczęliśmy się wzajemnie przepraszać za różne krzywdy, które wyrządziliśmy sobie przez ostatnie cztery lata. Apogeum szczerości osiągnęliśmy chyba w momencie, w którym Tomek przyznał się Marcinowi, że w pierwszej klasie ukradł mu kanapkę z serem. Andrzej wybaczył mi wspaniałomyślnie to, że kiedyś tak szybko przesadziłem go z miejsca na miejsce, że nie zdążył nawet użyć do tego celu własnych nóg. Wszyscy uderzyliśmy się w piersi przypominając sobie, jak zmuszaliśmy dwóch kolegów z klasy (z których jeden nie zniósł presji i przeniósł się do technikum w centrum Krakowa) do tego, by się myli.
Zrobiło się błogo, słodko i podniośle. Mogliśmy dzięki temu przejść do czynienia postanowień. Rozdałem panom kartki, na których każdy z nich napisał co najmniej pięć rzeczy, które zobowiązuje się robić, by jemu i jego kolegom z klasy było od tej pory w szkole przyjemniej i bezpieczniej. Zważywszy, iż panowie są już właściwie na wylocie, niektórzy z nich podeszli do problemu bardzo nieodpowiedzialnie i napisali na przykład, że będą zabierali alkohol i papierosy młodszym kolegom, by uchronić ich przed nałogami. Niektórzy postanowili, że już nigdy przenigdy nie będą nikomu kraść kanapek, albo że będą grzecznie tłumaczyć kolegom i koleżankom, by nie używali w ich obecności wulgaryzmów, ponieważ takie zachowanie dręczy ich psychikę.
Ale w tych anonimowych deklaracjach było też sporo wypowiedzi bardzo ciekawych i świadczących o tym, że jest jeszcze jakaś nadzieja dla zdrowego rozsądku, a polska edukacja wyjdzie może kiedyś z tej paranoi, która ją ogarnęła w minionych miesiącach.
Panowie okazali się bardzo nietolerancyjni dla pijaństwa w szkole, pomimo że jeden z nich jeszcze dzień wcześniej przyszedł do szkoły z kieliszkiem w kieszeni kurtki. Wielu z nich napisało, że należy bezwzględnie wyrzucać ze szkoły uczniów pijących na jej terenie bez względu na to, ile mają kasy i jakie funkcje publiczne pełnią ich rodzice. Szczególnie surowym należy być wobec uczniów z młodszych klas, którzy są niepełnoletni, bo skoro już w pierwszej klasie wydaje im się, że mogą wszystko, to co dopiero będzie w trzeciej czy czwartej. Radzie pedagogicznej oberwało się w wielu wypowiedziach za to, że przyjmuje do szkoły kogoś, kogo dwa dni wcześniej wyrzuciła.
Oberwało nam się też solidnie za to, że organizujemy jakieś bzdurne debaty o przemocy i lekcje wychowawcze zamiast uczyć, a w ogóle to zamiast walczyć z przemocą powinniśmy się najpierw zastanowić sami nad sobą. Jeden z uczniów został przez nas podobno ostatnio zmieszany z błotem tylko i wyłącznie za to, że powiedział w telewizji to, co myśli. Takie ograniczanie swobody wypowiedzi bardzo się uczniom nie podoba.
Lekcja musiała chyba należeć do niezwykle udanych, ponieważ gdy wróciłem od pedagoga szkolnego, której zaniosłem na przerwie owoc naszej pracy, zastałem moich panów w widocznej na poniższym zdjęciu pozie, trzymających się za ręce, słuchających przez radio katechezy, i powtarzających gremialnie: „Miłość! Przyjaźń!”. Mimo pełnego sukcesu, jaki odnieśliśmy podczas tej lekcji w pogłębianiu więzi wzajemnych, postanowiliśmy tę godzinę wychowawczą odrobić w przyszłym tygodniu przychodząc w jeden dzień na siódmą rano i robiąc zwykłą lekcję angielskiego.

Odpowiedzi na pytanie: „Co mogę zrobić, aby innym w mojej klasie żyło się lepiej?”.
Z kartek zebranych od uczniów:

– będę się myć i bardzo grzecznie nakłaniać do mycia się;
– nie będę używał wulgaryzmów wobec swoich kolegów;
– nie będę obojętny wobec pijaństwa w szkole, ostatnio uczniowie przesadzili i właściwym było to, że ich wyrzucili, inaczej czuliby się bezkarnie;
– będę uspokajał rozgniewanych kolegów;
– będę stawał w obronie słabszych;
– będę doceniał pracę nauczycieli;
– nie będę kablował na innych kolegów;
– nie będę tolerował pijaństwa w szkole;
– będę bardziej szanował nauczycieli, abyśmy żyli z nimi w zgodzie;
– nie będę dokuczał kolegom, nawet temu zjebowi ***;
– będę zabierał alkohol młodszym, aby nie pili;
– będę się uśmiechał i będę radosnym człowiekiem dla kolegów;
– będę pomagał kolegom w nauce;
– w tych ostatnich tygodniach szkoły mogę się postarać i pomóc w wychowaniu młodszych kolegów.

Rozalka do pieca

Maturę z języka obcego na poziomie podstawowym jest bardzo łatwo zdać. Umiejętności komunikacyjne, które trzeba opanować, są naprawdę niewygórowane i każda średnio rozgarnięta osoba jest w stanie przygotować się do tego egzaminu wkładając w to odrobinę wysiłku.
W Technikum Mechanizacji Rolnictwa realia są jednak takie, że wielu uczniów zagląda do szkoły od czasu do czasu, z doskoku, żeby odpocząć. Uczniowie z tego technikum już w pierwszej klasie bywają bardzo mocno zaangażowani w pracę w gospodarstwie i w zbyt płodów rolnych, a w klasie czwartej są już właścicielami gospodarstw. Niektórzy zaglądają do szkoły podrzemać po całej nocy spędzonej na Rybitwach (taka giełda towarowa dla rolników w Krakowie) i urywają się z ostatnich lekcji, bo robota już na nich czeka. Mam uczniów, którzy właściwie od kilku semestrów z uwagi na frekwencję mogliby z czystym sumieniem być nieklasyfikowani, ale jakoś ich się tak przepycha z klasy do klasy.
Nieliczna grupa uczniów zostaje regularnie po południu na fakultecie, ale trudno się dziwić i mieć do kogokolwiek pretensje, skoro niektórzy z nich nie mają nawet czasu systematycznie pojawiać się na normalnych lekcjach do południa. Czego by sobie z nimi nie zaplanować, żadne plany nauczyciela nie mają szansy powodzenia, a do niektórych uczniów nawet nie dotrze to, że mieliśmy zrobić to czy tamto. Konieczność ciągłego przesuwania terminów oddania prac domowych, przekładania klasówek i rezygnowania z nich powodują, że uczniowie zasypywani są w końcu lawiną ocen niedostatecznych, których nawet się nie spodziewają, bo przestali się już orientować w swoich własnych zaległościach.
Nie piszę o tym, żeby narzekać, bo jestem pogodzony z rzeczywistością, a poza tym szanuję i lubię tych moich panów z Technikum Mechanizacji Rolnictwa, chociaż z dwoma grupami obecnych maturzystów w tym technikum udało mi się osiągnąć ułamek tego, co z innymi dwoma grupami w Technikum Mechanicznym. Piszę dlatego, że jeden z moich uczniów wyznał mi parę tygodni temu, że chociaż jego frekwencja jest przeciętna, a na fakultety nigdy nie chodzi z braku czasu, a nadmiaru roboty w domu, to w jego kościele parafialnym odprawiano gregoriankę w intencji zdania przez niego matury. Gregorianka jest odprawiana codziennie przez cały miesiąc. Sumując czas potrzebny na umycie się po robocie w gospodarstwie, dojazd i powrót z kościoła oraz sam czas mszy świętej, daje to co najmniej sześćdziesiąt godzin.
Zastanawiam się, czy naprawdę warto zawracać Panu Bogu głowę egzaminem, który w gruncie rzeczy jest prosty i gdyby te sześćdziesiąt godzin przeznaczyć na przygotowanie się do niego, Pan Bóg miałby czas na zajęcie się innymi problemami, które być może rzeczywiście wymagają Jego interwencji. Staram się szanować potrzeby religijne innych ludzi, ale przyznam się szczerze, że w tym przypadku byłem wstrząśnięty i mówiąc o tym przypadku znajomym i rodzinie niejeden raz zakląłem. Bolesław Prus pisał już o dziewczynce, którą na trzy zdrowaśki wsadzono do pieca, czym skutecznie wyleczono ją z wszelkich oznak życia. Dziwnie podobne wydaje mi się to, że chłopak w klasie maturalnej nie ma czasu chodzić na fakultet ani przygotowywać się systematycznie z lekcji na lekcję, ale znajduje czas na gregoriankę.
Niektórzy posłowie oburzają się na znaną z ciętego języka profesor Joannę Senyszyn, która na swoim blogu komentuje fakt przyznania przez nich czterdziestu milionów złotych na budowę Świątyni Opatrzności Bożej. Panią profesor rzeczywiście poniosły nerwy, ale czyż nie trafia ona bardziej w nastroje społeczne niż pragnący wypełnić wolę Sejmu Wielkiego parlamentarzyści? Do takiego wniosku dochodzę obejrzawszy konferencję prasową z Wrocławia, gdzie istnienie kliniki onkologii dziecięcej jest zagrożone, ponieważ klinika tonie w długach i komornik zajął dziś kwotę ponad ośmiu milionów złotych z Narodowego Funduszu Zdrowia przeznaczoną dla tej kliniki. Dziennikarz telewizji, w której oglądałem transmisję, przyznał po wyjściu z konferencji, że nigdy dotąd nie przeżył czegoś podobnego, nigdy nie był świadkiem tak dramatycznej konferencji prasowej, na której emocje rozpierają wszystkich uczestników, a większość osób płacze.
No cóż, jedni się cieszą, że dzięki czterdziestu milionom złotych będziemy bliżej zbudowania świątyni, w której można się będzie pomodlić między innymi za zdrowie umierających na raka dzieci. Inni się martwią, jak sobie poradzić z długami upadających szpitali. A niektórych ponoszą nerwy.

Niespodzianki

Moja koleżanka obwieściła nam ostatnio w pokoju, że doprowadziła do zawieszenia w prawach ucznia jakiegoś chłopca ze swojej klasy, który kazał jej się od siebie „odpieprzyć”. Nie interesowałem się już dalej tą sprawą, bo nie znam klasy, a musiałem wyjść na lekcję. Pewnie za zawieszeniem stoi coś więcej niż samo odezwanie się w ten sposób do nauczyciela, ale sprowokowało mnie to do rozmyślań.
Ostatni raz, kiedy zdarzyło mi się usłyszeć od ucznia, żebym się od niego odpieprzył, miał miejsce jakieś dwa tygodnie temu i był w gruncie rzeczy bardzo konstruktywny. Omawiałem wyniki matury próbnej z języka angielskiego w grupie panów, w której egzamin wypadł w miarę nawet dobrze, i skupiłem swoją uwagę – w bardzo pejoratywnym kontekście – na Rafale, który na egzamin przyszedł, wystrzelał od góry do dołu wszystkie zadania zamknięte i nie przystąpił w ogóle do zadań otwartych, które ćwiczyliśmy intensywnie przez ostatnie parę tygodni.
Jestem daleki od pochwalenia postawy Rafała, którą uważam za lekkomyślną, krótkowzroczną i dalece nieodpowiedzialną. Ale właściwie go rozumiem, bo po tym, jak kazał mi się od siebie odpieprzyć, rzeczowo wyjaśnił swoje zachowanie. Rafał żałuje, że przyszedł do technikum mechanicznego, bo jest i będzie rolnikiem, ma gospodarstwo i potrzebne mu są uprawnienia rolnicze. Jak tylko skończy technikum, musi iść gdzieś na jakiś kurs albo do szkoły policealnej, żeby te uprawnienia zdobyć. To się dla niego liczy. Wie już, gdzie i za ile można to załatwić. Żałuje, że poszedł to technikum, bo gdyby wybrał zawodówkę, miałby już z głowy, a gdyby jeszcze wybrał taką, która daje uprawnienia rolnicze, zaoszczędziłby sobie ładnych kilka lat. Na maturze mu nie zależy, bo do niczego mu ona niepotrzebna. Jakby nawet trzeba kiedyś w przyszłości mieć maturę aby się starać o jakieś dofinansowanie (co raczej nie jest zbyt prawdopodobne), to jego dziewczyna – a w niedalekiej przyszłości żona – maturę ma i się to jakoś załatwi.
Rafał z jednej strony rozumie, że mnie denerwuje, iż ma zamiar zdawać maturę z angielskiego, a jednocześnie otwarcie mówi, że nie będzie nic z angielskiego robił, bo nie ma na to czasu ani ochoty. Uważa, że na ten dopuszczający jakoś zasłuży, a ja nie mogę go zmuszać do nauki tylko dlatego, że chce spróbować zdawać egzamin. Ma dość precyzyjnie przemyślane, że skoro już zmarnował te pięć lat na technikum (powtarzał trzecią klasę), to spróbuje tę maturę mieć, może „jakoś się fuksnie”. Jeden przedmiot może oblać, bo obejmie go giertychowska „amnestia”, z języka obcego będzie próbował na pisemnym „ustrzelać” – na próbnej się udało, to może i na prawdziwej – a na ustnym coś tam na tą jedną trzecią punktów wyduka. Z polskiego jakoś sobie może poradzi, czytać ze zrozumieniem umie. A ustny z polskiego o wiele lepsi od niego uczniowie mają już dawno kupiony na giełdzie w internecie albo pisze im ktoś za kasę.
Rafał mówi, że jak w ten sposób nie uda mu się matury dostać, to trudno, wcale mu nie zależy. Ale skoro już chodził tyle lat do tej szkoły i skoro jeden egzamin można oblać, to czemu ktoś ma go zmuszać do nauki albo czemu miałby „nie spróbować szczęścia”.
Można się oczywiście zastanawiać nad tym, czy ostatnie rozporządzenie o ocenianiu nie przyniosło szkody systemowi egzaminów zewnętrznych i szkole w ogóle, ale trudno nie przyznać Rafałowi, że w istniejącej sytuacji zachowuje zdrowy – na swój sposób – rozsądek i umie się odnaleźć. Właściwie ma rację, że jego świętym prawem jest nie przystąpić do zadań otwartych, a we wszystkich, nawet tych najprostszych zadaniach zamkniętych, udzielić odpowiedzi na chybił – trafił. Ma rację, że nie mam prawa mu tego zabronić. To on ryzykuje i to on poniesie konsekwencje tak obranej taktyki.
Często jest tak, że nauczyciel robi coś z takimi czy innymi intencjami i nie zdaje sobie sprawy z tego, że z perspektywy ucznia ten sam problem może wyglądać zupełnie inaczej. Spodziewamy się takiej czy innej postawy, takiej czy innej oceny faktów, a uczeń nas zaskakuje.
W minionych tygodniach spotkały mnie dwie takie wielkie niespodzianki. Jedna ma na imię Dawid, druga Michał.
Dawid powtarza w tym roku szkolnym klasę, ponieważ wystawiłem mu ocenę niedostateczną na koniec roku i nie zdał egzaminu komisyjnego w sierpniu. W takiej sytuacji czuję się wobec ucznia niezręcznie, nie umiem się w stosunku do niego zachować na korytarzu i cieszę się, jeśli przejmuje go któraś z koleżanek i gość nie musi kolejny rok mieć ze mną tego samego przedmiotu, z którego go oblałem. Po Dawidzie spodziewałbym się tego samego – że będzie mnie unikał, omijał z daleka. Nie gniewałbym się w sumie na niego, gdyby mi się nie kłaniał czy w inny sposób okazywał mi jakąś nieszkodliwą arogancję dla odreagowania braku promocji. Tymczasem Dawid nie ma ze mną najmniejszych problemów. Przychodzi do mnie z różnymi sprawami, w pokoju nauczycielskim z tłumu kolegów i koleżanek zawsze wybiera mnie, jeśli czegoś tam potrzebuje, z własnej inicjatywy – z nudów albo dla czystej przyjemności przejechania się cudzym samochodem – odstawił kiedyś moje auto z warsztatów pod blok.
Druga z tych niespodzianek jest poniekąd związana ze sprawą Rafała, którą opisywałem na początku. Gdy w kilku ewidentnych przypadkach wystawiłem na semestr oceny niedostateczne i kilkunastu osobom powiedziałem, że od tej pory oczekuję, że będą chodziły na fakultet, który dotąd omijali, uważałem, że gości zmuszam. Dlatego byłem mocno zdziwiony, kiedy po dodatkowym sobotnim spotkaniu Michał podziękował mi kilkakrotnie za to, że poświęcam dla niego i dla innych czas w sobotę rano, żeby nadgonić to, co z sumiennymi uczniami zrobiliśmy na fakultecie od początku września.
Uczeń czasami się nie gniewa i przechodzi do porządku dziennego nad rzeczami, z powodu których my mamy wyrzuty sumienia. Inny potrafi być wdzięczny za to, co nam się wydaje, że na nim wymuszamy. A jeszcze inny ma wszystko gdzieś i do nauki się go nie przekona. Ale w sumie to jeśli taka jest jego świadoma decyzja i jeśli umie ją logicznie przedstawić i uzasadnić, to za samo powiedzenie nauczycielowi, żeby się odpieprzył, nie ma go w sumie sensu karać. Uczciwie stawia sprawę, a decyzje o własnym życiu rzeczywiście ma prawo podejmować sam i wara mi od tego.
Kolega Rafała, Damian, uciął naszą dyskusję na temat egzaminu bardzo prawdziwym stwierdzeniem. Kazał mi się zastanowić, po co ja się tak denerwuję i przeżywam, skoro jemu czy Rafałowi ta matura „i tak zwisa” i choćbym sobie żyły wypruwał, to oni to i tak „mają w dupie”. Poradził, żebym „wrzucił luz”, bo „szkoda zdrowia”.
Rzeczywiście. Dla zdrowia warto czasami posłuchać, jak wyglądają nasze i uczniów wspólne problemy z ich perspektywy.

Ubogie słownictwo

Ta sama lekcja w dwóch różnych klasach. Cel lekcji – szybkie przypomnienie zastosowania dwóch czasów teraźniejszych i intensywne ćwiczenie umiejętności budowy zdań w tych czasach i rozróżniania ich w zależności od kontekstu. Na początek kawa na ławę wyłożenie od podstaw wszystkiego, co uczeń klasy maturalnej powinien wiedzieć już od dawna.
Lekcja przebiega podobnie w obu klasach. W miarę szybko krok po kroku przypominamy sobie wszystko to, co istotne.
Jeden z punktów: co dzieje się z pisownią czasowników zakończonych na literę -e przy dodawaniu końcówki -ing w czasach ciągłych.
Grupa pierwsza, sami panowie, technikum mechanizacji. Na moje pytanie Przemek bez zastanowienia odpowiada niczym automat:
– E wydupca.
Grupa druga, mieszana, po zadaniu pytania nie mam pewności, czy w klasie jest ktoś, kto zna odpowiedź. Rzucam kilka przykładów: write, take, dance. Parę osób w klasie nawiązuje kontakt wzrokowy, zaczynają pstrykać palcami i machać rękami w poszukiwaniu słowa. Po kilkudziesięciu sekundach stękania padają rozmaite czasowniki: wykreślać, eliminować, pomijać, likwidować, opuszczać. Po wyartykułowaniu przez uczniów kilku dłuższych wypowiedzi można mieć pewność, że wszyscy wiedzą, o co chodzi.
Mówi się często, że stosowanie wulgaryzmów jest symptomem ubogiego słownictwa. Coś w tym pewnie jest, ale w opisanej powyżej sytuacji nie ulega też wątpliwości, że to co w grupie elokwentnej trwało około minuty i wymagało zaangażowania środków pozasłownych, takich jak gestykulacja, w grupie mniej wygadanej zajęło ułamek sekundy. Zaoszczędzone kilkadziesiąt sekund można by oczywiście przeznaczyć na urozmaicenie przemkowych zasobów leksykalnych, ale można też było dzięki temu zrobić ze dwa zdania więcej z repetytorium gramatycznego.
Mam obecnie trzy grupy pierwszaków w męskich klasach technikum. Zauważyłem, że póki co, musimy się nauczyć wzajemnie słuchać. Myślę, że potem przyjdzie pora na to, byśmy wzajemnie pouczyli się języków, nie tylko angielskiego. Od czterech innych grup panów, obecnie w czwartych klasach technikum, musiałem się sporo nauczyć, to i ci mi pewnie dadzą popalić.

Dojrzały wśród dorosłych

Ze wszystkich siedmiu grup moich maturzystów grupa Leszka jest najsłabsza i najbardziej się o nich martwię. Podczas gdy w innych grupach na pięć krótkich pytań wprowadzających do lekcji dostaję pięć natychmiastowych odpowiedzi i na bazie tego mogę zabierać się do konkretnej roboty, którą sobie zaplanowałem, u Leszka w grupie cała lekcja schodzi na wyciąganiu z uczniów odpowiedzi na pierwsze trzy z tych wstępnych pytań i na ewentualnych dygresjach.
Leszek jest jednym z bardziej aktywnych uczniów w grupie i nie ma najmniejszych oporów w mówieniu i pisaniu po angielsku, ale jego angielszczyzna jest potworna i bywa, że wręcz niezrozumiała.
A jednocześnie to właśnie Leszek blisko rok temu zainspirował mnie do pisania tego bloga, gdy doznałem olśnienia słuchając komentarzy tego dziewiętnastoletniego obecnie chłopaka na temat filmu Ptaki i zrozumiałem, że mam do czynienia z kimś o wiele mądrzejszym i bardziej spostrzegawczym ode mnie.
Także dziś Leszek jest powalająco dojrzały, wytrwały, wie dokładnie, do jakiego celu zmierza i jakimi środkami chce go osiągnąć.
Z domu i z naszego technikum wyniósł umiejętność spawania, ma prawo jazdy i zdrowy rozsądek. Już drugi rok z rzędu całe wakacje spędził ciężko pracując i przy okazji uważnie obserwując relacje międzyludzkie, zasadność autorytetów oraz różnice między szczęściem a sukcesem.
Jego szef próbował go zmusić do zawiezienia z Krakowa do Poznania dziesięciometrowej, półtoratonowej bramy z ozdobnymi okuciami średniej wielkości autem bagażowym z przyczepą. A innym razem zniszczył komplet wierteł do betonu demonstrując pracownikom, że można nimi wiercić w metalu.
Leszek służył całej ekipie robotników za kierowcę, więc panowie mogli sobie spokojnie po robocie popić w tyle auta. I kiedy jeden z nich wysiadł w Poznaniu tylnymi drzwiami chcąc się wysikać, Leszek musiał potem tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny szukać po całym mieście, bo zanim ktoś się zorientował, że to nie postój, tylko skrzyżowanie, było już za późno, a delikwent pomylił kierunki i wysikawszy się zaczął gonić auto, ale uciekając w zupełnie przeciwnym kierunku.
Kiedyś Leszkowi wydawało się, że najważniejsze, żeby przejąć gospodarstwo, brać dotacje i pchać jakoś do przodu ten wózek, na którego tylnym siedzeniu się urodziło. Teraz zobaczył trochę świata i nie rozumie, co to za życie – mieszkać kilka pokoleń w jednym miejscu, w jednym domu, nie ruszać się poza własną wioskę, najbliższe miasteczko. Nie rozumie sąsiada, który zdaje się być normalnym facetem, a w oddalonym o pół godziny jazdy Krakowie był ostatnio lat temu trzydzieści. Leszek jest aktywny, odważny, zdecydowany.
Postanowił, że te cztery lata technikum nie mogą pójść na marne, bo jeśli nie zda matury ani egzaminu zawodowego, to równie dobrze mógł skończyć edukację na gimnazjum.
Wracając dziś wieczorem z internatu po filmie poczułem, że idzie zima. Gdy zadzierając do góry głowę patrzyłem na gwiazdy, przenikał mnie chłód ostrego, wilgotnego powietrza. To dobrze, że będzie zimno. Przez kilka miesięcy Leszkowi będzie dużo łatwiej w pokoju w internacie studiować polski, angielski i geografię. To wszystko to zresztą pryszcz. Leszek bardzo się zdziwił, że chemia nieorganiczna jest dla mnie zbyt skomplikowana. To wszystko przecież takie proste i jedno z drugiego wynika…