Wieża Północna, piętra od 101 do 105

Czytam właśnie napisaną kolektywnie przez grupę dziennikarzy niemieckiego Der Spiegel książkę 9-11. What Really Happened i nie mogę się powstrzymać i nie przetłumaczyć jednego rozdziału:

Biura firmy finansowej Cantor Fitzgerald, w której pracował Jimmy DeBlase, znajdowały się na piętrach od sto pierwszego do sto piątego Północnej Wieży. Samolot American Flight 11 uderzył w piętra tuż pod nimi. O 8:46 rano sześciuset siedemdziesięciu siedmiu na z grubsza mówiąc tysiąc pracowników firmy siedziało już w pracy przy swoich biurkach.
Eksplozja rozerwała ich na strzępy. Spłonęli. Albo udusili się. Albo zdesperowani wyskoczyli przez okna.
Trzydziestodwuletnia sekretarka, Deanna L. Galante, wybierająca się na urlop macierzyński za sześć tygodni.
Trzydziestodziewięcioletni James J. Kelly, pożyczki hipoteczne, który w niedzielne poranki wstawał wcześniej, by przygotować wafle i koktaile dla swoich czterech córeczek.
Broker giełdowy Laurence Michael Polatsch, trzydzieści dwa lata, karierowicz. Raz nawet rozmawiał przy kiosku z gazetami z Julią Roberts i zaprosił ją na kolację. Prawie że się zgodziła.
Lisa i Samantha Egan. Siostry pracujące w kadrach, jedna w wieku trzydziestu jeden, druga trzydziestu czterech lat. Zginęły tak jak żyły, obok siebie.
Ward Haynes, trzydziestopięcioletni broker, w miniony weekend na jeździe próbnej swoim nowym Porsche.
Edward Mazzella. Wicedyrektor sprzedaży, sześćdziesiąt dwa lata, za trzy dni miał odejść na emeryturę.
Jonathan Connors. Kolejny wicedyrektor, pięćdziesiąt pięć lat. W czerwonym kartonie przechowywał pamiątki tamtego dnia w 1993 roku, gdy World Trade Centre zostało zaatakowane po raz pierwszy: usmarowaną koszulę, bilet z metro i chustę, której użył jako maski na twarz.
Jacquelyn Sanchez. Sekretarka, dwadzieścia trzy lata, ostatni telefon wykonała do matki opiekującej się nad jej jedenastomiesięcznym synkiem w domu.
Joshua Rosenblum, młodszy broker, dwadzieścia osiem lat. Miał się ożenić z Giną Hawryluk, koleżanką z firmy, która tego dnia wzięła dzień wolnego by przygotowywać wesele.
Jude Safi. Dwudziestoczteroletni broker, znał wszystkie piosenki Elvisa i Sinatry na pamięć.
Troy Nilsen. Specjalista do spraw komputerowych, trzydzieści trzy lata. Trzy miesiące później jego autystyczny syn Scott nadal szukał tatusia.
Kaleen Pezzuti i Matthew Gryzmalski. Ona dwadzieścia osiem, on trzydzieści cztery lata, poznali się na sto piątym piętrze World Trade Center i pokochali się na zabój.
Zuhtu Ibis. Specjalista do spraw komputerów pochodzenia tureckiego, dwadzieścia pięć lat. Przyjechał do Stanów w wieku osiemnastu lat i ciężką pracą wspiął się na sto trzecie piętro World Trade Center.
Fred Gabler. Broker, trzydzieści lat, w październiku miał zostać ojcem.
Jude Moussa, obligacje, trzydzieści pięć lat, wyjechał ze swojego rodzinnego Libanu szesnaście lat wcześniej, bo miał dość zamachów bombowych.
Wszystkich sześciuset siedemdziesięciu siedmiu pracowników Cantor Fitzgerald, którzy byli tego rana w pracy, zginęło na miejscu. W tym Jimmy DeBlase.

Byłem tego dnia na wsi, w Piotrkowicach, trochę przeziębiony. Po szkole pojechałem do apteki do Proszowic i włączyłem sobie radio. Pamiętam, że gdy zajechałem i zaparkowałem pod Kryształową, nie wysiadałem z auta przez dobre trzy kwadranse. Z niedowierzaniem słuchałem doniesień na żywo, chaotycznych, apokaliptycznych komentarzy. W tych pierwszych dwóch godzinach wskutek kłopotów z łącznością rozniosły się plotki katastroficzne, zgodnie z którymi w Stanach wszystko zostało już zniszczone. Nie było nic – od Nowego Jorku po Kalifornię, od Statuy Wolności po Golden Gate, wszystkie symbole Ameryki przestały istnieć.
Siedziałem w aucie przerażony, ogłupiały, nie wiedziałem co zrobić. Patrzyłem na przechodzących ulicą ludzi, Lidka S. w sklepie na wprost mnie zupełnie nieświadoma żartowała z przyjaciółką, a mnie wydawało się, że jeśli bym chciał wyjść z auta i powiedzieć im, co się stało, to … mógłbym nie zdążyć. Mógłbym nie zdążyć przed końcem świata. Do apteki w końcu nie wysiadłem, wydało mi się to bezcelowe. W obliczu bliskiej śmierci przejmować się jakąś grypą? Zawróciłem do domu i pod blokiem wpadłem na Ewę, która jeszcze o niczym nie wiedziała i myślała, że żartuję.
Atmosferę tamtych chwil oddaje wiersz, który kilka dni później napisałem.

World Trade Center 11 września 2001
w długiej historii ludzkości koniec
świata jest często
upadają imperia idee i władcy
a jednak
dzisiaj pękło moje serce
ojczyzny Whitmana nie ma
odwołano na zawsze marzenia i sny
11 września pustka
jak po śmierci
Boga

ludzie spadali z nieba by w chmurach nie spłonąć
rudolph giuliani nie umiał przetrzeć oczu

milion ludzi umierał na manhattanie
a ja ze strachu myślałem jedynie o Tobie
jaki to zaszczyt
jaki to zaszczyt
jaki cholerny zaszczyt
kochać kogoś aż do samego końca świata

Urodziłem się i żyję w ciekawych czasach. Nie ma zresztą takiej ery dziejów ludzkości, która ciekawa by nie była i o której nie warto byłoby czegoś napisać.
Ale gdy zastanawiam się nad tym, co szczególnego wydarzyło się za mojego życia, jakich to historycznych wydarzeń byłem świadkiem, to może przez brak dystansu do wydarzeń stosunkowo niedawnych, a może przez jakieś fatalne przeczucie, że świat zmienił się wówczas na gorsze, coś sprawia w każdym razie, że za najdonośniejsze, najważniejsze wydarzenie z czasów mojego jak dotąd życia uważam zamach terrorystyczny na Stany Zjednoczone z dnia 11 września 2001 roku i zawalenie się wież World Trade Center w Nowym Jorku. Miłość, którą miałem w sobie pisząc ten wiersz, dawno przeminęła, ale przerażenie, jakie wówczas czułem, czuję do tej pory.
Chronologicznie rzecz biorąc historia po raz pierwszy odcisnęła ślad swoich ciężkich gumiaków w mojej pamięci w końcu sierpnia 1980 roku. Miałem 8 lat i zmarł mój wujek Janek, brat ojca. Wracaliśmy wczesnym wieczorem z Łodzi i na dworcu głównym w Częstochowie okazało się, że nie mamy jak dojechać do domu. Po paru minutach stania na przystanku autobusowym w II Alei pod biblioteką publiczną gaz płaczący przegnał nas w stronę placu Daszyńskiego. W II i III Alei były jakieś zamieszki. Ciocia Hela zabrała Asię do siebie na Warszawską, a ja nocowałem u babci na Krakowskiej. Rodzice dotarli taksówką, okrężną drogą, przez Tysiąclecie, do domu. Mieszkający u babci mój starszy kuzyn Jacek, wówczas chyba nastolatek, choć mnie wydawał się bardzo dorosły, przez całą noc wpadał do domu „coś przekąsić” i znikał z powrotem. Pamiętam, że babcia i ciocia Irena potwornie się denerwowały, a dla niego to był „straszny ubaw”, szczególnie podobało mu się przewracanie ławek.
Z tego okresu utkwiły mi też w pamięci pewne historyczne transmisjie telewizyjne. Pamiętam generała Jaruzelskiego obwieszczającego stan wojenny 13 grudnia 1981 roku. Wydawało mi się wtedy bardzo rozsądne to, co mówił w telewizji.
Pamiętam przerazającą żywą kukłę – trupa – Leonida Breżniewa machającego ręką na pochodach pierwszomajowych w Moskwie, pamiętam jego pogrzeb i pogrzeby kolejnych wodzów państwa radzieckiego.
Pochody pierwszomajowe pamiętam z dzieciństwa także w Częstochowie – nie kilkudziesięcioosobowe manifestacje na placu Pamięci Narodowej na wprost Urzędu Wojewódzkiego, ale pochody Aleją Armii Krajowej, wówczas Zawadzkiego, od Dekabrystów do Energetyka, z trybuną dla władz po prawej stronie, gdzieś tak na wysokości Wydziału Metalurgicznego chyba. Uchylałem się od chodzenia na obowiązkowy pochód jako uczeń szkoły podstawowej, ale bynajmniej nie z przyczyn politycznych – wolałem po prostu iść z ojcem – kierownikiem Częstochowskiej Fabryki Artykułów Muzycznych „Melodia”. Idąc z fabryką czułem się bez porównania ważniejszy.
Kolejną przełomową datą musiałbym pewnie nazwać rok 1989, ale choć bez wątpienia robiła na mnie wrażenie atmosfera walącego się muru berlińskiego, to jako siedemnastolatek z buzującymi hormonami miałem chyba hierarchię wartości spychającą sprawy polityczne na bardzo daleki plan. Wiem na przykład, że byłem świadkiem wysadzania pomnika Wani na placu Biegańskiego w Częstochowie, bo akurat wracałem z wagarów z Bartkiem w Katowicach. Olbrzymiego entuzjazmu do przemian politycznych nie mogłem zresztą czuć właśnie z uwagi na przesadne w owym okresie niszczenie jednych symboli i zastępowanie ich innymi. Wania na placu Biegańskiego był przecież pomnikiem pięknym, monumentalnym, znakomicie wkomponowanym w krajobraz miasta, został zaś w końcu bestialsko zniszczony wbrew początkowym zapowiedziom, iż – na niskim cokole – ale jednak – stanie na Cmentarzu Żołnierzy Radzieckich na Kulach. Po dziś dzień nie powstał w Częstochowie żaden porównywalny pomnik, równie wartościowy artystycznie. A tandety takie, jak pomnik papieża na Jasnogórskich Wałach, posypały się jak grzyby po deszczu jak kraj szeroki.
Pamiętam cały szereg wizyt Jana Pawła II na Jasnej Górze. Pierwsza, jaka miała miejsce jeszcze w latach siedemdziesiątych, była o tyle niewiarygodna, że papież jechał przez Aleje z lotniska w Rudnikach w odkrytym samochodzie, można było bez problemu dojść do samego pojazdu, nie było żadnych barykad, zasieków, a zresztą nie było w ogóle zbyt wielkich tłumów – my z babcią staliśmy całkiem sami w III Alei, w promieniu paru metrów nie było nikogo innego.
Zupełnie inaczej wyglądała wizyta papieża w Częstochowie w czasie Światowych Dni Młodzieży w 1991 roku, i dla miasta było to z pewnością najbardziej epokowe wydarzenie, jakie pamiętam. Nigdy wcześniej i nigdy później nie widziałem już, by Aleje tętniły takim życiem przez 24 godziny na dobę. Ja byłem wtedy tuż po maturze i pracowałem całe wakacje w księgarni przy IV LO im. Henryka Sienkiewicza w III Alei, tym z piosenki T Love´u. W Światowe Dni Młodzieży pracowaliśmy na okrągło na wystawionym na Aleję stoisku, pomagał mi kolega z podstawówki, Adam, mieliśmy ruch taki, że nie było jak się wysikać, liczyliśmy na dobry zarobek, a skończyło się na ośmiu milionach starych złotych manka.
Tomek, dwudziestoletni uczeń Technikum Mechanicznego, który jest teraz na praktyce w salonie Mercedesa w Krakowie, w sierpniu zdaje przeze mnie egzamin komisyjny, a jego dziewczyna siedzi w Irlandii, napisał mi dzisiaj SMS-a: „Jestem na praktykach. Przejebane”. Zastanawiałem się przez chwilę, czy wypada, po czym mu jednak odpisałem: „Całe życie jest przejebane. Ale piękne.”

Szubienica i krzyż

Szubienica i krzyż mają ze sobą bardzo wiele wspólnego. Jedno i drugie było narzędziem służącymi do wykonywania kary śmierci. Jedno i drugie jest znakiem cywilizacji, które dawno przeminęły. Nie krzyżuje się już ludzi, nie wiesza się już na szubienicach.
Wczoraj na Jasnej Górze dwieście tysięcy pielgrzymów przywitała między innymi szubienica, przy której Liga Polskich Rodzin zbierała podpisy poparcia dla przywrócenia kary śmierci. Akcja polityczna została przeprowadzona w pewnej odległości od ołtarza, ale tuż przy nim na trybunie honorowej zasiadł między innymi poseł LPR Wojciech Wierzejski, osoba popierająca karę śmierci, znana z nawoływania do przemocy w stosunku do pokojowych demonstracji, współodpowiedzalna wraz z całym swoim ugrupowaniem za kompromitującą nas rezolucję Parlamentu Europejskiego z 15 czerwca br.
Zdaniem Wojciecha Wierzejskiego tolerancja ma swoje granice. Zgadzam się z nim w zupełności. Dla mnie też istnieją granice tolerancji. Nie wyobrażam sobie modlić się w kościele, w którym modli się pan Wojciech Wierzejski. Jestem zwolennikiem wolności i demokracji i nie bronię panu Wierzejskiemu modlić się gdzie zechce. Nie bronię kościołom, by sadzały pana Wierzejskiego na miejscu honorowym. Ale ja takie kościoły będę omijać szerokim łukiem.
Można pięknymi słowami wyrażać różne rzeczy. Pięknymi słowami można mówić o rzeczach dobrych, ale i o rzeczach złych. W atmosferze uniesienia łatwo jest dać się ponieść emocjom. Dlatego to takie ważne, żeby umieć czytać ze zrozumieniem i czytać między wierszami. Ta pieśń poniżej jest bardzo piękna i porywająca na przykład. I może dlatego mniej się boję ludzi, którzy mówią, że Polska nie znaczy dla nich nic, niż ludzi, w których słownictwie wyraz patriotyzm pojawia się częściej niż chociażby śniadanie.

The sun on the meadow is summery warm
The stag in the forest runs free
But gathered together to greet the storm
Tomorrow belongs to me

The branch of the linden is leafy and green
The Rhine gives its gold to the sea
But somewhere a glory awaits unseen
Tomorrow belongs to me

The babe in his cradle is closing his eyes
The blossom embraces the bee
But soon says the whisper, arise, arise
Tomorrow belongs to me
Tomorrow belongs to me

Oh Fatherland, Fatherland, show us the sign
Your children have waited to see
The morning will come
When the world is mine
Tomorrow belongs to me

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.

Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.

Przemek, Mstów, Czarna Woda


Spotykam się z Przemkiem raz na parę lat. Ale zawsze kiedy się widzimy, rzucamy się sobie w ramiona. Chodziliśmy razem do liceum, a Przemek i jego brat Piotrek na długie lata wytyczyli mi drogę, z której chyba do tej pory nie całkiem jeszcze zboczyłem i pewnie już nigdy nie zboczę. Mimo że Przemka widuję raz na parę lat, a na Piotrka i jego żonę wpadłem podczas zakupów w Auchanie ze dwa lata temu i właściwie w ogóle nie mamy kontaktu odkąd Przemek z Piotrkiem wyprawili mi dwudzieste urodziny na jurajskich skałach koło swojego domu.
Przemek to jeden z moich największych i najcenniejszych przyjaciół, a jednocześnie idoli. Jest marynarzem i doktorantem Akademii Morskiej w Gdyni. Ostatnio, gdy przyjechał wygłosić jakiś wykład w Krakowie i przy okazji wypiliśmy parę piw w knajpie na Małym Rynku, zdumiały mnie jego siwe włosy. Nawiasem mówiąc nie wiem czemu, ale podczas naszego tegorocznego spotkania napiliśmy sie piwa we wszystkich knajpach Krakowa, które są w moim życiorysie istotne: dwie knajpy na Tomasza i jedna na Małym Rynku.
Ale jeszcze bardziej zdumiało mnie coś całkiem innego. Otóż Przemek przypomniał mi, że kolega z naszej klasy, Marek, wcale nie zdawał z nami matury. Chorował, nie zdał na rok przed maturą. W maturalnej klasie chodziliśmy do niego w odwiedziny, ale szkołę ukończył i maturę zdał dopiero rok później. Pamiętam Marka, kojarzę sklep z meblami na Krakowskiej i warsztat stolarski na Białostockiej, ale nie pamiętałem w ogóle, że Marek nie zdał i że nie przystępował z nami do matury. Przemek przypomniał mi o czymś, co widzę jak przez mgłę i nie do końca jestem pewien, czy dobrze kojarzę.
Kątem oka w telewizorze oglądam transmisję z sądu lustracyjnego, na którym jakiś szeregowy funkcjonariusz służby bezpieczeństwa z okresu schyłkowego komunizmu w Polsce, a więc z czasów, gdy my z Przemkiem zdawaliśmy maturę, próbuje wytłumaczyć, że nie pamięta, z kim wypił kawę w jakiej kawiarni którego dnia którego miesiąca. I myślę sobie, jaka bzdurna ta Polska w 2006 roku, w której prezydent, premier, partie koalicyjne mają w dupie wszystko poza jakimiś głupimi teczkami sprzed lat i tym, czy czyjeś nazwisko tam widnieje, czy nie. I w jakim kontekście. I tak się zastanawiam, co ja pamiętam z roku 1989. Roku, kiedy moi obecni maturzyści mieli dwa latka, a teraz są to dorosłe chłopy mające prawa jazdy, bogate życie seksualne, wyrobione poglądy na wiele różnych spraw, o których ja w roku 1989 nie miałem nawet pojęcia, bo świat był wtedy prostszy i głupszy.
Nie pamiętam, że Marek nie zdał. Ale ten funkcjonariusz ma pamiętać, z kim pił kawę wówczas, gdy ja zdawałem maturę. I to jest podstawa do odsunięcia od władzy wicepremiera Rzeczpospolitej, w której mieszkam i której obywatelem jestem w roku 2006. Przemek ma syna i córkę. Za lat dwadzieścia żadne z nich nie będzie mam nadzieję pamiętać, że jak jechali z mamą i tatą do babci i dziadka czy do wujka Piotrka do Mstowa pod Częstochową, to nie wszędzie po drodze była autostrada. Mam nadzieję, że nie będą pamiętać, że prezydentem RP w ich dzieciństwie był brat premiera. Mam nadzieję, że będą szczęśliwi. I mam nadzieję, że będę z Przemkiem jeszcze pijał piwo za lat dwadzieścia. I że będę z niego tak dumny wówczas, jak i jestem teraz. Z powodów bardziej wiecznych, bardziej nieprzemijalnych niż głupie, esbeckie teczki, którymi nasze oszołomskie władze próbują walczyć z ludźmi w roku 2006.

Szczery i niepokorny

Napisałem ostatnio o Tadziu, tymczasem przypominam sobie pewien epizod z moich czasów szkolnych, w którym ja zachowałem się bardzo podobnie.
Chodziłem do jednego z prestiżowych częstochowskich liceów, II LO im. R. Traugutta. Moja wychowawczyni, legendarna Helena Gałecka, nauczycielka chemii, podobnie jak jej niedawno zmarła szwagierka Otylia, była osobą miniaturowej postury, ale niewyobrażalnie autorytarną i kategoryczną. Lekcje chemii nigdy nie przepadały, a gdy nawet choroba zmogła naszą Helenkę, na zastępstwo przychodził jej mąż, Tadeusz, wykładowca Politechniki Częstochowskiej. Lekcje chemii były nawet na godzinach wychowawczych i to nawet w czwartej klasie, kiedy już chemii nie było w ogóle w planie lekcji. Mój przyjaciel, Maciej, co pół roku musiał się poprawiać, by dostać pozytywną ocenę na koniec semestru, chodził za Helenką non stop zaliczając dział za działem. Potem na studiach okazał się prymusem.
Zajście, o którym chcę napisać, miało miejsce właśnie w maturalnej klasie. Na jednej z godzin wychowawczych profesorka zrobiła nam niezapowiedzianą klasówkę z chemii, której to chemii przecież w ogóle już wówczas formalnie nie mieliśmy. A my jakoś tak wyjątkowo zgodnie oddaliśmy jej czyste kartki.
Helenka chodziła na nas obrażona przez tydzień czasu i na następnej godzinie wychowawczej klasa postanowiła ją udobruchać. Kupiliśmy jej kwiatki, przeprosiliśmy, zapewniliśmy o naszej dozgonnej wdzięczności za to, że przygotowuje nas do studiów technicznych. I jak już wszyscy byli szczęśliwi i uśmiechnięci, wtedy nagle wstałem ja i powiedziałem, że niniejszym informuję, iż te kwiaty to nie ode mnie, bo z całym szacunkiem, ale moim zdaniem to pani profesor nie powinna nam robić chemii na godzinach wychowawczych, nie mówiąc już o klasówkach.
Grom z jasnego nieba.
Najzabawniejsze było to, co stało się potem. Helenka nie wiedziała za bardzo, co ma począć w niniejszej sytuacji braku jednomyślności swoich wychowanków. Klasa nie chciała przyjąć zwrotu kwiatów, ona nie chciała ich zatrzymać, więc ostatecznie wysłała kogoś, by te kwiaty złożył pod tablicą upamiętniającą uczniów i nauczycieli naszej szkoły, którzy zginęli w czasie okupacji. I w tym momencie dopiero zrobiło się śmiesznie.
Nie zdążyliśmy jeszcze ochłonąć po tym zajściu, a już pani dyrektor na żądanie samorządu uczniowskiego szukała winnego, który ośmielił się … złożyć kwiaty pod tablicą w rocznicę rewolucji październikowej. To były czasy tuż po tak zwanym upadku komunizmu w Polsce, więc gest taki musiał wzbudzić tym większe zgorszenie u politycznych neofitów.
Ciekawe, dla kogo to zajście było śmieszne, dla kogo smutne. Ciekawe właściwie, czy zapamiętała je na dłużej nasza Helenka. Wspominam ją po tych wszystkich latach z dużą sympatią, chociaż takim nauczycielem, jak ona, nie chciałbym być. I chyba nie jest to już w dzisiejszych czasach możliwe. Nie mniej nie ulega wątpliwości, że z chemią nikt z naszej klasy nie miał po maturze żadnych problemów. A im gorszą miał ocenę z chemii w liceum, tym był lepszy.

Dotyk

Wstydzimy się dotykać.
Nauczeni jesteśmy jakoś nie okazywać czułości, krępujemy się bliskością, boimy się przytulić. My – Polacy – szczególnie jakoś.
Ale przychodzą takie momenty, kiedy się tego żałuje. Drugi raz popełniłem już ten błąd, że nie wziąłem za rękę, nie przytuliłem, nie poklepałem nawet, osoby umierającej. Nie ze strachu przed śmiercią, ale ze zwykłej nieszczerości. Bałem się okazać tej osobie ciepło, by nie odebrała tego jako symptomu zbliżającej się śmierci. Wolałem grać twardziela, który jest głęboko przekonany, że wszystko dobrze się skończy. Na dwie godziny przed śmiercią patrzyła na mnie przerażonymi oczami, a ja uśmiechnąłem się, mrugnąłem, i świadomie nie wziąłem za rękę, co pewnie normalnie bym zrobił. Wydawało mi się, że jeśli wezmę, to tak jakbym dał do zrozumienia, że umrze i się z nią żegnam.
Po czym faktycznie umarła.
I teraz zostaje ten wstyd, że próbując pokazywać twardziela okazałem się tchórzem. Strugałem dobrą minę do złej gry. Nie pożegnałem się jak należy.
Kilka lat temu, gdy zmarł mój przyjaciel, nie mogłem się powstrzymać od dotykania go. Wielokrotnie ścisnąłem jego dłoń, gdy leżał już w trumnie. Czułem, że muszę to zrobić, nie umiałem tego uzasadnić, ale było mi to niesamowicie potrzebne. O ile jednak ja byłem tego pożegnania świadom, dla niego było już o wiele za późno, a w każdym razie ta dłoń, którą ściskałem, była pusta. Nie było go w niej już czuć.
Myślę, że umierający człowiek zasługuje na to, by otrzymać tę odrobinę czułości. A jeśli nawet miałoby to zdradzać, że żegnamy się z nim, że odchodzi, też warto. Ktoś, kto odchodzi, zasługuje także na szczerość. Taka czuła szczerość nie rani, nie boli. To najpiękniejsze pożegnanie, jakie możemy sobie sprawić. To tak, jakby życzyć temu, kto odchodzi, udanej i szczęśliwej drogi do pięknego celu. W końcu wszyscy się kiedyś udamy w tym samym kierunku.