Netykieta

Po kilku otrzymanych w październiku mailach od studentów nie wytrzymałem i na którychś zajęciach spytałem informatyków z pierwszego roku, co jest grane. Osobiście jestem w internecie od samych jego początków i kojarzy mi się on ze wspólnotą, w której ludzie szanują się wzajemnie, ale licealista jest w nim na równych prawach z profesorem uniwersytetu i mogą ze sobą dyskutować nie kwestionując swojego autorytetu ani nie twierdząc, że którykolwiek z nich jest lepszy czy mądrzejszy. Rozumiem, że internet lat „nastych” wieku dwudziestego pierwszego jest już inny i że studenci zwracają się do nas w formie grzecznościowej, ale kolejne maile tryskające lizusostwem w rodzaju poniższego wprawiły mnie w zdumienie:

Wielce Szanowny Panie Profesorze (tu moje imię i nazwisko, mniejsza z tym, że jestem magistrem, może do kwadratu, ale jednak magistrem)!
Proszę wybaczyć, że pozwalam sobie zwrócić się do Pana za pośrednictwem poczty elektronicznej (tak jakby internet był w ogóle niestosowny w kontaktach między studentami a prowadzącymi zajęcia), w dodatku podczas weekendu (tak jakby serwery mojej poczty działały tylko w godzinach konsultacji), ale… (i tu następuje długi, pełen osobistych szczegółów elaborat)

Gdy spytałem gości z pierwszego roku, o co chodzi, wyjaśnili mi – lekko zmieszani – że tak ich pouczono na spotkaniu z wydziałowym samorządem studenckim. To ponoć taka wydziałowa netykieta. Mają być grzeczni do bólu i dostali w tym celu od starszych kolegów garść gotowych formułek. Nie zdawali sobie sprawy z tego, że są one przesadzone i – co najmniej niekiedy – po prostu śmieszne.
Dzisiaj rano wstałem i odpisałem na maile. Jeden z nich był od studenta ze starszego roku. Dziwne, że studenci starszych lat przekazują „kotom” takie instrukcje, a sami – tak jak Marcin – piszą w ostatnim zdaniu maila tłumaczącego się z nieobecności w ostatnich tygodniach:

Mam nadzieję, że nie przesrałem sobie za bardzo.

Cholera, jak to jest, że oni młodym każą tak się płaszczyć, a sami piszą do mnie w mailach coś takiego?

Wyborcza netykieta

W internecie jestem od 20 lat. Pamiętam, że kiedyś było to bardzo szlachetne miejsce, gdzie licealista, student i profesor uniwersytetu dyskutowali razem, wymieniali poglądy, doradzali sobie wzajemnie w rozmaitych sprawach, od technicznych zagadnień związanych z obsługą komputera, praniem, gotowaniem czy regulacją instalacji LPG w aucie, poprzez kwestie naukowe, społeczne czy polityczne, a na niezwykle intymnych zagadnieniach kończąc. Wszyscy byli ze sobą na „ty”, nikt nie był autorytetem tylko dlatego, że jest starszy, wyższy, jest „bardziej” Polakiem czy katolikiem niż inni. Każdy cieszył się wówczas szacunkiem wszystkich innych, nikt się nie wstydził zadać pytania w obawie o ujawnienie swojej ignorancji. Panowała swoista cyfrowa wspólnota.
Z czasem internet przestał być tak elitarny. Im więcej nas wchodziło do internetu, tym łatwiej było się nim rozczarować. Jak to powiedział genialny polski pisarz Stanisław Lem: „Dopóki nie skorzystałem z Internetu, nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów.”
Moim pierwszym wielkim rozczarowaniem internetem był szturm sieciowych wandali i barbarzyńców na … Naszą Klasę. Idiotyczna fascynacja tym portalem i bezmiar żenującej głupoty, jaka się tam wylała, spowodowały u mnie odruch obronny w postaci usunięcia konta, gdy liczba kontaktów osiągnęła 79. Kilka lat później barbarzyńcy zaatakowali Facebook, na którym wytrzymałem o wiele dłużej, bo skasowałem konto mając 1948 znajomych. Infantylność zachowań użytkowników tych sieci społecznościowych, wytrwałość w używaniu funkcji, których się całkowicie nie rozumie i nie potrafi konfigurować, lekceważący stosunek do regulaminu portalu, beztroska swoboda w obnażaniu swoich słabości, grzeszków i występków, a przy okazji danych osobowych, były jednak niczym w porównaniu z tym, co przez cały internet – od sieci społecznościowych, poprzez komentarze na forach i portalach związanych z wszelkiego rodzaju mediami (prasą, radiem, telewizją), po dziennikarstwo internetowe mniej i bardziej niezależne, w mniejszym lub większym stopniu zorganizowane – przewala się w ostatnim czasie.
Od pewnego czasu internetową normą stało się niestety cieszenie się z czyjejś śmierci albo życzenie komuś, by umarł. Nie przebiera się w słowach – ludzie są wysyłani do gazu, każe im się zdychać, nazywa się śmierdzielami, sierściuchami. Oskarża się ich bezpodstawnie o wszelkie możliwe występki, a gdy nawet w sposób oczywisty okaże się, że na oskarżenia niczym sobie nie zasłużyli, nikt ich nie przeprasza.
Muszę się ugryźć w język, by nie napisać, że przywykłem już do gróźb, że ktoś mi otworzy parasol w du*** albo że mam sp***dalać z Polski, bo tu nie ma miejsca dla Żydów. W minionym miesiącu obrzucili mnie już obelgami zwolennicy prawie każdej możliwej partii politycznej startującej w wyborach do parlamentu, zarówno po lewej jak po prawej stronie, ksiądz katolicki, któremu nie spodobał się mój liberalizm, gej, któremu nie spodobał się mój konserwatyzm. Anonimowy czytelnik przysłał mi prywatną wiadomość, w której oskarżył mnie o to, że podejmuję dyskusje z kimś, kogo jego zdaniem należy eksterminować.
Tak prowadzony dyskurs – w internecie i w realu – donikąd nie prowadzi. W kampanii wyborczej, zamiast rozmawiać o tym, co można i należy zrobić, kandydaci straszą nas tym, czego się boimy, nawet jeśli tego nie rozumiemy, i odnoszą się do naszych najbardziej prymitywnych instynktów. Stereotypy z internetowych memów, nawet jeśli nie mają nic wspólnego z rzetelną wiedzą, przenikają do naszej świadomości tak głęboko, że nie umiemy odróżnić ich od faktów.
To jest równia pochyła i trzeba z niej – moim skromnym zdaniem – jak najszybciej uciekać, póki się jeszcze da. Dlatego z radością odnotowałem inicjatywę wybierambezhejtu.pl i wsparłem ją swoim podpisem. Dekalog Dobrych Wyborów przypomina mi tę netykietę internetu lat dziewięćdziesiątych, do której przestrzegania przynajmniej się poczuwaliśmy, nawet jeśli nie zawsze nam wychodziło. Na stronie kampanii polecam filmy z wypowiedziami Michała Rusinka i Agnieszki Holland, a w całym internecie zachęcam do stosowania zasad promowanych przez kampanię. I może przesadzam, ale marzy mi się, byśmy byli dla siebie lepsi nie tylko w internecie.