Tadeusz i inni

Parę miesięcy temu zaniemówiłem i w desperacji udałem, że mam jakiś wymagający pilnej interwencji problem fizjologiczny, gdy koleżanka zażądała ode mnie próby wyjaśnienia, czemu właściwie młodzież nie chce czytać Sienkiewicza, i że nawet bryki ze streszczeniami i filmy z ekranizacjami nie wydają się im interesujące. Innym razem poczułem jakieś nagłe skołkowacenie języka i paraliż pozostałych części ciała odpowiedzialnych za artykułowanie ludzkiej mowy, gdy ktoś inny poskarżył się, że nie udało mu się wywołać entuzjazmu na lekcji, na której zaplanował spontaniczną dyskusję o tym, z którą z postaci „Pana Tadeusza” uczniowie identyfikują się najbardziej i dlaczego.
Odpowiedź na te pedagogiczne rozterki dotarła do mnie w olśniewający sposób podczas wakacyjnej lektury powieści Terry’ego Pratchetta, do których postanowiłem sobie wrócić, korzystając z przepastnego archwium plików .mobi na moim Kindelku (urządzeniu dostępnym obecnie także za grosze w niewspółmiernie tańszej wersji dla miłośników reklam i linków sponsorowanych). 
Kilka dni i zarazem trzy pliki temu oddałem się nostalgicznej podróży w przygody czytelnicze mojej młodości i jeżdżę po opisanym w powieściach Pratchetta Świecie Dysku. Świat ten, stworzony gdzieś na styku wyobraźni autora i jego igraszek ze stanowiącymi filary kultury, tak antycznej jak i współczesnej, wizjami kosmologicznymi natury mitologicznej, religijnej i naukowej, ma kształt płaskiego dysku i istnieje w „odległym i trochę już zużytym układzie współrzędnych”. Przez przestrzeń płynie na barkach czterech gigantycznych słoni, unoszonych z kolei na grzbiecie wielkiego żółwia, którego ciężkie płetwy pokrywa wodorowy szron, a przedwieczną skorupę wyżłobiły kratery meteorów. Po powierzchni dysku hasają istoty rodem ze wszystkich ballad, poematów i powieści, jakie można odnaleźć w bibliotekach gminnych najdalszych zakątków naszego kraju, nawet daleko od szosy, a prawa natury zdają się tam obowiązywać w sposób, o jakim filozofowie europejskich uniwersytetów jeszcze nie mieli wątpliwej przyjemności śnić. Czytam sobie tego Pratchetta, czytam, i dociera do mnie niepodważalna prawda. Mam – ja i wszyscy moi znajomi – dużo więcej wspólnego z bohaterami powieści o Świecie Dysku, o Harrym Potterze czy sagi „Zmierzch”, niż z tymi stworzonymi przez Mickiewicza czy Sienkiewicza. Nie identyfikuję się z nikim z „Pana Tadeusza” i nigdy nie wrócę do tej lektury, w przeciwieństwie do powieści „Równoumagicznienie”, którą czytam właśnie z równą przyjemnością, jak przed laty, i która lepiej oddaje otaczający mnie świat i jego problemy, niż poemat z elementami gawędy szlacheckiej o ostatnim zajeździe na Litwie, spisany trzynastozgłoskowcem w Paryżu 180 lat temu.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Polityka analfabetów

Polska polityka stoi na żenująco niskim poziomie i przerażające jest, jak łatwo dajemy się manipulować jako obywatele i jak podatni jesteśmy na jakąś niewyobrażalną zbiorową amnezję. Nośne, chwytliwe hasła sterują naszymi emocjami, nawet jeśli zupełnie nie oddają rzeczywistości ani nie tworzą spójnej całości.
Może za bardzo polubiliśmy komunikaty mieszczące się w standardowym SMS-ie czy tweecie i pozwalamy takim krótkim tekstom przejmować kontrolę nad naszymi umysłami. Widać to w kampaniach wyborczych, w których kandydaci i partie – zamiast przedstawiać program – ograniczają się do sloganów reklamowych. Producenci proszków do prania wysilają się chyba bardziej niż nasi politycy. W kampanii prezydenckiej większość głosów zebrali kandydaci (nie mówię wyłącznie o prezydencie – elekcie), którzy ograniczali się do rzucania frazesami, a ich wyborcze obietnice można by właściwie podsumować porównując je do urodzinowych życzeń zdrowia, szczęścia i pomyślności – konkretów w nich niewiele, a nie każdy składa je szczerze.
Patrzę na wpisy w mediach społecznościowych moich młodych znajomych rozentuzjazmowanych nowym ruchem politycznym skoncentrowanym wokół gościa, na którego koncertach podskakiwałem w ich wieku w Jarocinie, i ze zdumieniem widzę, że zjednoczył ich wokół siebie w zupełnie irracjonalny sposób. Pokładają w nim nadzieję, chociaż – sądząc po ich profilach, wypowiedziach i komentarzach – wszystko ich dzieli. Jedni są zajadłymi antyklerykałami, drudzy domagają się demokracji „religijnej” i biskupów w Senacie, jedni domagają się bezpieczeństwa socjalnego, drudzy są gospodarczymi liberałami, jedni chcą silnej pozycji Polski w Unii Europejskiej, inni domagają się wystąpienia z Unii. To co właściwie ich łączy poza wspólnym zużywaniem transferu i kreowaniem ruchu na profilu Pawła Kukiza?
Gdy oskarżany o bezprogramowość Kukiz wrzucił na swoim profilu postulaty Solidarności z 1980 roku, obserwujący go internauci zaczęli poważnie dyskutować o tym, co zawierały. Mało kto zwrócił uwagę na to, że w otaczającej nas rzeczywistości 2015 roku absurdalne jest domagać się prawa do swobodnego udziału w dyskusji dla każdego, skrócenia czasu oczekiwania na mieszkanie, zniesienia przywilejów dla Milicji Obywatelskiej i Służby Bezpieczeństwa czy zlikwidowania reglamentacji towarów i usług, czyli tak zwanej sprzedaży „na kartki”. Podwyżka o 2000 zł dla każdego, emerytura dla mężczyzn od 55 roku życia i kobiet od 50 roku życia, a także trzyletnie urlopy macierzyńskie były w tej sytuacji postulatami względnie racjonalnymi.
Gdy Kukiz zaprosił do prowadzonej przez siebie debaty kandydatów drugiej tury wyborów prezydenckiej, proponując zasady, według których czasy przeznaczone dla poszczególnych uczestników debaty nie sumowały się w czas przewidziany na całą debatę, jeden z kandydatów propozycję od razu zaakceptował, a drugi – za pośrednictwem swojego sztabu – poprosił o wyjaśnienie nieścisłości. Zamiast cokolwiek wyjaśniać i poprawiać, Kukiz ogłosił natychmiast na portalu społecznościowym, że potrafiący liczyć kandydat odmawia udziału w debacie. Ten komunikat o wiele trwalej i skuteczniej przebił się do naszej zbiorowej świadomości, niż fakt błędów w zaproszeniu do debaty.
Gdy ci sami ludzie, którzy za swoich rządów z ogólnopaństwową pompą otwierali dwukilometrowy fragment obwodnicy jakiegoś miasta, oskarżają innych, którzy po cichu zbudowali setki kilometrów autostrad i tras szybkiego ruchu, o to, że nic nie robią, jest zabawnie. Jednak przykładem irracjonalnej złości na partię rządzącą, który najbardziej mnie śmieszy, jest desperacja niektórych organizacji gejów i lesbijek, które – rozczarowane faktem, że Platforma przez tyle lat nie doprowadziła do uchwalenia ustawy o związkach partnerskich – włączyły się otwarcie w kampanię kandydata, którego partia prowadziła wojnę o krzyż na Krakowskim Przedmieściu i rozważa karanie ludzi za in vitro. Niektórym wystarczyło jedno spotkanie Andrzeja Dudy z jakąś delegacją mniejszości seksualnych, by uznać, że będzie gotów wystąpić z inicjatywą mającą na celu tak zwaną „równość małżeńską”.
„Taśmy” nagrane przez „spółdzielnię kelnerów” spowodowały ponoć na scenie politycznej „trzęsienie ziemi”. Nie poczułem jakoś pod nogami najmniejszego drżenia, natomiast jakże obłudne jest używanie tych „taśm” w walce politycznej przez ludzi, których środowisko samo zostało odsunięte od władzy w atmosferze skandalu, skompromitowane między innymi nagraniami korupcji, kupczenia stanowiskami, a nagrania ujawnione zostały wówczas przez ich własnego koalicjanta, a nie jakichś kelnerów. Poza tym, czy kogoś naprawdę bulwersują treści tych rozmów w restauracji? Przy stole, przy alkoholu, każdy z nas prowadzi rozmowy, w których używa skrótów myślowych, metafor, żartów. Gdyby tak wyrwane z kontekstu wypowiedzi upubliczniać ze złymi intencjami, nie ostałoby się chyba ani jedno małżeństwo i ani jedna przyjaźń na tym świecie.
Muszę chyba na koniec napisać, że nigdy – nie licząc głosu na Andrzeja Szewińskiego w wyborach do Senatu – nie głosowałem na Platformę Obywatelską. Ale wybory do Senatu, zgodnie z ordynacją wyborczą, to właściwie krok w stronę JOW-ów, więc trudno nawet mówić, że to był głos na Platformę. Celem tego wpisu nie jest opowiedzenie się po jakiejkolwiek stronie sceny politycznej ani atak na kogokolwiek z polityków.
Celem tego wpisu jest apel do ludzi, którzy uczą na wszystkich etapach edukacji. Uczcie dzieci i młodzież czerpania radości z czytania i pisania, inspirujcie do tego, by świadomie analizować przyswajane treści. Nie zmuszajcie do bezrefleksyjnego wkuwania formułek i definicji. Slogany na wiaduktach i nad ulicami miast już kilkadziesiąt lat temu czyniły w naszych głowach podobną pustkę, jak teraz ograniczone liczbą znaków wpisy w portalach społecznościowych. Otwierajcie się na pytania i bądźcie gotowi na dyskusję, różnicę zdań traktujcie zawsze jak wyzwanie, a nie jak powstanie, które należy stłumić w zarodku. Gdy ktoś zakwestionuje coś, co dla was jest oczywiste, nie wyśmiewajcie jego opinii, tylko spróbujcie ją zrozumieć. Kto wie, może uda mu się was przekonać, nauczycie się czegoś i zmienicie zdanie? To największa radość, jaką można mieć w zawodzie nauczyciela. A gdy za lat kilkadziesiąt, siedząc wygodnie w fotelu przed telewizorem, zobaczycie polityków dyskutujących w kampanii wyborczej poważnie, z wzajemnym szacunkiem i dystansem do samych siebie jednocześnie, o sprawach ważnych, a nie o tematach zastępczych, używających argumentów merytorycznych, a nie emocjonalnych sloganów, będziecie mogli przypisać sobie chociaż maleńką część zasługi za to, że Polska zmieniła się na lepsze.

Lekcja w sprawie hymnu

Od paru lat narzekamy w pewnym wąskim gronie, że młodzież jest bierna, nie ma nic do powiedzenia, nie ma zdania, nie zajmują stanowiska w żadnej sprawie, nawet ich dotyczącej, i wszystko im jedno. Ze szkoły są niezadowoleni, ale nie robią niczego, by ją zmienić. Wiedzą, czego im w szkole brakuje, ale nie podejmują żadnych kroków, by wprowadzić zmiany.
Nadzieja przychodzi z najmniej oczekiwanej strony. Panowie z trzeciej klasy zawodówki przyszli do mnie ze starannie przygotowanymi teczkami posegregowanych dokumentów i wprawili mnie – pozytywnie, co mnie samego trochę zdziwiło – w osłupienie.
Od lat podczas uroczystości szkolnych odtwarzamy dość niechlujnie ucięty instrumentalny fragment hymnu państwowego, jedną zaledwie zwrotkę i refren, a następnie nieprzystający do niego zupełnie, długi fragment IX Symfonii Beethovena, mający stanowić odegranie hymnu Unii Europejskiej. Polski hymn jest urywany drastycznie, a po nim „Oda do radości” długo, długo się „rozwija”, by wreszcie, po zakończeniu głównego motywu, zostać wyciszona. Dysproporcja między hymnami Polski i Unii Europejskiej na szkolnych uroczystościach zawsze wydawała mi się estetycznie nieelegancka, ale – wstyd się przyznać – nigdy nie zależało mi na tym na tyle, by zabierać głos.
I oto nagle, po latach obojętności, do naszej szkoły trafiła młodzież, która poczuła się urażona niedostatecznym wyeksponowaniem „Mazurka Dąbrowskiego” na akademii z okazji Dnia Niepodległości. Okazało się, że w pierwszej klasie technikum są panowie, którzy chcieliby ten hymn śpiewać. Ba, gotowi są śpiewać trzy zwrotki. Zaczęli zbierać podpisy pod petycją, by hymn państwowy traktowany był podczas szkolnych uroczystości z należytym szacunkiem. Swoją szlachetną inicjatywą zarazili uczniów kilku innych klas i wspólnymi siłami zebrali już ponad setkę podpisów. Gdy koleżanki z grona pedagogicznego poddały w wątpliwość pomysł śpiewania hymnu i spytały, czy aby naprawdę panowie umieliby zaśpiewać więcej niż jedną zwrotkę, cała klasa stanęła na baczność, by dziarsko i bez cienia fałszu odśpiewać trzy kolejne zwrotki.
Gdy panowie z III klasy szkoły zasadniczej pokazali mi swoją petycję w poniedziałek, miałem mieszane uczucia. Odbyliśmy długą rozmowę, w trakcie której przekonałem się, że rozmawiam z kulturalnymi, świadomymi, oczytanymi ludźmi, których poglądy odbiegają wprawdzie od moich w wielu kwestiach, ale jesteśmy w stanie w wielu sprawach się zgodzić i porozumieć. Dla niektórych z nich Unia Europejska jest symbolem zła, a „Odę do radości” porównują oni z „Międzynarodówką”. Ale jednocześnie zgodziliśmy się szybko, że w swojej petycji niepotrzebnie pisali „unia europejska” z małej litery, a hymn Unii nazwali „jakąś piosenką”, bo w ten sposób na własne życzenie narazili się na to, by być nazywani nieukami i chamami przez osoby, które nie mają z nimi nawet ochoty porozmawiać i spróbować ich zrozumieć. Dość szybko zaakceptowali fakt, że nie z wszystkimi ich poglądami się zgadzam, a ja bez wahania przyznałem im rację, że byle jakie odtwarzanie instrumentalnego fragmentu hymnu nie stanowi należytego okazania szacunku symbolowi państwowemu. A skoro już osiągnęliśmy porozumienie, petycję podpisałem.
Panowie zrobili na mnie wrażenie (lekko przerażające może, ale jednak wrażenie) tym, jak świetnie są zorganizowani. Napisali petycję powołując się na artykuły z Konstytucji i cytując je, układając wszystko w przepełnioną miłością do Ojczyzny, logiczną całość. Swój wysiłek włożony w dyskusję o problemie na szkolnym forum internetowym udokumentowali zrzutami ekranowymi dyskusji, w których mazakiem zamalowali imiona i nazwiska autorów, by zanonimizować zarchiwizowane wypowiedzi. Ze zrzutów – niektórzy twierdzą, że sfałszowanych, ale w internecie wszystko jest do sprawdzenia – wynikało, że na forum zachowywali się kulturalnie i rzeczowo, a przez innych byli obrzucani obelgami. Nie wiedzieć czemu, to nie rzucający obelgi, a właśnie oni zostali na forum zbanowani.
Narodowcem nie byłem i nie jestem. Ale wzruszyło mnie, że oto nagle w szkole są uczniowie, którym nie jest wszystko jedno. Akademia nie jest dla nich złem koniecznym, nie próbują się z niej wymknąć cichaczem, przeczekać ją na parkingu, w parku czy pod sklepem. A będąc na niej, zwracają uwagę na to, co się dzieje. Ba, podejmują dyskusję o tym, z czego są niezadowoleni, wykazują inicjatywę. Uważam, że szkoła powinna docenić ich postawę i pozwolić im wziąć aktywny udział w naprawieniu sytuacji. Ludzie, którzy tak trafnie potrafili zdiagnozować problem, opisać go i wyrazić swój protest, znajdą też pewnie idealne rozwiązanie. W rozmowie ze mną wykazali się daleko idącą otwartością i umiejętnością pójścia na kompromis. Trzeba ich tylko wysłuchać, zrozumieć, i pozwolić im zrobić coś dobrego.

Kładka Bernatka i różowe bluzgi

Nasza kochana gazeta lokalna użala się nad tym, że „różowe bluzgi ” rzekomo „szpecą” Kładkę Bernatka, most dla pieszych i rowerzystów łączący Podgórze z Kazimierzem.

Jebane pokolenie Wertera pseudo patrioci pseudo idioci ćwierć romantycy ćwierć dekadenci na wskroś degeneraci

Dlaczego zdaniem gazety niniejszy napis szpeci kładkę? Czyżby czcionka była nie taka jak należy?
Jak dla mnie, napis jest kojący. Oto młodzież akademicka Krakowa wie, kim był Werter. Mają swoje zdanie na temat romantyków i dekadentów (nie żebym nie lubił Baudelaire’a, Przerwy-Tetmajera czy Staffa).
Kochana gazeto. Zamalować niektóre litery w „jebane” gwiazdkami i zostawić. Ba, otoczyć napis ochroną konserwatora zabytków. Oby takiej postawy jak najwięcej wśród naszych studentów i wśród naszej młodzieży. Żebyście jeszcze nie zatęsknili za równie trzeźwą młodzieżą jak ta, która wymalowała ten napis.

Moja duma

Jak wiadomo, na końcu tęczy można znaleźć dzbanek złota. Wie o tym każde dziecko, które czytało lub któremu czytano bajki. To nie przeszkadzało niektórym uczestnikom świątecznych pochodów w stolicy podskakiwać rytmicznie wokół płonącej tęczy i rzucać wyrwanymi z chodnika kostkami bruku w strażaków próbujących ją ugasić. Euforyczny trans sprawił, że narodowcy łamali drzewka i niszczyli znaki drogowe, uznali także za stosowne podpalić znajdujące się na terenie ambasady Rosji w Warszawie budkę strażniczą i samochód. Ucierpiało także kilkadziesiąt samochodów przypadkowych mieszkańców stolicy i niejedna elewacja. Zaatakowano maczetami, pałkami, kamieniami i butelkami ośmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat.
Chuligańskie wybryki zdarzają się wszędzie i trudno nawet identyfikować je nierozerwalnie z taką czy inną orientacją polityczną, tak samo jak trudno uznać którąkolwiek orientację i jej zwolenników za wolne od tego rodzaju wynaturzeń. Ale od tego, co w moje imieniny wyprawiali niektórzy podekscytowani młodzieńcy na stołecznych ulicach o wiele bardziej przeraża mnie to, co kilka dni później elegancko ubrani panowie pod krawatem powtarzają w ogólnopolskich stacjach telewizyjnych. Że ten dzień, te pochody i te zamieszki to był „wielki sukces”, że „udało się bardziej niż w minionych latach”, i że „te wydarzenia pokazują, że Polacy jeszcze się nie poddali”. Komu się nie poddali? Kogo nazwać przegranym w obliczu tego rzekomego sukcesu?
Tego dnia w godzinach popołudniowych patrzyłem, jak Przemek i Dominik uszczelniają i ocieplają na zimę drzwi warsztatu. Zrobiłem im herbaty, a oni zmienili mi opony na zimowe. W Święto Niepodległości warto nie włączać telewizora i nie jeździć do miasta. Z dala od pochodów i manifestacji można przekonać się na pierwszy rzut oka, że Polacy faktycznie się nie poddali i robią swoje. I wbrew idiotom palącym tęczę na Placu Zbawiciela znajdą pewnie kiedyś ten garnek złota. Z nich trzeba być dumnym, a nie z jakichś narwańców podskakujących z chorągiewkami.

Hymn zakazany

Z blogu kolegi belfra dowiedziałem się o inicjatywie posłów jedynej słusznej partii, polegającej na zobowiązaniu wszystkich szkół podstawowych, gimnazjalnych i ponadgimnazjalnych, by każdy dzień w szkole rozpoczynał się od uroczystego odśpiewania hymnu państwowego, oraz o decyzji Ministerstwa Edukacji Narodowej, które uznało, iż brak jest przesłanek merytorycznych do zobligowania szkół do takiej formy edukacji historycznej i patriotycznej. Tak kolega, jak i portal fronda.pl rwą włosy na głowie i dopatrują się w decyzji ministerstwa kolejnego przykładu na celową depolonizację naszej szkoły.
Przeczytałem uważnie, o co chodzi. Podobno „decyzją MEN zdumieni są wychowawcy, nauczyciele, historycy oraz członkowie organizacji kombatanckich i niepodległościowych.” Przypadkowo jestem i wychowawcą, i nauczycielem, i historykiem, jednak decyzja rządu zupełnie mnie nie zaskoczyła, jestem natomiast zdumiony tym, że komuś mógł przyjść do głowy pomysł, by wycierać sobie gębę „Mazurkiem Dąbrowskiego” i robić sobie farsę w postaci sprowadzania go do jakiegoś cyklicznego bezmyślnego ceremoniału rozpoczynającego każdy dzień w szkole. Na taki pomysł mógł wpaść tylko ktoś, kto szkołę widuje jedynie z daleka, z ósmego piętra swojego wieżowca, przesłoniętą parkiem i kilkoma blokami, i kto w dodatku wyobraża sobie, że szkoła jest tubą propagandową i nie ma do spełnienia żadnych innych funkcji poza przyklaskiwaniem pomysłom polityków. Nie wspominając już o takich drobiazgach jak fakt, że klasy potrafią zaczynać lekcje o różnej porze, a zdarza się nadal, że szkoły pracują na zmiany – często na siebie nachodzące.
Już widzę, jak zastanawiamy się nad powagą obligatoryjnego hymnu w sytuacji, w której ktoś spóźnia się na lekcję, bo nie dokończył papierosa, musiał dać popis palenia gumy na parkingu szkolnym, nie zdążył zjeść kebaba albo miał inny, mniej lub bardziej poważny powód, by nie stawić się punktualnie na rozpoczęcie lekcji. Jeszcze mi w zmaganiach z tymi patologiami hymn państwowy potrzebny…
Ale prawdziwym majstersztykiem jest akcja propagandowa mająca przekonać Polaków, że tą decyzją rząd zakazuje śpiewania hymnu w szkołach. Cóż to za gimnastyka logiczna, by z odmowy wprowadzenia obowiązku rozpoczynania dnia od śpiewania hymnu zrobić akt depolonizacji i przedstawiać ją jako formę zakazywania używania hymnu! Tak jakby hymnu nie śpiewano podczas szkolnych uroczystości, w momentach ku temu stosownych i naprawdę podniosłych. Cóż, może właśnie o taki zamęt w głowach chodziło. Bo przecież chyba nikt tak naprawdę nie wyobrażał sobie, że inicjatywa obowiązkowego zbiorowego śpiewania hymnu przez wszystkich uczniów codziennie rano ma jakiś sens.

Polska, Polska ponad wszystko

Polityk jednej z parii popularnych wśród wielu moich znajomych popełnił ostatnio gafę wobec płci tak zwanej pięknej, po czym tłumaczył się z tej nieszczęsnej twitterowej wpadki w iście patriotyczny sposób, a mianowicie twierdząc, że cytował jedynie klasykę polskiej muzyki rozrywkowej, zespół Big Cyc.
Warto wiedzieć, zanim się coś nazwie polskim, że tak naprawdę wszystko przychodzi z zachodu, a wiele rdzennie polskich rzeczy jest po prostu niemieckie.

Cała moja młodość, spędzona w cieniu kultowego hitu zespołu Kobranocka, legnie w gruzach, dopóki nie przyznam, że wszystko, co wydawało mi się na wskroś swojskie i polskie, nie przyszło zza Odry. Die Toten Hosen wymyślili wszystko to, co wspominam z moich najbardziej szalonych lat, także to, co wydawało mi się rdzennie polskie.

Na szczęście, młodość tych o dwadzieścia lat młodszych, fanów zespołu Ich Troje, też legnie w gruzach, dopóki nie ukłonią się głęboko przed Niemcami.

Paskudni, pozbawieni taktu Niemcy, przyjeżdżają potem nawet do nas, do uświęconego polskimi relikwiami Krakowa, do klubu studenckiego na naszym miasteczku akademickim, na które przez działki i lotnisko maszerują moi studenci, i robią sobie jaja z naszego najświętszego patriotyzmu, włączając w jego bezczeszczenie polskich artystów, pewnie niczego nieświadomych.

A czasami, wredne i podstępne niemieckie małpy, dla niepoznaki śpiewają po angielsku. Nie ma to jak XIX wiek. Miejmy nadzieję, że w najbliższych wyborach zwyciężą wreszcie partie, które w tym XIX wieku utknęły na dobre. Zrobią porządek z tymi ohydnymi Niemcami. Te wszystkie złe siły pchnęły nas za daleko do przodu. Trzeba by cofnąć zegar. Najlepiej do lat trzydziestych XX wieku.

Ten wpis ze szczególnymi pozdrowieniami dla Sandry i Alberta, z zaproszeniem na grilla. I nikomu nie wolno się z tego śmiać. A moim ulubionym artystą niemieckim jest w rzeczywistości Westernagen.

Dzień Flagi

Jutro Dzień Flagi. Cały długi weekend majowy to w rzeczywistości nie tylko otwarcie sezonu grillowego i siatki plażowej, ale świetna okazja do wychowania patriotycznego, w szkole i poza nią. Miłość do ojczyzny i wiedzę o jej historii można przy okazji krzewić na festynach, w atmosferze i towarzystwie zupełnie innym, niż na co dzień.
I może jednym uda się bardziej, innym mniej, ale – nawet jeśli wata cukrowa nie będzie dość słodka – wyjdzie na pewno lepiej, niż w szkolnej gablocie, z której można się dowiedzieć, że w 1981 roku w Polsce… powstał stan wojenny.

Idole listopada

Patrząc na migawki obchodów Święta Niepodległości w Warszawie, czy to tych organizowanych przez Prezydenta, odrobinę – jak dla mnie – za smętnych, czy to przez narodowców, wybitnie przerażających i ponurych, czułem tęsknotę za normalnością. Tą, którą znamy z każdego filmu amerykańskiego, pokazującego parady i fajerwerki 4 lipca. Tą, która pozwoliłaby rodzicom z naprawdę czystym sumieniem zabrać na obchody dzieci i mieć gwarancję, że będzie tam można w radosnej atmosferze uczyć je patriotyzmu, historii i kultury ojczystej.
Dlatego idolami listopada są dla mnie ludzie, którzy przeszli ulicami Poznania przebrani za maszynę szyfrującą Enigma. Cały pochód w Poznaniu był w ogóle przykładem na to, że uroczystości patriotyczne nie muszą być ani drętwe i nudne, ani nie muszą budzić strachu mało komunikatywnymi pohukiwaniami i różnego rodzaju znakami przypominającymi swastyki, obnoszonymi na sztandarach.
Poznaniakom serdecznie gratuluję trafnego pomysłu i dobrego humoru! Takiego hołdowania ojczyźnie i jej historii potrzeba nam dzisiaj dużo bardziej niż walki z wrogami, których już nie ma albo nigdy nie było, czy też hodowania kolejnych Niewiadomskich.

Zdjęcie z portalu TVN24

Google z Madonną

Wchodząc dzisiaj z polskiego adresu IP na główną stronę Google zobaczymy, że wyszukiwarka świętuje setną rocznicę urodzin Julii Child, genialnej kuchmistrzyni, autorki bestsellerowych książek popularyzujących kuchnię, zwłaszcza francuską, oraz gwiazdy telewizyjnych programów kulinarnych.

Znam kilka osób przekonanych, że Warszawa jest tak malutka, że nie pomieści jednego dnia obchodów rocznicy wybuchu Powstania Warszawskiego i koncertu amerykańskiej gwiazdy muzyki popularnej. Poprzednim razem, gdy te same osoby protestowały przeciwko koncertowi Madonny, był właśnie 15 sierpnia, dzień Wniebowzięcia Najświętszej Maryi Panny. Na koncert amerykańskiej gwiazdy poszło wówczas trzy razy więcej osób, niż dzisiaj na odpustową mszę pod jasnogórskim szczytem, więc zagrożenie bluźnierstwem niektórzy traktowali bardzo realnie
Ciekawe, czy dla tych osób Google też dziś dopuścił się profanacji i podeptał to, co dla nas, Polaków, najcenniejsze?
Przy okazji, jeśli Madonna nadal będzie planowała swoje europejskie tournée pod koniec lata, a jednocześnie będzie się przejmować uczuciami naszych patriotycznych rodaków, następny jej koncert najprawdopodobniej obrazi prawdziwych Polaków zbieżnością z rocznicą wybuchu II wojny światowej. Kalendarz – nawet kalendarz Google – ma tylko 365 dni i jest bardzo, bardzo malutki. Dużo mniejszy, niż Warszawa.