Byli uczniowie, byłe uczennice

Damian jako uczeń wydawał się być takim normalnym gościem. Jednym z wielu. Z angielskiego przeciętniak, taki pomiędzy dostatecznym a dobrym, nie uczący się nic, nadrabiający miną i pewnością siebie w swoim – niezbyt poprawnym, ale komunikatywnym – mówieniu po angielsku. Ponad przeciętną przystojny, stanowił obiekt westchnień wielu uczennic i był przez dziewczyny adorowany – w klasie, na korytarzu, w internacie. Dawał się zresztą adorować z dużym wdziękiem. Trenował jakieś wschodnie sztuki walki i miał jakiś tam czarny czy inny świadczący o wysokim stopniu zaawansowania pas, przez co stał się w starszych klasach idolem także dla chłopców z młodszych klas.
Ale generalnie lekkoduch, gwiazda. Takie sprawiał wrażenie.
Szkołę skończył i zniknął. Minęło prawie pół roku. We wrześniu widziałem się z wieloma osobami z jego klasy, na początku października znowu zaczęli odwiedzać szkołę, by się pochwalić, jak było w pierwszych dniach na uczelni. Krótkie rozmowy na korytarzu albo na parkingu, szybka wymiana zdań, parę frazesów, życzenia szczęścia…
Na początku listopada, późnym wieczorem, właściwie nocą, podchodzę do komputera, żeby go wyłączyć i iść spać. A tam otwarte okno komunikatora, a w nim nieśmiałe „puk, puk”. Damian. W zupełnie innym mieście, gdzie wynajmuje z siostrami mieszkanie i uczy się, pracuje w nocy jako ochrona jakiegoś budynku. Dwie godziny rozmowy o rodzinie, przyszłości, przeszłości, sensie życia. O tych, którzy rozczarowują, o tych, którzy zaskakują. O tym, co by było, gdyby…
Uczniowie czasami zaskakują. Nie myślałem, że mogę z Damianem rozmawiać tak długo i o takich intymnych rzeczach.
Niespodzianki bywają miłe, jak gdy po latach spotyka się zadbanego faceta, który – chodząc do szkoły – zdawał się wiecznie być pod wpływem jakichś pobudzających prochów. Albo gdy spotyka się elegancką, szczupłą kobietę, która pracuje w dyrekcji dużej ogólnopolskiej firmy, a jako licealistka była nieśmiałym, w dodatku tłuściutkim Kopciuszkiem.
Niezwykle przyjemnie jest pomagać przetłumaczyć C.V. jakiemuś uczniowi sprzed lat i zobaczyć, ile osiągnął – tak w życiu prywatnym, zakładając rodzinę, jak i w życiu zawodowym, zdobywając moc rozmaitych dyplomów, certyfikatów, uprawnień. To nastraja wielkim optymizmem, gdy popatrzy się w to C.V. i przypomni się sobie, że to jest C.V. tego Sławka, który był chudy jak patyk i bardzo późno przebył mutację, a w ogóle nigdy się nie słyszało, żeby powiedział coś głośno i całym zdaniem.
W tym roku minie 20 lat, odkąd zacząłem pracę w szkole, sytuacje tego rodzaju spotkały mnie już i ciągle spotykają. Jeśli faktycznie mam jeszcze pracować przez 25 lat, to idąc na emeryturę będę chyba człowiekiem przepełnionym dumą i szczęściem bardziej, niż jestem to sobie w stanie w tej chwili wyobrazić.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed 9 lat.

Liberalizm wiedzy

W ubiegłym tygodniu jak zwykle przyszedłem w czwartek rano trochę wcześniej do szkoły z uwagi na dyżur w holu internatu. Są tam wówczas pustki, więc zazwyczaj idę sobie spokojnie do pracowni, robię kawę, włączam przez internet lokalne radio z Londynu i słucham, gdzie to w Londynie i okolicach są korki, a gdzie nie ma.
Na zewnątrz jakaś klasa ogólniaka czeka na lekcję z moją koleżanką w sąsiedniej pracowni, moi panowie z drugiej grupy Technikum Mechanizacji Rolnictwa przychodzą czasem wcześniej, a czasem równo z dzwonkiem. Jeśli są wcześniej, sprawdzają sobie pocztę albo ceny komórek na Allegro. W ubiegłym tygodniu nikogo jeszcze nie było, gdy parzyłem sobie tę moją kawę. I oto robię sobie kawę i słyszę, jak na korytarzu ogólniak rozmawia.
Panie i panowie, chociaż głównie panowie, bardzo podekscytowanymi głosami, prawie że przekrzykując się, mówią po kolei o różnego rodzaju bombach. Jak skonstruować taką, jak taką, jak jeszcze inną. Padają jakieś wzory chemiczne, jakieś tajemniczo brzmiące stwierdzenia o przewodzeniu, o metalach, o reakcjach. Taka bomba za droga? No to taką można zbudować za kilkadziesiąt złotych. Robi się tak a tak. Taka bomba za czasochłonna? To można zbudować w 15 minut. Robi się tak a tak. Ale co, mały zasięg? To robi się tak a tak…
Słucham, słucham… Nie wiem już, gdzie jest korek przy wyjeździe z Londynu. Nie wiem, o czym rozmawiają na 94,9FM w Londynie. Nie umiem też zbudować bomby. Myślę o czymś innym.
Zastanawiam się nad tym, co wolę. Czy wolę mieć uczniów, którzy potrafią zbudować bomby różnego rodzaju, ale ich nie budują, bo nie mają po co, czy uczniów, którzy nie mają pojęcia jak zbudować bombę, ale za pół litra zbuduje im ją kolega z osiedla.
I wolę jednak mieć tych, którzy wiedzą, ale nie mają po co. I dlatego jak uczeń mi mówi „No chyba Cię ch**u po***ało!”, to pytam się „Dlaczego?”, a nie robię afery z formy  wypowiedzi skierowanej pod moim adresem czy z doboru słów. I nieskromnie myślę, że podobna odrobina zdrowego rozsądku przydałaby się możnym tego świata.
Zresztą zauważyłem, że jak parę razy zareaguje się w ten sposób w podobnej sytuacji, to zrozumienie wzajemne mocno wzrasta i te problemy przestają się pojawiać.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat.

Niepostrzeżenie

W tym roku szkolnym uczę tylko w klasach trzecich i czwartych technikum. Moi uczniowie mają po osiemnaście, dziewiętnaście, dwadzieścia lat. Czasami na nich narzekam, mam do nich o coś tam pretensje, ale ostatnio przypadkowo odkryłem coś zaskakującego. Zupełnie przypadkiem.
Musiałem coś zrobić w pracy i przez to kilka godzin spędziłem w pracowni, w której kolega i koleżanka prowadzili lekcje z młodszymi klasami – pierwszymi i jedną drugą. Pierwszą rzeczą, która mnie uderzyła, były jakieś takie dziecięce buzie panów w pierwszej klasie mechanicznej. W pierwszej chwili nawet myślałem, że to jakaś grupa dzieci odwiedzających naszą szkołę w ramach wycieczki. Potem jeszcze ze zdziwieniem zwróciłem uwagę na parę bardzo szczeniackich odzywek kilku dziewcząt z jakiegoś ekonomika.
I naszła mnie wtedy refleksja, że Ci moi panowie też tacy musieli być, kiedy się po raz pierwszy z nimi spotkałem. I nagle zrobiło mi się tak ciepło na myśl o nich. Że co by nie mówić, nie muszę już ich prosić, żeby nie gadali głośno podczas lekcji, żeby nie włazili ukradkiem na strony pornograficzne… Żeby, jak coś robimy, nie robili czegoś zupełnie innego, a jak już nawet robią coś innego, to przynajmniej robią to po kryjomu, dyskretnie, nie przeszkadzając innym. Że nie mają dziwnych odruchów w postaci nagłych wrzasków, podskoków, nie biją się ze sobą, nie puszczają nagle na cały regulator muzyki. Że zasadniczo nie ma z nimi takich bezpłodnych dyskusji. Że może nie pałają do mnie miłością, zwłaszcza jak ich zmuszam do czegoś, ale przez te trzy lata poznaliśmy się w takim stopniu i na tyle wypracowaliśmy jakieś metody współdziałania, że co najmniej dziesięć minut gadania i działań dyscyplinujących na lekcji kolegi i koleżanki u nas po prostu już nie ma miejsca.
I poczułem się nagle taki szczęśliwy, że ci moi uczniowie już są tacy dorośli i poważni… Oby mi się nie odmieniło, jak pojutrze wejdę do pracowni na lekcję z nimi.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed sześciu lat.

Przejazdem przez Majkowice

Gdy Dominik zauważył, że często przejeżdżam przez jego maleńką, położoną – chciałoby się powiedzieć – z dala od szosy miejscowość, nastąpiła konsternacja. W końcu czego może taki ciul jak ja szukać w wiosce, w której wszyscy się znają, jeśli nie ucznia, którego jest wychowawcą. A może węszy i knuje, śledzi i kombinuje? Może chce porozmawiać z mamą?
Przez jakiś czas siedzący pod sklepem panowie patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem i natychmiast w konspiracji przede mną informowali Dominika, że właśnie znowu się zatrzymałem, kupiłem kolejnego zielonego lizaka i pojechałem dalej. Po jakimś czasie ten ruch oporu przeciwko podejrzanym wizytom ciula wychowawcy zmienił się na tyle, że dziś zaledwie zdążyłem pomyśleć, czy idący ciemnym poboczem gość, z którym się mijałem, to nie Dominik, a już Dominik dzwonił mi na komórkę sprawdzić, czy jadący na obcych numerach samochód z psem na tylnym siedzeniu to czasem nie ja.
Dziwne uczucie, gdy przekonujesz się nagle, że ten pieprzony belfer ze szkoły, którego zdaje się nie interesować nic poza synonimami przymiotników, gramatyką, ściganiem palenia w szkolnych toaletach i wpisywaniem ucieczek do dziennika, ma też jakieś życie, jakichś ludzi, których kocha i do których jeździ. Jakiegoś brzdąca, któremu kupuje lizaki i dla zabawy z którym kładzie się na podłodze. I że właściwie wszystko mu jedno, jakim jeździsz autem, z kim sypiasz, albo co sądzisz o nim lub o koleżance polonistce.

Dystans lodziarek

Zaczyna się rok szkolny. Większość rodziców i uczniów o tym nie wie, ale nauczyciele w tym tygodniu już są w pracy. Egzaminy poprawkowe, matura sierpniowa, konferencje…
Na początek roku szkolnego wszystkim moim koleżankom i kolegom nauczycielom (tym, których jeszcze nie zwolniono, bo ponoć w tym miesiącu traci w Polsce pracę 11 tysięcy nauczycieli) życzę dystansu do siebie i swojego zawodu. Żebyście nie pomylili nauczycielskiej misji z urzędniczym autorytetem pod ochroną prawa.
Niezłą lekcję pokory i dystansu do swojej osoby i zawodu dają nam dziewczyny sprzedające lody nad Soliną i wystawiony przez nie słoik na napiwki „dla dobrych lodziarek”. Nie, nie namawiam do korupcji. Namawiam do pielęgnowania poczucia humoru, unikania nadęcia i przesady, a przede wszystkim uśmiechu, radości i optymizmu. Bierzcie przykład z dobrych lodziarek znad Soliny.

Prowadził ślepy głuchego

W filmie Babel jest taka scena, gdy marokański policjant strofuje dwóch chłopców – pastuszków, by nie biegali po cmentarzu. Dopiero oglądając ten film na DVD zrozumiałem, o co chodzi, cofnąłem się bowiem do poprzedniego ujęcia i przyjrzałem się uważnie. Dla mnie, urodzonego i wychowanego w Europie, skalne rumowisko na pustynnym pogórzu, przez które biegną chłopcy, wydawało się być częścią krajobrazu naturalnego i nie przypominało w ogóle cmentarza.
Tak samo pewnie jest w szkole. Od naszych uczniów, nawet jeśli urodzili się w tym samym co my mieście, dzielą nas lata i pokolenia. Nie znamy świata, w którym oni żyją, i powinniśmy z wielkim wysiłkiem starać się go poznać, jeśli nie chcemy przyglądać się z uśmiechem na twarzy, gdy robią coś, przed czym powinniśmy ich chronić.
Działa to zresztą w obie strony. Bywa, że próbujemy wskazać młodemu człowiekowi wartości, które okazują się być dla niego zgniłym kompromisem, nad który on potrafi się wznieść i osiągnąć coś więcej. Taki sukces moralny odnosi chyba Colin Smith, główny bohater The Loneliness of the Long Distance Runner Alana Sillitoe, gdy buntuje się przeciwko władzy więziennej i świadomie przegrywa maraton zatrzymując się kilkanaście metrów przed metą.
Wydaje mi się, że nie może być w związku z tym mowy o wychowaniu, jeśli nie będzie wspólnego poszukiwania wartości i wzajemnego pokazywania sobie świata. Inaczej nauczyciel będzie jak ten ślepy, co prowadził głuchego, a denerwował się na niego, że widzi skrzyżowania i rozgałęzienia drogi.

 

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed sześciu lat.

Szlachetne pokolenie

Pamiętam, jak w podstawówce wsypywaliśmy mojej polonistce do kawy ziemię z doniczek albo okruchy kredy, albo jak się z niej nabijaliśmy, gdy puściło jej oczko w rajstopach. Nie żebym był dumny z tego, co z nią wyprawialiśmy, albo żebym dzisiaj, po latach, odczuwał jakieś potworne wyrzuty sumienia i nie mógł spać po nocach.
Ale podziwiam panów z II b, którzy ostatnio na lekcji ostrzegli mnie, że się niechcący przywiązałem do krzesła i mogę się przewrócić. Na ich miejscu czekałbym w napięciu na moment, kiedy zaplątana wokół nogi od krzesła sznurówka zrobi swoje i będzie „beka”. Co za szlachetne pokolenie, co za bezinteresowność!

Z rozmów na imieninach

Na imieninach nie lubię się odzywać, ponieważ wszyscy przekrzykują się tam wzajemnie, a do nikogo praktycznie nie dociera, co mówią inni. Bywa jednak, że trudno się oprzeć pokusie.
Ostatnio kuzynka z mężem roztoczyli opowieść (której oczywiście prawie nikt nie słuchał, bo wszyscy zajęci byli wygłaszaniem własnych mądrości), jak to ich swatka ucząca w podstawówce zjednała sobie dzieci na pierwszej godzinie wychowawczej, częstując je tortem. Dalszy ciąg tej historii stanowiły rozważania o tym, jak to dzieci w podstawówce jeszcze jakoś się da okiełznać, ale potem jest coraz gorzej. Im starsze, tym większe z nimi problemy, w gimnazjum już nie sposób nad nimi zapanować, a w szkole średniej to już są same zbóje, wulgarne chamy, gwałciciele, alkoholicy i narkomani, złodzieje i mordercy, nie mają do nikogo szacunku, a nauczyciele się ich boją.
W tym miejscu wywodu dość ciężko mi było utrzymać język za zębami, więc spróbowałem nieśmiało zaprotestować w obronie młodzieży z liceum i technikum mówiąc, że właśnie w tym wieku są już na tyle dojrzali, że łatwo można się z nimi dogadać, a z kontaktów i pracy z nimi można mieć dużo satysfakcji.
Kuzynka farmaceutka, której przerwałem w ten sposób jej dramatyczny wywód, popatrzyła się na mnie z politowaniem, machnęła ręką i powiedziała:
– A, co ty tam możesz wiedzieć!
Zaiste, nie umiałem się powstrzymać i na koniec wczorajszej lekcji opowiedziałem o całej rozmowie panom z trzeciej klasy technikum. Wysłuchali z zainteresowaniem i jakoś żaden nie dźgnął mnie nożem ani nie wyszedł zniecierpliwiony, chociaż było już po dzwonku na przerwę, a czterech z nich pali i zwykle bardzo im się spieszy w zgubne ramiona nałogu.

Upadek szkoły

Kiedy chodziłem do podstawówki, lekcje zimą były zawsze skrócone, a w wyjątkowe mrozy nawet odwołane, bo w szkolnej kotłowni nie było węgla i mróz wkradał się przez stare nieszczelne okna do klasy. Na wszystkich poza parterem piętrach w toaletach dla chłopców przez cały rok – wskutek niesprawnej kanalizacji – całe pomieszczenie było wielkim jeziorem fekaliów. Wiele okien w sali gimnastycznej było wybitych i całymi latami hulał po sali wiatr.
Praca nauczyciela także wyglądała trochę inaczej. Niejednokrotnie zdarzało się, że całą lekcję pani spędziła z koleżankami na pogaduszkach w pokoju nauczycielskim i w ogóle do nas nie dotarła, a my obijaliśmy się gdzieś na korytarzu czy na schodach.
Pani od chemii miała u siebie w klasie zaplecze, taki dodatkowy pokoik, gdzie często się zamykała podczas lekcji z koleżankami nauczycielkami, które ją odwiedzały. Trzeba było wtedy siedzieć cicho i nie przeszkadzać paniom w rozmowie.
Polski przez kilka lat miałem z bardzo sympatyczną, acz znerwicowaną działaczką Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, która nigdy nie wiedziała, co się wokół niej dzieje. Większość lekcji polegała na tym, że dawała nam Trybunę Ludu i wybrani uczniowie czytali ją na głos. Z nudów czytaliśmy gazetę głośno i wyraźnie, ale na wspak – od ostatniego do pierwszego słowa w zdaniu. Nigdy nie zauważyła.
Dyżurni robili jej zawsze herbatę albo kawę, niejednokrotnie wsypując do niej rozmaite dodatki.
Kiedyś na lekcji kolega podszedł do niej i spytał, czy może wyjść do ubikacji. Powiedziała, że nie, co on spokojnie zignorował i wyszedł. Wtedy wpadła w szał, podbiegła do mnie, podniosła mnie za uszy i krzyknęła „Przecież mówiłam, że nie wolno wychodzić do ubikacji!”. Gdy grzecznie zaprotestowałem, że ja przecież nie wyszedłem, energicznym szturchnięciem pchnęła mnie na krzesło i temat został zamknięty szczeknięciem: „A czy ja mówię, że wyszedłeś?”.
Gdy kiedyś podczas jej lekcji obecny w szkole Krzysiek złamał sobie na schodach rękę, dowiedzieliśmy się o tym dopiero na kolejnej lekcji, z innym nauczycielem. Bo tak to jakoś nikt nie zauważył, że Krzyśka nie ma w klasie.
W liceum miałem nauczyciela, który przychodził czasem do klasy lekko wstawiony. Był to bardzo miły starszy pan, który podobno wcześniej zasłaniał się dziennikiem pociągając z piersióweczki na lekcjach.
Inny mój profesor w liceum notorycznie opowiadał na lekcjach rasistowskie albo pełne pogardy dla kobiet kawały. Ten sam profesor bił nas długą drewnianą linią po łapach albo po tyłku, co w przypadku bicia chłopców wyglądało śmiesznie, a w przypadku dziewcząt dość niesmacznie. Dodam, że były to cięgi naprawdę bolesne.
Jeszcze inny potrafił w czasie lekcji – pisząc na tablicy, chodząc po klasie, zaglądając nam przez ramię do zeszytów – wypalić pół paczki papierosów, bodajże Carmenów.
Nie miałem w liceum ani jednej lekcji geografii. Zastępczyni dyrektora, która uczyła nas tego przedmiotu, była zwykle zbyt zajęta, by nas zaszczycić swoją obecnością na lekcji, przychodziła w zasadzie tylko wystawić oceny na koniec semestru.
Każda z powyższych rzeczy jest zupełnie nie do pomyślenia we współczesnej szkole. Mimo to bardzo modne jest mówienie o upadku szkoły, zmierzchu wartości, kryzysie autorytetu nauczyciela i niejasnej misji szkoły. Kasandryczni wizjonerzy snują więc plany rewolucji systemu. Nie widzą niczego dobrego, tylko samo zło. Obwieszczają konieczność zburzenia starego i zbudowania nowego. Pieprzą, zamiast się zabrać jak wszyscy inni do roboty.

Telefoniczne tulipany

Niniejszy wpis ukazał się pierwotnie 4 lutego 2007 roku. Na historycznym zdjęciu ze studniówki klasa, która wówczas kończyła szkołę, moja pierwsza grupa lajtowa. Dziś bawią się na studniówce kolejni wychowankowie mojej koleżanki, Eli, a zarazem czwarta generacja moich wybrańców, na których skupiam całą moją konsekwencję i surowość w zamian za paczkę ptasiego mleczka, a ostatnio – jako że ze słodyczy już wyrośliśmy – pizzę z Mezzani na lekcji angielskiego. Życząc Wam udanej zabawy i niezapomnianych wrażeń pozwalam sobie wyrazić nadzieję, że po feriach, przez ostatnie trzy miesiące naszej współpracy, będziecie nadal świecić przykładem i pomożecie mi wychowywać swoich młodszych kolegów i koleżanki równie dobrze, jak Wy – ku ogromnej mojej i Eli pociesze – zostaliście wychowani przez swoich poprzedników.

Piątek wieczór, kilka minut po dwudziestej pierwszej. Odkładam telefon po rozmowie z Sebastianem, uczniem klasy maturalnej. Rodzina zaczyna dyskutować na temat tego, jaka ta młodzież bezczelna, do czego to doszło, że nauczyciel jest nękany telefonami przez uczniów w weekendy i nie ma żadnego życia prywatnego. Że dawniej to nauczyciel miał jakiś autorytet, uczeń się bał spojrzeć nauczycielowi w oczy, a co dopiero zawracać mu głowę poza przewidzianymi do tego godzinami w szkole. Jestem tak zaskoczony, że nie wiem za bardzo, co mam odpowiedzieć, a rodzina dyskutuje tak zapalczywie i jest tak mocno przekonana o swoich racjach, że rezygnuję z wyprowadzania ich z błędu.
Sebastian zadzwonił, bo od paru tygodni bardzo mu się zmienił stosunek do nauki i stara się – zupełnie inaczej niż wcześniej – robić wszystko to, co ma zadane, nadrabiać zaległości z ubiegłych lat. Sebastian nie do końca rozumie jeden z „ponadwymiarowych” projektów, jakie uczniowie jego klasy mają do zrealizowania w tym miesiącu, zadzwonił, aby spytać o szczegóły jego wykonania.
Chciałbym, żeby każdy uczeń w analogicznej sytuacji natychmiast do mnie dzwonił. Niestety, nie do wszystkich kolegów z klasy Sebastiana dotarło, że za równo trzy miesiące jest matura z angielskiego. Większość cierpi na taką chorobę, że w grudniu nie była w stanie nic robić, bo zbliżał się Sylwester, w styczniu oczekiwali na studniówkę, a obecnie czekają na film ze studniówki i po studniówce nie mogą się wziąć do roboty. Na tydzień przed studniówką Darek powiedział mi, że nie może się teraz uczyć, bo ma codziennie wizytę u kosmetyczki i w solarium. Mający zaległości Piotrek przyznał mi wczoraj rozbrajająco w SMSie: „Ja wiem, że profesor chce dla nas dobrze, ale myśmy są takie głupie tulipany. Idę tańczyć.” Piotrek był właśnie na kolejnej studniówce – u koleżanki, a „tulipan” to taki wyraz, którym w naszym klasowym slangu zastępujemy wyraz „ch**”, żeby za bardzo nie przeklinać.
Zbyszek uświadomił mnie już jakiś czas temu, że jestem jedynym nauczycielem, do którego wszyscy uczniowie znają numer komórki. Pozwoliło mi to zrozumieć, czemu to właśnie ja musiałem jechać na pocztę, gdy nasi uczniowie trochę za mocno oparli się o szybę, albo czemu to właśnie ja musiałem odwieźć Michała do domu, gdy uciekł mu ostatni autobus. Ale mimo to nie rozumiem za bardzo, jak można było mieć pretensje do Sebastiana, który jako jedna z nielicznych osób w swojej grupie zdecydował się zrobić wszystko to, co dostali do wykonania, a że nie za bardzo rozumiał wymagania, jakie im stawiam, postanowił to wyjaśnić u źródła.
Moi uczniowie dość łatwo mogą się ze mną skontaktować na wiele różnych sposobów, przez telefon czy internet. Nawet gdy jestem na przysłowiowych grzybach czy rybach i wyłączę komórkę, uczniowie w klasach maturalnych zwykle potrafią się ze mną skontaktować w inny sposób i nie mam im za złe, jeśli to robią. Właściwie byłbym mocno do tyłu jeśli chodzi o moją satysfakcję z pracy pedagogicznej, gdyby Tomek, Michał, Wojtek czy Leszek nie kontaktowali się ze mną w razie potrzeby.
Parę razy w roku zdarza mi się dostać jakiegoś głupiego SMSa z internetu albo z nieznanego mi numeru telefonu. Ale to cena, którą warto zapłacić, żeby móc wytłumaczyć Sebastianowi, jak ma odrobić pracę domową. Albo posłuchać, jak któryś z jego kolegów w klasie znajduje odpowiedzi na najtrudniejsze życiowe pytania.