Idol z poczuciem humoru

Wielokrotnie pisałem już o tym, jak bardzo razi mnie u obecnej ekipy rządzącej brak poczucia humoru i dystansu do siebie samych.
Politycy obozu rządzącego – parlamentarzyści, ministrowie, premier, prezydent – popełniają gafy śmieszne, żałosne, kompromitujące, a czasem i szkodzące państwu polskiemu.
Polskiemu prezydentowi nie milknie komórka podczas oficjalnych spotkań. Minister Edukacji szkaluje polską szkołę. Polski premier z rozpędu całuje w rękę Ministra Obrony Narodowej, co do którego trudno mieć wątpliwości, że jest mężczyzną.
Minister Sprawiedliwości atakuje Jacka Majchrowskiego udowadniając drukowanymi literami, że krakowskie dwa dodać dwa równa się pięć, manipulując faktami i opowiadając brednie. Mówi, że Jacek Majchrowski to persona non grata wypominając mu, że nie spotkał się z Georgem W. Bushem podczas jego wizyty w Krakowie. Twierdzi, że rozentuzjazmowane tłumy krakowian witały wtedy Busha. Zapomina, że w rzeczywistości to, że Jacek Majchrowski nie spotkał się wówczas z niezbyt popularnym prezydentem Bushem, przysporzyło mu w studenckim mieście Krakowie wiele popularności i było nonkonformistyczną demonstracją polityczną, na jaką mało kogo stać. I zręcznie przemilcza fakt, że premier z Prawa i Sprawiedliwości dość groteskowo żebrał ostatnio o kilka minut spotkania z prezydentem Bushem podczas swojej niedawnej wizyty w USA.
Parlamentarzysta w komisji śledczej rozbawia świadka Ewę Balcerowicz nie umiejąc zadać pytania, które sam sobie przygotował do zadania, ponieważ zawiera ono nazwy własne w języku angielskim. Dowiadujemy się między innymi, że Janina Wedel napisała książkę.
We wiodącej w Polsce, o dziwo nie publicznej telewizji publicystycznej, w specjalnym programie „Szkło kontaktowe”, dziennikarze nie nadążają z pokazywaniem wpadek polityków. Nie starcza im czasu na ich komentowanie.
W tych wpadkach przodują faktycznie politycy partii koalicyjnych, chociaż pokazuje się także wpadki członków innych partii. Oburzeni zwolennicy Prawa i Sprawiedliwości mają do „Szkła kontaktowego” pretensje, że jest „okopcone” nienawiścią do ich partii. Nie mają pretensji do swoich polityków o to, że popełniają bezmyślne gafy, że dobrowolnie ośmieszają siebie, polski parlament i inne instytucje państwa polskiego, włącznie z urzędem głowy państwa, tylko do dziennikarzy o to, że to pokazują.
Powaga urzędu paradoksalnie wymaga poczucia humoru. Znużony oglądaniem popisów prymitywizmu ze strony różnych polityków z dużą satysfakcją obejrzałem niedawną wypowiedź Donalda Tuska na temat programu „Szkło kontaktowe”. Polubiłem pana Tuska o wiele bardziej, niż go lubiłem oddając na niego głos w drugiej turze wyborów prezydenckich.
Człowiek, jak to człowiek, popełnia gafy, myli się i miewa wpadki. Zdarza mi się przejęzyczyć w klasie i powiedzieć coś głupiego. Jak wtedy, gdy stawiając ocenę niedostateczną Tomkowi powiedziałem mu w ubiegłym roku, że muszę mu postawić laskę. Śmiejemy się z tego parę sekund i mówimy dalej na temat. Pomyśleć, że mógłbym zostawiać w kozie uczniów, którzy dostrzegają moje wpadki i śmieją się z nich. Albo dawać im za karę dodatkową pracę domową.

Zaufanie na egzaminie

Koleżanka ucząca w jednym z częstochowskich liceów nie martwi się tym, że w myśl nowego rozporządzenia o ocenianiu nie będzie egzaminować swoich maturzystów na ustnym egzaminie z języka angielskiego. Mówi, że to nawet lepiej. Nie będzie się denerwowała, że po trzech latach jej pracy oni takie głupoty wygadują i tak ją kompromitują przed drugą osobą z komisji. A i oni sami jej zdaniem chętniej i na większym luzie przystąpią do egzaminu, gdy będzie ich pytać ktoś obcy, a nie nauczycielka, która gnębiła ich całe liceum. Gdyby ona miała ich pytać, pewnie by się bardziej denerwowali i byliby przekonani, że zrobi wszystko, żeby ich usadzić. Obawialiby się, że będzie im zadawała podchwytliwe, chamskie pytania i zaniży ocenę.
Smutne w sumie jest to, co Marta mówi.
Mnie jest bardzo przykro, że nie będę słyszał moich uczniów podczas ustnego egzaminu na maturze. Jestem ciekaw, jak sobie poradzą. Wydaje mi się, że zdecydowana większość z nich chciałaby, abym na tym egzaminie był. Po podpisaniu przez ministra Giertycha rozporządzenia wykluczającego mnie z udziału w komisji, przed którą będą zdawać, umówiliśmy się od razu, że po egzaminie spotykamy się wieczorem specjalnie po to, by opowiedzieli mi o jego przebiegu.
Mam grupy maturalne, które do moich klas zostały wcielone w drugiej klasie wskutek likwidacji i łączenia oddziałów. Chłopaki wiedząc już, że nie mogą być pytani na maturze przeze mnie, liczą na to, że pytać ich będzie Asia, która uczyła ich w pierwszej klasie. Nie chcą być pytani przez nauczyciela, którego w ogóle nie znają. Nie chcą zdawać przed komisją, która jest im całkowicie obca.
Nie rozumiem zupełnie, jak po kilku latach wspólnej pracy uczniowie mogą nie mieć zaufania do nauczyciela. Jak to możliwe, żeby chcieli być egzaminowani i oceniani przez kogokolwiek, byle nie przez osobę, do której są przyzwyczajeni i którą powinni byli przez całą szkołę średnią poznać na wylot. Trzecia klasa ogólniaka, w której mam teraz zastępstwa za rodzącą na dniach Asię, też jednogłośnie żałuje, że Asia nie będzie mogła ich egzaminować.
Myślę, że Asia i ja czerpiemy znacznie większą satysfakcję z pracy w szkole, niż Marta. Zatkało mnie, gdy słuchałem przemyśleń Marty. Nie umiałem zareagować. Tak jakbym słuchał strażaka, który nienawidzi i boi się ognia, albo marynarza, który nie umie pływać i nie znosi bezkresnego widoku morza.

7 procent od Giertycha

Minister Edukacji wymachuje szabelką i grozi rozpadem koalicji rządzącej, jeśli premier nie zagwarantuje podwyżek dla nauczycieli w przyszłorocznym budżecie. Minister straszy, a może raczej robi nadzieję, że jeśli tych środków na podwyżki dla nauczycieli nie będzie, to on odejdzie.
Słowami z bloga Wojciecha Wierzejskiego, jednego z niewielu ludzi na tym świecie, którym głęboko współczuję, ponieważ są bardzo nieszczęśliwi, bardziej nawet nieszczęśliwi od Eltona Johna (uważa tak większość internautów, którzy zabrali głos na ten temat w ankiecie Gazety), bez podwyżek nie można zrealizować jednego z czterech zasadniczych priorytetów oświatowych Romana Giertycha, którym to priorytetem jest prestiż.
Te „cztery P”, cztery priorytety Romana Giertycha, które zresztą Joanna Senyszyn dość precyzyjnie nazwała w swoim blogu pierdoleniem, to Prawda, Porządek, Patriotyzm i Prestiż nauczyciela w szkole.
Niespecjalnie mnie kusi prawda lansowana przez człowieka, który napisał książkę Kontrrewolucja młodych, a jako członek parlamentarnej komisji śledczej najbardziej zabłysnął rozmowami ze świadkiem na jasnogórskim dziedzińcu, a nie na Wiejskiej. Który jako minister edukacji nie ma ochoty liczyć się ze zdaniem największego związku zawodowego nauczycieli, ponieważ prawda jest tylko jedna i jest ona gdzieś bardzo głęboko w umyśle ministra, tak głęboko, że dyskutować się z nią nie da.
Nieszczególnie podoba mi się porządek, w którym zakuci w kajdany czy dyby uczniowie siedzą w ławkach i udają, że mnie słuchają, a budząc się rano klną na myśl o tym, że mają się ze mną za godzinę spotkać.
Niezbyt ciekawy to patriotyzm, który każe opluwać Jacka Kuronia albo rozmawiać tylko ze słuchaczami jednej jedynej prawomyślnej rozgłośni. Który pozwala psuć państwo dla własnego rozgłosu i dla agitacji partyjnej.
I do tego wszystkiego dochodzi ten prestiż… Zastanawiam się, czy ten mój prestiż zawodowy nie ma żadnego innego wykładnika niż pensja, którą wypłaca mi starosta? Czy mój prestiż zawodowy wzrośnie, jeśli dzięki wzrostowi pensji o 7% zaprenumeruję „Nasz dziennik”?
A może mój prestiż zawodowy wzrośnie bardziej, jeśli dobrowolnie zrezygnuję z tych 7% w zamian za to, by reformatorzy w rodzaju Giertycha i Orzechowskiego raz na zawsze opuścili Ministerstwo Edukacji? Oddam nie tylko te obiecane 7%, ale kolejne 7% z obecnej pensji co miesiąc przeznaczę na pomoce dydaktyczne do internatu, byle minister dał sobie spokój i zajął się czymś innym niż psucie i szkalowanie polskiej szkoły.
Bo jak na razie to mam wrażenie, że mój prestiż zawodowy raczej traci niż zyskuje na tym, że pracuję dla resortu, którym kieruje Roman Giertych.

Rok szkolny z pojebem

Będący w drugiej klasie technikum Krzysztof spytał się kotów w internacie, z kim mają angielski, a na podstawie usłyszanej odpowiedzi, iż „z takim pojebem”, doszedł bez cienia wątpliwości do wniosku, że widocznie ze mną. Rzeczywiście, po pierwszych lekcjach w trzech grupach pierwszych klas technikum widzę, że niektórzy z nich mają mieszane uczucia i czują się dość niepewnie, gdy się do nich zwracam. Kilku panów będących miniaturkami swoich starszych braci, moich uczniów z klas maturalnych lub absolwentów, patrzy we mnie jak w obraz. Ktoś nazwał mnie dzisiaj skurwysynem (na tyle cicho, że mogłem się postarać tego nie usłyszeć), ktoś inny tak się wystraszył, gdy zacząłem z nim rozmawiać, że zapomniał w ogóle, gdzie mieszka i jak się nazywa.
Jest kilka powodów, dla których się nie opłaca udawać przed uczniami, że jest się kimś innym, niż się jest w rzeczywistości. Jest kilka powodów, dla których nie przejmuję się zupełnie tym, że mogą mnie czasem nazwać pojebem, a nawet nie uważam by mogło to negatywnie odbić się na moim autorytecie u nich. Praca nauczyciela to praca długodystansowca i tak naprawdę nigdy nie osiąga się mety. Satysfakcję czerpać można z przebytych kilometrów, z kolejnych etapów drogi, ze zmieniających się krajobrazów na trasie wyścigu i ze sportowej postawy uczestników i sędziów. Jest się trenerem albo obsługą techniczną na pewnym tylko etapie tego wyścigu.
Ani ułamek sekundy nie przejmowałem się tym, co Krzysztof usłyszał o mnie od pierwszaków w internacie. Za to poczułem się bardzo dowartościowany, że w przerwie między rozmową o hinduskiej bogini a opowiadaniem o kolczudze, którą od wielu tygodni robi żmudnie w domu Krzysztof powtórzył mi słowa pierwszaków nie obawiając się mojej reakcji ani nie wkopując nikogo z nich z nazwiska.
Jest tyle pięknych momentów, które pozwalają pojebowi poczuć się dobrze i się dowartościować, że nie sposób się gniewać. Na przykład gdy w połowie wakacji któryś z tych moich uczniów zwierza mi się przez internet z tego, że go rzuciła dziewczyna. Albo gdy w środku nocy, na kilka godzin przed egzaminem komisyjnym z mojego przedmiotu jeden z nich wysyła mi SMS-a, że nie może spać i że się boi. Albo gdy inny z nich wychodząc na egzamin pisze SMS-a o treści „Nadchodzi chwila zagłady”. Czy kiedy pod koniec sierpnia kilku moich uczniów pyta mnie, co będziemy w tym roku robić ciekawego. Kiedy ktoś pisze, że cieszy się z końca wakacji, ale żałuje, że to nasz ostatni rok szkolny razem. Gość, któremu wystawiłem niedostateczny i musiał przeze mnie zdawać egzamin komisyjny, pyta się po egzaminie, czy bardzo musiałem się za nim wstawiać przed resztą komisji, żeby zdał. Wzrok i mina innego poprawkowicza, który po czterech kilometrach pościgu za mną samochodem przyjmuje do wiadomości, że za zdany egzamin nie musi mi dziękować prezentami. To są bardzo rozbrajające momenty. Nie wyobrażam sobie, by nauczyciel mógł rezygnować z nich i zmienić zawód.

Getto

Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Lekcja z odkurzaczem

W ciepłe słoneczne przedpołudnie idąc do szkoły z daleka widziałem u szczytu parku grupkę chłopców z technikum dosłownie pokładających się ze śmiechu. W połowie parku byłem już lekko ciekaw powodu ich wesołości, a gdy doszedłem na samą górę ciekawość wzięła we mnie górę, zatrzymałem się i spytałem, co się takiego stało.
Nie mogąc się powstrzymać od śmiechu i nie będąc w stanie wykrztusić słowa panowie pokazali mi w końcu palcami dyrektora naszej szkoły, który kilkadziesiąt metrów od nich, pomiędzy kopcem a szklarniami, z dmuchawą pod pachą dziarsko odkurzał drogę dojazdową do szkoły.
Zrozumiałem w tym momencie, że sprawa stała się dość delikatna i że może niekoniecznie dobrze zrobiłem, że się zatrzymałem i spytałem, z czego tak się śmieją. Ale z kamienną twarzą spytałem:
– No i co?
Część panów lekko oprzytomniała widząc moją opanowaną reakcję i zaczęła – nadal krztusząc się ze śmiechu – komentować ten jakże komiczny ich zdaniem widok. Dowiedziałem się, że oto się okazuje, że dyrektor może jednak robić coś konkretnego, a nie tylko sadzić smuty, że widać, że ma fach w ręku, że jest z niego jakiś pożytek przynajmniej, że coś potrafi.
Sytuacja robiła się dosyć niezręczna i bardzo się ucieszyłem, gdy jeden z panów, Grzegorz, podpierając się łopatą wstał nagle i całkiem poważnym tonem krzyknął do całej grupy:
– Ej, chłopy, zabieramy się do roboty, bo nam obiad wystygnie. Dyrektor, kurna, potrafi, a my nie?
Za moment cała grupa panów w ślad za Grzegorzem zaczęła machać łopatami, a ja spokojnie poszedłem dalej zadowolony, że nie musiałem się w ogóle odezwać. Myślałem sobie tylko z dużym uznaniem, że tego dnia szef dał tym panom naprawdę bardzo dobrą lekcję.

Justyna nie pali skrętów z trawy

Kiedy pani kierownik internatu obiecywała umierającej mamie Justyny, że dziewczyna skończy szkołę średnią i będzie miała maturę, żadna z nich nie sięgała pewnie wzrokiem tak daleko, by przewidywać co będzie działo się z Justyną teraz, czyli w 2006 roku.
Przez kilka lat chodzenia do technikum ogrodniczego Justyna zupełnie odstawała od klasy, była wyraźnie na lekki dystans do reszty, chociaż żadnej wrogości nie dało się zauważyć. Czytała książki i czasopisma, których próżno by wypatrywać w szkolnej bibliotece, oddawała się pasjom artystycznym zupełnie niepospolitym jak na uczennicę ogrodnika, pisała mnóstwo i jak głosi wieść gminna część z tego ukazało się nawet drukiem, choć niekoniecznie pod jej nazwiskiem. Justyna była niesamowita.
W internacie szkolnym, w którym jej koledzy z klasy eksperymentowali z uprawą marijuany i testowali podatność stróża na spożycie alkoholu, Justyna organizowała sobie czas do granic fizycznych możliwości i sama sobie wytyczała ścieżkę własnego rozwoju tak ambitną, że wprost niewyobrażalną.
Dzisiaj Justyna jest doktorantem na Uniwersytecie Szczecińskim i musi chyba mile wspominać lata spędzone w internacie na drugim końcu Polski, skoro przysyła czasem kartki z życzeniami. W dobie SMS-ów i emaili nadal znajduje czas na własnoręcznie wypisane, długie życzenia i ozdobienie koperty pięknymi, kunsztownymi rysunkami.
Justyna jest jednym z najlepszych przykładów na to, że człowiek nie musi być bity ani szczuty, by robić dobrze i pięknie. Że sam z siebie potrzebuje być dobry, doskonalić się i rozwijać. Że nad jego rozwojem nie musi czuwać żadne polityczne gremium w stolicy ani żaden komputerowy program chroniący go przed dostępem do szkodliwych treści.
Znam oczywiście kilkaset innych podobnych przykładów, bo wypuściłem już dziesięć roczników maturzystów. Ale akurat Justyna przyszła mi właśnie do głowy.

W swoją stronę


Wczoraj Rafał mnie zdumiał.
Do tej pory był na KRUS-ie, ale od niedawna jest w wojsku i musiał wybrać drugi filar emerytalny, więc zadzwonił do mnie się zapytać, gdzie się ma zapisać, bo nie chce żeby go losowali a nie zna się na tym.
Sam też się chyba nieszczególnie na tym znam, ale powiedziałem mu, która firma ma najlepsze wyniki, dlaczego po paru latach zmieniłem ją na inną, mimo tych wyników, dlaczego nie warto zmieniać funduszu i takie tam różne.
Rafała ojciec i dziadek są w zarządzie banku spółdzielczego, starsi bracia Rafała dawno wybrali fundusze. Najstarszy brat pracuje na stanowisku kierowniczym w jednej z większych firm regionu i startuje w najbliższych wyborach samorządowych z ramienia partii będącej obecnie u władzy, bratowa Rafała pracuje w terenowym oddziale ważnej instytucji państwowej, kuzyn Rafała po kilku latach pracy w izbie skarbowej zaczął pracować w ogólnopolskim radiu. Połowa klasy Rafała studiuje różne ekonomiczne kierunki na krakowskich uczelniach.
Dlatego mnie Rafał zdumiał, że zadzwonił akurat do mnie. Pytam się go, dlaczego nie do kogoś z wymienionych powyżej.
– A idźże, idźże, ino by każdy ciągnął w swoją stronę. – usłyszałem.
To było dosyć przyjemne, nie powiem. Muszę postarać się zapamiętać, czym sobie na tą przyjemność zasłużyłem.

Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.