Labtop

Byłem na czwartym roku anglistyki, w malowniczym zameczku w Waterloo pod Brukselą z grupą studentów z mojej uczelni, a także z miłą paczką Rosjan i Arabów, studiowaliśmy sobie w ramach wymiany na brukselskiej uczelni kształcącej tłumaczy. To była wymiana w ramach Sokratesa, takiego ówczesnego Erasmusa.

Od abstynentów Arabów uczyliśmy się pić whisky, po którym nie mieliśmy kaca, a z Dymitrim, studentem z Moskwy, zamknąłem się kiedyś w pokoju i udawaliśmy, że mnie jednemu udało się go poderwać, chociaż marzyły o nim wszystkie nasze koleżanki. Ola była tak rozgoryczona, że waliła w drzwi pokoju, w którym mieszkałem z Januszem, nie dowierzając w to, co faktycznie w ogóle nie miało miejsca. Sporą część moich studiów w Brukseli stanowiły pobyty w Amsterdamie u mojego przyjaciela Wojtka, który był potem świadkiem na moim ślubie, podobnie jak Janusz spędził sporo czasu u brata w Stuttgarcie. Wraz ze studentami z innych krajów zepsuliśmy belgijską mikrofalówkę, bo podgrzewaliśmy w niej konserwy w puszkach. Na końcu korytarza mieszkała Amerykanka, od której pożyczyłem kasę na autobus do Polski na święta. Gdy chciało się porozmawiać z rodzicami lub ze znajomymi w Polsce, trzeba się było ustawić w długiej kolejce do stacjonarnego telefonu przy klatce schodowej.

Któregoś dnia Julia, germanistka, zadała nam trudne pytanie, jak to się mianowicie pisze po angielsku „komputer przenośny”. Czy „laptop”, że niby na kolanach się go trzyma, czy „labtop”, że taki laboratoryjny. Po dłuższej dyskusji doszliśmy wszyscy wspólnie do wniosku, że – choć początkowo mieliśmy wątpliwości – jesteśmy pewni, że „labtop”. Z pewnymi siebie minami powiedzieliśmy Julii, że na pewno „labtop”. Tak, na pewno. Wydawało nam się, że podjęliśmy bardzo mądrą decyzję, a Julia była pewna, że mamy rację. W końcu dziś niektórzy z nas mają doktorat, niektórzy są habilitowani, dla Julii już wówczas byliśmy autorytetami i darzyła nas zaufaniem. Nie było internetu, a do najbliższego sklepu szło się przez park ze dwa kilometry.

W radio bez przerwy leciał Coolio i „Gangsta’s Paradise”, ale to były dla mnie najlepsze lata mojego życia i nigdy ich nie zapomnę. A ta piosenka pozostanie dla mnie jednym z największych przebójów na mojej prywatnej liście, obok Toski Pucciniego i Requiem Mozarta.

Dzisiaj uczę angielskiego studentów informatyki stosowanej, a moi byli studenci mieszkają w Amsterdamie, Bristolu, Dublinie, Edynburgu, Glasgow, Londynie, Los Angeles, Nowym Jorku, San Francisco i Sidney. No comment.


Inwersja temporalna

Zwykle refleksja i wzruszenie przychodzą, gdy odwiedza się muzea, miejsca pamięci, obozy koncentracyjne, inne historyczne lokalizacje związane z ludzkim cierpieniem. Stajesz w ciepły słoneczny dzień przed czystą marmurową płytą, estetycznie wkomponowaną w otoczenie, i nie zdawałbyś sobie nawet sprawy z tego, że ktoś tu zginął, gdybyś nie umiał czytać. Albo zwiedzasz jakieś jasno oświetlone, klimatyzowane wnętrza, bywa że wyposażone w nowoczesny sprzęt audiowizualny, z którego dowiadujesz się, iż ktoś w tym właśnie miejscu był poddawany kaźniom i gnił za życia.
A bywa, jak wczoraj, odwrotnie. Wielokrotnie wsiadałem i wysiadałem z metra na stacjach Maelbeek i Arts-loi w Brukseli. Wydawało mi się wówczas, że wszystko tętni tam życiem, a ja byłem młody i w pełni sił. Wychodziłem na ulicę, która wydawała mi się brzydka przez to, że przytłoczona była ciężarem kamienia i zamkniętą przestrzenią wysokich, bezdusznych budynków. Wczoraj nagle na zdjęciach internautów zobaczyłem to samo miejsce w chaosie, pełne rannych i otumanionych ludzi.
Taka inwersja czasowa. Gdy patrzysz w przeszłość i myślisz sobie, że chciałbyś, aby to właśnie ta przeszłość była pomnikiem i aby ten świat był lepszy i aby więcej w nim było optymizmu. A to, co stało się wczoraj w Brukseli, by było koszmarem zamierzchłych czasów, o którym dziadkowie mogą opowiadać wnukom, a nie z którym wnukowie muszą mieć do czynienia.
Słuchasz, że minister obrony straszy rodaków eksperymentami z bronią elektromagnetyczną, albo patrzysz na ekran telewizora i widzisz, jak blisko zdaniem publicznej telewizji jest z Polski do Paryża, i próbujesz w sobie znaleźć odrobinę optymizmu. Ciężko jest…

Zdjęcie z twitter.com/jrtorenc