Wszystkiego kreatywnego

Znajomi nauczyciele angliści, w niecierpliwej antycypacji pierwszego dnia września, od prawie tygodnia przysyłają mi zestaw ilustracji pokazujących niestandardowe odpowiedzi uczniów na pytania zadane im przez nauczycieli. Tę przesyłaną niczym jakiś łańcuszek wiadomość dostałem już od tylu osób, że chyba nie będzie wielkim uchybieniem, jeśli wybrane skany uczniowskich prac wrzucę do blogu.
Swoją drogą można się śmiać z niedoborów wiedzy tych uczniów, ale czyż nie są oni kreatywni i błyskotliwi? A czy niektóre z tych odpowiedzi nie są bezapelacyjnie prawidłowe, bo nauczyciel w gruncie rzeczy popełnił gafę formułując pytanie w taki sposób?
Jutro początek roku szkolnego. Bądźmy kreatywni i doceniajmy naszych uczniów, nawet jeśli zaskoczy nas to, jak wykonują zadania, które przed nimi postawiliśmy. Wszystkiego najlepszego!


















Ewolucja języka

Podobno były czasy, gdy wyraz „kobieta” był wyrazem nieprzyzwoitym, z kolei wyraz „dziewka” dopiero we współczesności nabrał pogardliwego wydźwięku. Słowa zmieniają znaczenie i właśnie przypadkowo w przepastnych czeluściach czyszczonego dysku znalazłem zabawny przykład tego zjawiska, znaleziony gdzieś kiedyś i dawno zapomniany.

Liczenie słów na maturze

Jestem stałym czytelnikiem bloga Unleashed English i bardzo cenię profesjonalizm jego autora, ale dzisiejszy wpis to przykład potwornej dezinformacji i wypada się tylko cieszyć, że egzamin maturalny z języka angielskiego już się rozpoczął i wpis nie zaszkodzi tegorocznym maturzystom, a autor – miejmy nadzieję – jak najszybciej go usunie. Znajdujące się w nim określenia „zapewniam”, „onegdaj uczono mnie” i inne są tym bardziej cyniczne, że zawarte tam wskazówki są nieprawdziwe i wprowadzają maturzystów w błąd. Widać, że autor – chociaż znakomity anglista i pasjonat języka – nie ma pojęcia o procedurach i kryteriach oceniania matury z języka obcego.
Po pierwsze, autor bloga zapewnia, że egzaminator sprawdzający ilość słów w wypracowaniu nie będzie na tyle skrupulatny, by liczyć wszystkie wyrazy tekstu, a najprostszym sposobem na określenie objętości tekstu jest policzenie liczby słów w jednej z linijek, przyjęcie, że taka jest średnia ilość wyrazów w każdej linijce, a następnie przemnożenie tej liczby przez liczbę linijek. To absolutnie nieprawda! Egzaminator maturalny dokładnie liczy wszystkie słowa i nie ma prawa szacować ich liczby na podstawie jakiejś uśrednionej wartości w wybranym fragmencie tekstu. Czasami egzaminator liczy wyrazy kilkakrotnie, by nie popełnić pomyłki. Precyzyjne określenie długości tekstu jest niezwykle ważne nie tylko dla ustalenia prawidłowej oceny poprawności językowej, która zależna jest od procentu wyrazów błędnych w ogólnej liczbie wyrazów, ale znajduje także odzwierciedlenie w formie i kompozycji, a w pewnych przypadkach także w bogactwie językowym.
Warto również wiedzieć, że egzaminator liczy wszystkie wyrazy, bez względu na to, ile zawierają liter (a więc także jednoliterowe I, a, czy liczby zapisane cyframi stanowią jeden wyraz). Także wyrazy zapisane łącznie w formie skróconej (np. can’t, wouldn’t czy haven’t) nie są liczone jako dwa wyrazy, ale – zgodnie z formą zapisu bez oddzielającej je spacji – jako jeden.
Inną błędną informacją, jaką podaje MrTom, jest rzekoma dziesięcioprocentowa (a może nawet dwudziestoprocentowa) tolerancja dotycząca objętości prac. Owszem, w jednym z zadań na poziomie podstawowym, gdzie maturzysta pisze list prywatny lub formalny o objętości 120 – 150 wyrazów, maksymalna ocena długości tekstu przysługuje zdającemu, który napisał list o 10% krótszy od dolnej granicy tego przedziału lub o 10% dłuższy od jego górnej granicy. Tak więc maksymalną ilość punktów za długość listu otrzymuje zdający, który napisał list o objętości od 108 do 165 słów. Na poziomie rozszerzonym jednak taka zasada nie obowiązuje i należy bezwzględnie zmieścić się w podanym w poleceniu przedziale, który – nawiasem mówiąc – wynosi od 200 do 250 słów. Już jeden wyraz mniej lub więcej powoduje, że zdający nie otrzymuje maksymalnej oceny w kryterium długości tekstu.
Mam nadzieję, że autor bloga Unleashed English szybko zareaguje i usunie swój błędny wpis, tym bardziej, że blog ten zwykle jest prawdziwie fachowym źródłem cennych informacji.

Flirt na egzaminie

Zdawanie egzaminu parami to zwyczaj, do którego trzeba się przyzwyczaić, zarówno jako zdający, jak i jako egzaminator. A bywa, że na takim egzaminie jest śmiesznie. Na przykład siada dwóch takich dwudziestoparoletnich dryblasów i zaczyna rozmawiać – zgodnie z wytycznymi zawartymi w materiale stymulującym – o planach na wspólny wieczór:
– Słuchaj, X, byliśmy razem na pierwszym roku, ale potem ja przeniosłem się na inny kierunek i los nas rozdzielił.
– Dokładnie, Y, bardzo mi Ciebie brakowało.
– Może powinniśmy się lepiej poznać? Co powiesz na wyjście na wspólną kolację dziś wieczorem? Może skoczymy do chińskiej restauracji?
– Nie, nie przepadam za kuchnią orientalną. Może lepiej skoczylibyśmy do kina? Grają świetny film sensacyjny.
– Nie mam ochoty na film sensacyjny, poza tym w kinie nie będziemy mogli porozmawiać.
– No to może pójdziemy potańczyć? Co Ty na to?
No i wychodzi na to, że ostatecznie chłopaki idą sobie razem potańczyć. Ciekawe, co na to żona jednego z nich, chyba że ta obrączka na palcu znalazła się tam zupełnie przypadkowo.

Biznes okołoegzaminacyjny

Na rynku jest bardzo dużo firm i wydawnictw, które upatrzyły sobie osoby przygotowujące się do egzaminów jako grupę celową i próbują jej wcisnąć swoje produkty. Od lat zmagam się z różnego rodzaju broszurkami, repetytoriami, brykami, które – oklejając swoje produkty etykietami w stylu „Matura na 100%”, „Nowa Matura” itp. – nie zadają sobie w istocie żadnego trudu, by wskazówki zawarte w ich publikacjach były maturzystom naprawdę pomocne. Jedni popełniają przy tym zwykły grzech zaniedbania, nie zatrudniając do konsultacji swoich pseudopomocy żadnego fachowca, inni zupełnie świadomie wprowadzają uczniów w błąd, nakładając na stare repetytoria do egzaminu dojrzałości nową obwolutę z napisem „Nowa Matura” i próbując się pozbyć zalegających w magazynie nikomu niepotrzebnych staroci.
Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo czujnym, by – kierując się dobrem własnego dziecka – nie kazać mu czytać rzeczy, które mu zaszkodzą. Jest na przykład na rynku magazyn przeznaczony specjalnie dla gimnazjalistów i mający im rzekomo pomóc w przygotowaniu do egzaminu gimnazjalnego, w którym nie dość, że przykładowe arkusze egzaminacyjne i kryteria ich oceniania nijak nie przystają do tego, z czym gimnazjalista spotka się na egzaminie, to jeszcze na każdej stronie roi się od błędów merytorycznych i językowych, które uczennica pierwszej klasy gimnazjum, Madzia, z łatwością zauważa.
Tu na przykład, w trzeciej linijce wprowadzającego akapitu, dużą, wytłuszczoną czcionką napisano zdanie zaczynające się od słów „In many school…”. Dość trudno przeoczyć ten błąd, nawet przeciętnemu uczniowi, jak pospiesznie musiał więc pracować autor tego tekstu i gdzie w wydawnictwie podziała się korekta?

Nie jest to zresztą odosobniony przypadek trudnych do przeoczenia literówek w nagłówku. Oto na innej stronie termin „Passive Voice” (strona bierna) trochę się komuś nie udał i wyszło „Vioce”. No cóż, może to wina drukarni, bo w innym miejscu zauważyliśmy wyraz „it” przekręcony do postaci „if”. Czyżby ktoś to wpisywał bez zrozumienia z odręcznych notatek?

Gdzie indziej dowiemy się ze schludnego i ładnie wyeksponowanego słowniczka, że „instead of” to po angielsku „oprócz”.

I ciężko ocenić, czy to pomyłka wynikająca z nieuwagi, czy niekompetencja językowa autora tego artykułu, bo na sąsiedniej stronie znaleźć można prześmieszny przykład użycia imiesłowu czynnego: „A standing man is my father”. Nie wiadomo tylko, komu współczuć bardziej – czy dziecku, dla którego każdy stojący mężczyzna wydaje się być ojcem, czy autorowi tego przykładu.

Stały element magazynu stanowią przykładowe arkusze egzaminacyjne z języka angielskiego i niemieckiego. Widać wyraźnie, że chociaż autorzy obejrzeli jakieś autentyczne zestawy i repetytoria, to nie do końca zrozumieli, jakiego rodzaju materiały nadają się do wykorzystania w zestawie. Dotyczy to zwłaszcza zadań otwartych (których nawiasem mówiąc na egzaminie gimnazjalnym w tym i przyszłym roku przypuszczalnie jeszcze nie będzie).

Co gorsza, autorzy tych zestawów nie mają w ogóle pojęcia, jak oceniane są wypowiedzi otwarte uczniów na egzaminie gimnazjalnym i wymyślają jakieś swoje własne kryteria, a tym samym wprowadzają uczniów w błąd.


Przykładowe wzorcowe odpowiedzi też mogą wprowadzić w błąd ucznia, można by bowiem mieć wrażenie, że odpowiedzi krótsze, jednozdaniowe, nie otrzymają maksymalnej ilości punktów. Tymczasem autor poniższego klucza i komentarza myli się bardzo, jeżeli sądzi, że tak będzie wyglądać otwarta wypowiedź pisemna większości zdających maturę na poziomie podstawowym, o egzaminie gimnazjalnym już nie wspominając. Proponowane przez autora kryteria oceniania też nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi, nawiasem mówiąc.

W każdym numerze jest strona poświęcona prenumeracie magazynu. Dowiadujemy się z niej, że można zaoszczędzić 18% ceny dwutygodnika, jeśli zdecydujemy się na półroczną prenumeratę. Zapłacimy za nią 53,92. Wydaje mi się, że warto zaproponować, by przygotowujący się do egzaminu gimnazjalnego rozważyli jeszcze jedną opcję: można zaoszczędzić 100% ceny i nie prenumerować ani nie kupować magazynu w ogóle.

Insensitive yet sensible

Lekcja w klasie maturalnej. Rozmawiając po angielsku odpytuję klasę ze słownictwa w kilkunastu rozdziałach znakomitego repetytorium leksykalnego, które powinni sami studiować w domu. Pytam o to, jak jakieś słowo czy wyrażenie brzmi po angielsku, albo oczekuję definicji i wyjaśnień w odpowiedzi na pytania w rodzaju:
What is the difference between steps and stairs?
What is jealousy?
When do you whisper and why?
When do you feel embarrassed?
When are you proud of somebody?
When do you get upset?
Who is a narrow-minded person?

Zwykle padają dość wyczerpujące odpowiedzi, z przykładami, chłopaki uzupełniają się wzajemnie, dodają coś od siebie. Po jednym z pytań pada bezzwłocznie odpowiedź tak rozbrajająca, że dalsza rozmowa na ten temat staje się już niemożliwa.
Ja: Who is an insensitive person?
Michał: Someone like me.
Nie udaje nam się powstrzymać od śmiechu i dopiero po chwili definiujemy znaczenie tego przymiotnika.
Faktycznie, paru nauczycieli w naszej szkole zgodziłoby się bez chwili zastanowienia z tym samokrytycznym osądem albo określiło Michała niejednym gorszym epitetem. Michał mówi, co myśli i nie przejmuje się nigdy tym, czy wypada, czy nie. A jego sądy i oceny, aczkolwiek w formie unbelievably insensitive, są niezmiennie sensible i w ogóle brilliant.
Przykładów na naganne w oczach niektórych nauczycieli zachowanie Michała aż nie wypada mi cytować publicznie, poprzestanę więc na tym jednym, że mimo próśb wychowawcy nie może on sobie od kilku tygodni przypomnieć numeru telefonu do swojej mamy. Ale – jak to mówią – ten przykład to tylko taki „pikuś”.
Mnie Michała będzie za kilka miesięcy bardzo brakować, bo on do lekcji w czwartej mechanika wnosi więcej niż ja, choćbym nie wiem jak się przygotował. Ale taka już kolej rzeczy, że uczniowie przychodzą i odchodzą. Tych inteligentnie krnąbrnych i błyskotliwie chamskich, takich jak Michał, cenię szczególnie – pomagają nauczycielowi zachować dystans do samego siebie i nie popaść w rutynę. I nie jestem pewien, czy pod tą gburowatą maską nie ma w nich jednak pewnej wrażliwości. Podczas wigilii klasowej z wychowawcą Michał wyszedł na korytarz i czekał, aż wszyscy skończą sobie składać życzenia i łamać się opłatkiem. Czy gdyby był faktycznie taki insensitive, zauważyłby w takiej chwili przez okno wydeptany misternie w śniegu boiska szkolnego napis „DUPA”?

Coraz mądrzejsi

Gdy w podstawówce chodziłem na kurs języka angielskiego, szczycąca się tytułem doktora pani lektor była głęboko przekonana, że angielski wyraz twilight oznacza świt, a dawn to zmierzch. Co więcej, miała w domu słownik, który – wbrew wszelkim oczekiwaniom – nie wyprowadził jej z błędu. Dzisiaj znajomość języka angielskiego zmieniła się nie do poznania zarówno wśród lektorów, jak i wśród kursantów, i to tak w kwestii posługiwania się słownictwem ogólnym, jak i specjalistycznym, a także slangiem.
Panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się z tłumaczeń amerykańskich filmów w polskiej telewizji, ponieważ z łatwością dostrzegają dysproporcję stylistyczną między oryginalną listą dialogową a tekstem czytanym przez lektora po polsku.
Zatrudniający jednego z moich byłych uczniów właściciel stacji obsługi pojazdów o nazwie „Centrum Usług Motoryzacyjnych” w ramach szeroko zakrojonych działań marketingowych ubiera swoich pracowników w koszulki firmowe z mocno wyeksponowanym skrótem nazwy firmy. Żona jednego z zatrudnionych tam mechaników jest dyplomowaną anglistką, ale nie rozumie, dlaczego panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się do łez z tego firmowego logo, bo poza słowem semen nie zna pewnie żadnego innego słowa na określenie męskiego nasienia. A co by nie mówić, głupio wygląda dorosły facet w koszulce z wielkim kolorowym napisem SPERMA na piersi.
Na studiach filologicznych miałem znakomitych profesorów, specjalistów w rozmaitych dziedzinach, ale niektórzy z nich mieli fatalną wymowę, za co zresztą trudno ich winić, skoro swoją przygodę z językiem Shakespeare’a zaczynali za żelazną kurtyną, gdy o telewizji satelitarnej czy mediach strumieniowych w internecie mało kto jeszcze marzył. W liceum Janiny jest nauczycielka, której ostatnio chłopcy z trzeciej klasy uświadomili, że nieprawidłowo – i to bez względu na regionalną wersję angielszczyzny – wymawia can’t. Wyznali jej, dlaczego jej wymowa jest zabawna, ale pani profesor nie znała wyrazu cunt i nie wiedziała, co ich tak śmieszy.
Przedsiębiorca w Ogrodzieńcu nie widzi nadal niczego niestosownego w kojarzącej się z erekcją i przypadkowo wulgarnej po angielsku nazwie swojego hotelu. Ostatnio – oglądając serial – zorientowałem się, co w mowie potocznej oznacza get wood. A tymczasem trzecia mechanika zna kilka dodatkowych określeń na to samo. No i jak tu nie wierzyć, że ze znajomością języka angielskiego jest coraz lepiej?
By uspokoić wnikliwych czytelników, którzy zastanawiają się może nad źródłami wiedzy leksykalnej z tej akurat dziedziny u moich dziewiętnastoletnich uczniów, zapewniam pospiesznie, że także słownictwo o zupełnie innej tematyce, na przykład bearing, clutch, gearbox czy valve, które dla mnie pozostawało przez długie lata całkowitą tajemnicą, nie jest im obce.
Coraz mądrzejsze są te nowe roczniki i coraz więcej można się od nich nauczyć.

Literal video versions

Za sprawą Dawida – wyjątkowego człowieka – najmłodziej wyglądającego ojca na świecie, w dodatku ojca własnej siostry, wpadłem na bardzo ciekawe zjawisko w sieci, a ściślej na portalu YouTube. Zapaleńcy nagrywają mianowicie nowe wersje starych przebojów, w których oryginalny tekst piosenek podmieniają na tekst opisujący – bywa, że bardzo szyderczo – to, co dzieje się na teledysku.
Wszystko zaczęło się od Last Christmas, ale moja dalsza fascynacja tymi „dosłownymi wersjami” chyba chwilę jeszcze potrwa, bo sukbsrybowałem właśnie listę odtwarzania, na której jest już 88 takich filmów. Co ciekawe, mam wrażenie, że to dobry sposób nauki angielskiego na święta i ferie zimowe – bezstresowo, podświadomie i ze świątecznym „jajem”.
Jeden z finalistów ostatniego konkursu zaproponował, żebyśmy nagrali wspólnie w większej grupie We Are The World, tak właśnie dla jaj, dla potomności. Oglądając tak przerobione teledyski z lat osiemdziesiątych nie sposób się nie zgodzić z chętnym do śpiewania z nami Łukaszem, który uznał, że ten tytuł będzie „a little gay”. Mamy też jednak parę innych pomysłów i jeśli ktoś ma ochotę pośpiewać i nagrać z nami, niech napisze. Wierzę głęboko, że Mateusz z Magdą do nas dołączą.
Jeśli nawet będziemy na naszym filmie bardzo śmieszni, to i tak będziemy w doborowym towarzystwie, wystarczy popatrzeć na Bonnie Tyler w Total Eclipse of the Heart. Najlepszy jest ten fragment, gdy piosenkarka szuka klucza do toalety.


Wpadka z kondolencjami

Kpimy sobie notorycznie z naszego Prezydenta, kpimy z jego brata, który chociażby ostatnio oskarżył komunizm o wymordowanie dziesiątek miliardów ludzi. Członkowie gabinetu i parlamentarzyści są jednym z najpopularniejszych tematów żartów. A tymczasem w każdym kraju przywódcami są ludzie, a errare humanum est, więc wszędzie trafiają się wpadki. Niestety, czasami są one bardziej smutne i żałosne, niż śmieszne. Tak na przykład jest z listem Gordona Browna do Pani Jacqui Janes, której dwudziestoletni syn zginął w październiku na misji wojskowej w Afganistanie.
Nie wiem, czym kierował się Premier Wielkiej Brytanii uznając za stosowne, by napisać do pogrążonej w żałobie matki odręcznie. Może kondolencje miały dzięki temu stać się bardziej osobiste, głębsze, pełne empatii i współczucia, niż byłoby w przypadku listu wydrukowanego laserówką z rządowego komputera? A może Pani Janes wysłano przez pomyłkę jedynie szkic, brudnopis, jaki w zamyśle autora miał trafić do sekretarki i zostać przez nią przepisany przy użyciu edytora wyposażonego w narzędzia korekty językowej?
W liście, o którym donosi dzisiaj The Sun, roi się od błędów, w tym tak rażących, jak przekręcone nazwisko adresatki i skreślenia i poprawki w imieniu poległego żołnierza. Trudno się dziwić, że w Wielkiej Brytanii po upublicznieniu tego listu pojawiły się głosy, że premier jest nieczuły na los Brytyjczykówi na misjach i ich rodzin w kraju i nie jest świadom powagi sytuacji. Gordon Brown zadzwonił osobiście do Pani Janes, by przeprosić ją za popełnioną gafę, wydaje się jednak zupełnie niestosownym, by list z kondolencjami napisać tak pośpiesznie, na kolanie, tak niedbałym charakterem pisma, nie upewniając się nawet, jak dokładnie nazywa się adresatka i jak miał na imię jej syn.
Jak wylicza The Sun, w liście szef brytyjskiego rządu przekręcił nazwisko adresatki, popełnił błąd ortograficzny w imieniu jej syna, a następnie poprawił ten błąd, nanosząc poprawną pisownię pogrubioną literą, popełnił trzy kolejne błędy ortograficzne (greatst, condolencs, colleagus) i użył zaimka you zamiast your. Osiemnastokrotnie byle jak napisał literę i, przeważnie pomijając kropki nad tą literą, a raz – w wyrazie security – postawił nad nią dwie kropki. Przesadził także z użyciem zwrotów grzecznościowych kończących list – powinno być albo My sincere condolences, albo Yours sincerely, a w każdym użycie obok siebie sincere i sincerely nie najlepiej się prezentuje.
Warto odnotować, że The Sun – tak gorliwie wyliczający błędy popełnione przez premiera, sam nie jest nieomylny. W ich artykule znalazł się błędnie zapisany wyraz misspell:

He would never knowingly mis-spell anyone’s name.

Zdjęcie z artykułu w The Sun.

Nieobliczalni

Mam prawo pobrać ze służbowego serwera produkt w postaci systemu operacyjnego, którego reklamę zamieszczam poniżej. Nie pobiorę i nie skorzystam, nawet z ciekawości.
Litość mnie bierze, gdy zdezorientowani uczniowie pytają w mailach, jak otworzyć pdf-a czy djvu, popularne formaty dokumentów, z którymi moje Ubuntu radzi sobie bez problemu przy pomocy tej samej przeglądarki, której używa do eksploracji katalogów. Dziwię im się, że cierpliwie godzą się na ciągłe awarie czy utratę danych, chociaż rozumiem też niektóre argumenty, które skłaniają ich do wyboru systemu Windows.
Ale gdy patrzę na poniższą reklamę, ręce mi opadają. Jak to możliwe, że kolosalna firma zatrudniająca rzesze ludzi i za ciężkie pieniądze sprzedająca swój system operacyjny i inne oprogramowanie, którego odpowiedniki o otwartym kodzie dostępne są publicznie za darmo, wypuszcza flagowy produkt, zleca – zapewne za równie duże sumy – wielką kampanię reklamową, a na jednym ze sztandarowych wizerunków tej kampanii umieszcza slogan z poważnym błędem językowym?
Czy patrząc na coś takiego można jeszcze mieć ochotę kupić pakiet biurowy tej firmy, oferujący narzędzia językowe?


Dla niezorientowanych: less używamy z rzeczownikami niepoliczalnymi. Z policzalnymi – fewer.