Biznes okołoegzaminacyjny

Na rynku jest bardzo dużo firm i wydawnictw, które upatrzyły sobie osoby przygotowujące się do egzaminów jako grupę celową i próbują jej wcisnąć swoje produkty. Od lat zmagam się z różnego rodzaju broszurkami, repetytoriami, brykami, które – oklejając swoje produkty etykietami w stylu „Matura na 100%”, „Nowa Matura” itp. – nie zadają sobie w istocie żadnego trudu, by wskazówki zawarte w ich publikacjach były maturzystom naprawdę pomocne. Jedni popełniają przy tym zwykły grzech zaniedbania, nie zatrudniając do konsultacji swoich pseudopomocy żadnego fachowca, inni zupełnie świadomie wprowadzają uczniów w błąd, nakładając na stare repetytoria do egzaminu dojrzałości nową obwolutę z napisem „Nowa Matura” i próbując się pozbyć zalegających w magazynie nikomu niepotrzebnych staroci.
Okazuje się jednak, że trzeba być bardzo czujnym, by – kierując się dobrem własnego dziecka – nie kazać mu czytać rzeczy, które mu zaszkodzą. Jest na przykład na rynku magazyn przeznaczony specjalnie dla gimnazjalistów i mający im rzekomo pomóc w przygotowaniu do egzaminu gimnazjalnego, w którym nie dość, że przykładowe arkusze egzaminacyjne i kryteria ich oceniania nijak nie przystają do tego, z czym gimnazjalista spotka się na egzaminie, to jeszcze na każdej stronie roi się od błędów merytorycznych i językowych, które uczennica pierwszej klasy gimnazjum, Madzia, z łatwością zauważa.
Tu na przykład, w trzeciej linijce wprowadzającego akapitu, dużą, wytłuszczoną czcionką napisano zdanie zaczynające się od słów „In many school…”. Dość trudno przeoczyć ten błąd, nawet przeciętnemu uczniowi, jak pospiesznie musiał więc pracować autor tego tekstu i gdzie w wydawnictwie podziała się korekta?

Nie jest to zresztą odosobniony przypadek trudnych do przeoczenia literówek w nagłówku. Oto na innej stronie termin „Passive Voice” (strona bierna) trochę się komuś nie udał i wyszło „Vioce”. No cóż, może to wina drukarni, bo w innym miejscu zauważyliśmy wyraz „it” przekręcony do postaci „if”. Czyżby ktoś to wpisywał bez zrozumienia z odręcznych notatek?

Gdzie indziej dowiemy się ze schludnego i ładnie wyeksponowanego słowniczka, że „instead of” to po angielsku „oprócz”.

I ciężko ocenić, czy to pomyłka wynikająca z nieuwagi, czy niekompetencja językowa autora tego artykułu, bo na sąsiedniej stronie znaleźć można prześmieszny przykład użycia imiesłowu czynnego: „A standing man is my father”. Nie wiadomo tylko, komu współczuć bardziej – czy dziecku, dla którego każdy stojący mężczyzna wydaje się być ojcem, czy autorowi tego przykładu.

Stały element magazynu stanowią przykładowe arkusze egzaminacyjne z języka angielskiego i niemieckiego. Widać wyraźnie, że chociaż autorzy obejrzeli jakieś autentyczne zestawy i repetytoria, to nie do końca zrozumieli, jakiego rodzaju materiały nadają się do wykorzystania w zestawie. Dotyczy to zwłaszcza zadań otwartych (których nawiasem mówiąc na egzaminie gimnazjalnym w tym i przyszłym roku przypuszczalnie jeszcze nie będzie).

Co gorsza, autorzy tych zestawów nie mają w ogóle pojęcia, jak oceniane są wypowiedzi otwarte uczniów na egzaminie gimnazjalnym i wymyślają jakieś swoje własne kryteria, a tym samym wprowadzają uczniów w błąd.


Przykładowe wzorcowe odpowiedzi też mogą wprowadzić w błąd ucznia, można by bowiem mieć wrażenie, że odpowiedzi krótsze, jednozdaniowe, nie otrzymają maksymalnej ilości punktów. Tymczasem autor poniższego klucza i komentarza myli się bardzo, jeżeli sądzi, że tak będzie wyglądać otwarta wypowiedź pisemna większości zdających maturę na poziomie podstawowym, o egzaminie gimnazjalnym już nie wspominając. Proponowane przez autora kryteria oceniania też nie mają nic wspólnego z rzeczywistymi, nawiasem mówiąc.

W każdym numerze jest strona poświęcona prenumeracie magazynu. Dowiadujemy się z niej, że można zaoszczędzić 18% ceny dwutygodnika, jeśli zdecydujemy się na półroczną prenumeratę. Zapłacimy za nią 53,92. Wydaje mi się, że warto zaproponować, by przygotowujący się do egzaminu gimnazjalnego rozważyli jeszcze jedną opcję: można zaoszczędzić 100% ceny i nie prenumerować ani nie kupować magazynu w ogóle.

Insensitive yet sensible

Lekcja w klasie maturalnej. Rozmawiając po angielsku odpytuję klasę ze słownictwa w kilkunastu rozdziałach znakomitego repetytorium leksykalnego, które powinni sami studiować w domu. Pytam o to, jak jakieś słowo czy wyrażenie brzmi po angielsku, albo oczekuję definicji i wyjaśnień w odpowiedzi na pytania w rodzaju:
What is the difference between steps and stairs?
What is jealousy?
When do you whisper and why?
When do you feel embarrassed?
When are you proud of somebody?
When do you get upset?
Who is a narrow-minded person?

Zwykle padają dość wyczerpujące odpowiedzi, z przykładami, chłopaki uzupełniają się wzajemnie, dodają coś od siebie. Po jednym z pytań pada bezzwłocznie odpowiedź tak rozbrajająca, że dalsza rozmowa na ten temat staje się już niemożliwa.
Ja: Who is an insensitive person?
Michał: Someone like me.
Nie udaje nam się powstrzymać od śmiechu i dopiero po chwili definiujemy znaczenie tego przymiotnika.
Faktycznie, paru nauczycieli w naszej szkole zgodziłoby się bez chwili zastanowienia z tym samokrytycznym osądem albo określiło Michała niejednym gorszym epitetem. Michał mówi, co myśli i nie przejmuje się nigdy tym, czy wypada, czy nie. A jego sądy i oceny, aczkolwiek w formie unbelievably insensitive, są niezmiennie sensible i w ogóle brilliant.
Przykładów na naganne w oczach niektórych nauczycieli zachowanie Michała aż nie wypada mi cytować publicznie, poprzestanę więc na tym jednym, że mimo próśb wychowawcy nie może on sobie od kilku tygodni przypomnieć numeru telefonu do swojej mamy. Ale – jak to mówią – ten przykład to tylko taki „pikuś”.
Mnie Michała będzie za kilka miesięcy bardzo brakować, bo on do lekcji w czwartej mechanika wnosi więcej niż ja, choćbym nie wiem jak się przygotował. Ale taka już kolej rzeczy, że uczniowie przychodzą i odchodzą. Tych inteligentnie krnąbrnych i błyskotliwie chamskich, takich jak Michał, cenię szczególnie – pomagają nauczycielowi zachować dystans do samego siebie i nie popaść w rutynę. I nie jestem pewien, czy pod tą gburowatą maską nie ma w nich jednak pewnej wrażliwości. Podczas wigilii klasowej z wychowawcą Michał wyszedł na korytarz i czekał, aż wszyscy skończą sobie składać życzenia i łamać się opłatkiem. Czy gdyby był faktycznie taki insensitive, zauważyłby w takiej chwili przez okno wydeptany misternie w śniegu boiska szkolnego napis „DUPA”?

Coraz mądrzejsi

Gdy w podstawówce chodziłem na kurs języka angielskiego, szczycąca się tytułem doktora pani lektor była głęboko przekonana, że angielski wyraz twilight oznacza świt, a dawn to zmierzch. Co więcej, miała w domu słownik, który – wbrew wszelkim oczekiwaniom – nie wyprowadził jej z błędu. Dzisiaj znajomość języka angielskiego zmieniła się nie do poznania zarówno wśród lektorów, jak i wśród kursantów, i to tak w kwestii posługiwania się słownictwem ogólnym, jak i specjalistycznym, a także slangiem.
Panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się z tłumaczeń amerykańskich filmów w polskiej telewizji, ponieważ z łatwością dostrzegają dysproporcję stylistyczną między oryginalną listą dialogową a tekstem czytanym przez lektora po polsku.
Zatrudniający jednego z moich byłych uczniów właściciel stacji obsługi pojazdów o nazwie „Centrum Usług Motoryzacyjnych” w ramach szeroko zakrojonych działań marketingowych ubiera swoich pracowników w koszulki firmowe z mocno wyeksponowanym skrótem nazwy firmy. Żona jednego z zatrudnionych tam mechaników jest dyplomowaną anglistką, ale nie rozumie, dlaczego panowie z trzeciej mechanika zaśmiewają się do łez z tego firmowego logo, bo poza słowem semen nie zna pewnie żadnego innego słowa na określenie męskiego nasienia. A co by nie mówić, głupio wygląda dorosły facet w koszulce z wielkim kolorowym napisem SPERMA na piersi.
Na studiach filologicznych miałem znakomitych profesorów, specjalistów w rozmaitych dziedzinach, ale niektórzy z nich mieli fatalną wymowę, za co zresztą trudno ich winić, skoro swoją przygodę z językiem Shakespeare’a zaczynali za żelazną kurtyną, gdy o telewizji satelitarnej czy mediach strumieniowych w internecie mało kto jeszcze marzył. W liceum Janiny jest nauczycielka, której ostatnio chłopcy z trzeciej klasy uświadomili, że nieprawidłowo – i to bez względu na regionalną wersję angielszczyzny – wymawia can’t. Wyznali jej, dlaczego jej wymowa jest zabawna, ale pani profesor nie znała wyrazu cunt i nie wiedziała, co ich tak śmieszy.
Przedsiębiorca w Ogrodzieńcu nie widzi nadal niczego niestosownego w kojarzącej się z erekcją i przypadkowo wulgarnej po angielsku nazwie swojego hotelu. Ostatnio – oglądając serial – zorientowałem się, co w mowie potocznej oznacza get wood. A tymczasem trzecia mechanika zna kilka dodatkowych określeń na to samo. No i jak tu nie wierzyć, że ze znajomością języka angielskiego jest coraz lepiej?
By uspokoić wnikliwych czytelników, którzy zastanawiają się może nad źródłami wiedzy leksykalnej z tej akurat dziedziny u moich dziewiętnastoletnich uczniów, zapewniam pospiesznie, że także słownictwo o zupełnie innej tematyce, na przykład bearing, clutch, gearbox czy valve, które dla mnie pozostawało przez długie lata całkowitą tajemnicą, nie jest im obce.
Coraz mądrzejsze są te nowe roczniki i coraz więcej można się od nich nauczyć.

Literal video versions

Za sprawą Dawida – wyjątkowego człowieka – najmłodziej wyglądającego ojca na świecie, w dodatku ojca własnej siostry, wpadłem na bardzo ciekawe zjawisko w sieci, a ściślej na portalu YouTube. Zapaleńcy nagrywają mianowicie nowe wersje starych przebojów, w których oryginalny tekst piosenek podmieniają na tekst opisujący – bywa, że bardzo szyderczo – to, co dzieje się na teledysku.
Wszystko zaczęło się od Last Christmas, ale moja dalsza fascynacja tymi „dosłownymi wersjami” chyba chwilę jeszcze potrwa, bo sukbsrybowałem właśnie listę odtwarzania, na której jest już 88 takich filmów. Co ciekawe, mam wrażenie, że to dobry sposób nauki angielskiego na święta i ferie zimowe – bezstresowo, podświadomie i ze świątecznym „jajem”.
Jeden z finalistów ostatniego konkursu zaproponował, żebyśmy nagrali wspólnie w większej grupie We Are The World, tak właśnie dla jaj, dla potomności. Oglądając tak przerobione teledyski z lat osiemdziesiątych nie sposób się nie zgodzić z chętnym do śpiewania z nami Łukaszem, który uznał, że ten tytuł będzie „a little gay”. Mamy też jednak parę innych pomysłów i jeśli ktoś ma ochotę pośpiewać i nagrać z nami, niech napisze. Wierzę głęboko, że Mateusz z Magdą do nas dołączą.
Jeśli nawet będziemy na naszym filmie bardzo śmieszni, to i tak będziemy w doborowym towarzystwie, wystarczy popatrzeć na Bonnie Tyler w Total Eclipse of the Heart. Najlepszy jest ten fragment, gdy piosenkarka szuka klucza do toalety.


Wpadka z kondolencjami

Kpimy sobie notorycznie z naszego Prezydenta, kpimy z jego brata, który chociażby ostatnio oskarżył komunizm o wymordowanie dziesiątek miliardów ludzi. Członkowie gabinetu i parlamentarzyści są jednym z najpopularniejszych tematów żartów. A tymczasem w każdym kraju przywódcami są ludzie, a errare humanum est, więc wszędzie trafiają się wpadki. Niestety, czasami są one bardziej smutne i żałosne, niż śmieszne. Tak na przykład jest z listem Gordona Browna do Pani Jacqui Janes, której dwudziestoletni syn zginął w październiku na misji wojskowej w Afganistanie.
Nie wiem, czym kierował się Premier Wielkiej Brytanii uznając za stosowne, by napisać do pogrążonej w żałobie matki odręcznie. Może kondolencje miały dzięki temu stać się bardziej osobiste, głębsze, pełne empatii i współczucia, niż byłoby w przypadku listu wydrukowanego laserówką z rządowego komputera? A może Pani Janes wysłano przez pomyłkę jedynie szkic, brudnopis, jaki w zamyśle autora miał trafić do sekretarki i zostać przez nią przepisany przy użyciu edytora wyposażonego w narzędzia korekty językowej?
W liście, o którym donosi dzisiaj The Sun, roi się od błędów, w tym tak rażących, jak przekręcone nazwisko adresatki i skreślenia i poprawki w imieniu poległego żołnierza. Trudno się dziwić, że w Wielkiej Brytanii po upublicznieniu tego listu pojawiły się głosy, że premier jest nieczuły na los Brytyjczykówi na misjach i ich rodzin w kraju i nie jest świadom powagi sytuacji. Gordon Brown zadzwonił osobiście do Pani Janes, by przeprosić ją za popełnioną gafę, wydaje się jednak zupełnie niestosownym, by list z kondolencjami napisać tak pośpiesznie, na kolanie, tak niedbałym charakterem pisma, nie upewniając się nawet, jak dokładnie nazywa się adresatka i jak miał na imię jej syn.
Jak wylicza The Sun, w liście szef brytyjskiego rządu przekręcił nazwisko adresatki, popełnił błąd ortograficzny w imieniu jej syna, a następnie poprawił ten błąd, nanosząc poprawną pisownię pogrubioną literą, popełnił trzy kolejne błędy ortograficzne (greatst, condolencs, colleagus) i użył zaimka you zamiast your. Osiemnastokrotnie byle jak napisał literę i, przeważnie pomijając kropki nad tą literą, a raz – w wyrazie security – postawił nad nią dwie kropki. Przesadził także z użyciem zwrotów grzecznościowych kończących list – powinno być albo My sincere condolences, albo Yours sincerely, a w każdym użycie obok siebie sincere i sincerely nie najlepiej się prezentuje.
Warto odnotować, że The Sun – tak gorliwie wyliczający błędy popełnione przez premiera, sam nie jest nieomylny. W ich artykule znalazł się błędnie zapisany wyraz misspell:

He would never knowingly mis-spell anyone’s name.

Zdjęcie z artykułu w The Sun.

Nieobliczalni

Mam prawo pobrać ze służbowego serwera produkt w postaci systemu operacyjnego, którego reklamę zamieszczam poniżej. Nie pobiorę i nie skorzystam, nawet z ciekawości.
Litość mnie bierze, gdy zdezorientowani uczniowie pytają w mailach, jak otworzyć pdf-a czy djvu, popularne formaty dokumentów, z którymi moje Ubuntu radzi sobie bez problemu przy pomocy tej samej przeglądarki, której używa do eksploracji katalogów. Dziwię im się, że cierpliwie godzą się na ciągłe awarie czy utratę danych, chociaż rozumiem też niektóre argumenty, które skłaniają ich do wyboru systemu Windows.
Ale gdy patrzę na poniższą reklamę, ręce mi opadają. Jak to możliwe, że kolosalna firma zatrudniająca rzesze ludzi i za ciężkie pieniądze sprzedająca swój system operacyjny i inne oprogramowanie, którego odpowiedniki o otwartym kodzie dostępne są publicznie za darmo, wypuszcza flagowy produkt, zleca – zapewne za równie duże sumy – wielką kampanię reklamową, a na jednym ze sztandarowych wizerunków tej kampanii umieszcza slogan z poważnym błędem językowym?
Czy patrząc na coś takiego można jeszcze mieć ochotę kupić pakiet biurowy tej firmy, oferujący narzędzia językowe?


Dla niezorientowanych: less używamy z rzeczownikami niepoliczalnymi. Z policzalnymi – fewer.

Dowartościowany

Poproszony przez młodego amerykańskiego turystę na moście nad Sekwaną o zrobienie mu kilku fotografii wdałem się z nim w krótką i nieszczególnie głęboką rozmowę. W trakcie naszych pogaduszek starał się do mnie mówić po francusku, ja z kolei mówiłem do niego cały czas po angielsku, bo było dla mnie oczywiste, że to Amerykanin. Na odchodnym, mój sympatyczny rozmówca pochwalił mnie, że bardzo dobrze – jak na Francuza – mówię po angielsku, i że nie spotkał dotąd w Paryżu nikogo z tak poprawną wymową. Nie pozostając mu dłużny pochwaliłem go, że jego francuski również jest znakomity.
Cóż, wróci chłopak do Stanów dowartościowany i pewnie dalej będzie szlifować swój francuski i fascynować się zabytkami Paryża, na tle których go sfotografowałem.
No i dobrze, trzeba się wzajemnie dowartościowywać. Tylko że ja się chyba powinienem zabrać za swój francuski, bo gdyby mnie usłyszał, jak kaleczę język, którego on się uczy, pewnie by mu zrzedła mina.

Gorąca linia

Niektórzy chodzą do naszej szkoły przez pięć, sześć lat, my ich wytrwale tego angielskiego uczymy, a oni po paru latach pamiętają nasze wysiłki tak bardzo, że mają jeszcze nasz numer telefonu i z amerykańskiej restauracji dzwonią z prośbą o pomoc w wybraniu czegoś z menu. To rozbrajające chwile, w których komizm sytuacji nie pozwala na refleksję. Jestem wówczas tak rozbawiony, że dopiero po wielu godzinach zaczynam się zastanawiać nad tym, czy byłem aż tak kiepskim nauczycielem, że muszę to odpokutować takim tłumaczeniem na odległość? Albo może powinienem być dumny, że bez cienia wstydu zwracają się do mnie o pomoc w tak nagłej i krępującej sprawie jak zaspokojenie głodu i pragnienia w lokalu z obcą kuchnią i kartą dań w obcym języku?
W ostatnich latach zdarzało mi się przeprowadzać kilka rozmów dziennie z przedstawicielami nowej polskiej emigracji na Wyspach – bo szli właśnie na rozmowę w sprawie mieszkania, pracy, bo wypełniali formularz. Na szczęście w każdym takim przypadku po paru tygodniach pobytu przestają dzwonić, a po kilku miesiącach, gdy znowu rozmawiamy, zdarza mi się usłyszeć, jak porozumiewają się po angielsku z jakimiś ludźmi, w towarzystwie których przebywają – współlokatorami, kolegami z pracy… Z dużą ulgą przyjmuję wtedy do wiadomości, że kolejna pępowina odcięta.

Tryby warunkowe

Praca z młodzieżą przygotowującą się do matury rozszerzonej ma swoje uroki, bo można poznać ich poglądy i zainteresowania o wiele lepiej, niż tłukąc mało wyszukane formy wypowiedzi ustnej i pisemnej do matury podstawowej. W rozprawkach, opisach, prezentacjach i dyskusjach mają o wiele więcej możliwości pokazania nauczycielowi siebie i swojego sposobu postrzegania świata, niż w ograniczonych formach wypowiedzi ustnej i pisemnej ćwiczonych na poziom podstawowy.
Ale poziom rozszerzony ma też swoje ciemne strony. W klasie uczącej się języka angielskiego od podstaw, wariantem programowym B, rzadko kiedy uda się nauczycielowi zgłębić z uczniami arkana tajemnej sztuki stosowania wszystkich trybów warunkowych, a tym samym unika się przykrych, bolesnych prawd. Na lekcjach w grupach bardziej zaawansowanych tych bezlitosnych prawd nie da się uniknąć.
Pół biedy, gdy nam taki niespełna dwudziestoletni, potencjalny ojciec użyje pierwszego trybu warunkowego i powie:
When I become a father, I will never send my children to this school.
Pierwszy tryb warunkowy, jak wiemy, opowiada o przyszłości, a w tym przypadku przyszłości tak odległej i nieprzewidywalnej, że nim te ich dzieci wyrosną, wszystko się może wydarzyć, więc może nam się zdawać, że nas to nie dotyczy. Dzisiejsi uczniowie i ich dzieci wyniosą się na drugi koniec świata, w naszej okolicy pobudują się ludzie z drugiego końca Krakowa albo zza oceanu i nie sposób przewidzieć, czy powyższe zdanie warunkowe w jakikolwiek sposób znajdzie odzwierciedlenie w wielkości naboru do szkoły za lat piętnaście czy dwadzieścia.
Gorzej trochę, gdy uczniowie nam powiedzą, używając drugiego trybu warunkowego:
If I were a father, I would not send my children to this school.
Wprawdzie ich ojcostwo jest w tym przypadku czysto hipotetyczne i w związku z tym opinia wyrażona w powyższym zdaniu nie przekłada się bezpośrednio na nabór, ale to zdanie wyraźnie mówi już o szkole takiej, jaką ona jest w tej chwili, przy naszym udziale. Ocenia rzeczywistość, w której pracujemy i uczymy się wspólnie. A przecież ci hipotetyczni ojcowie mają swoich starszych kolegów, kuzynów, sąsiadów, którzy mają już dzieci w gimnazjum i zastanawiają się nad tym, gdzie je dalej pokierować.
Niestety, w kolejnej grupie zrealizowałem właśnie zagadnienie programowe znane jako trzeci tryb warunkowy i znowu przybyło kilkunastu panów, którzy – podobnie jak absolwentka sprzed dwóch lat – umieją już powiedzieć:
Had I been clever enough, I would never have chosen this school.
Albo:
I wish I had attended another school.
A nawet w mieszanym trybie warunkowym:
If I had chosen another school, I would now be happier.
Nie da się umywać rąk słysząc takie przykłady zdań w trzecim trybie warunkowym, lub w trybach mieszanych. Z tych zdań przebija olbrzymie rozczarowanie i głęboka gorycz. Może nam się wydawać, że jesteśmy odpowiednimi osobami na swoim miejscu, że właściwie wykonujemy robotę, jaką mamy do wykonania, ale nasi uczniowie nie mają wątpliwości. Żaden z moich dorosłych uczniów w trzeciej i czwartej klasie technikum mechanicznego nie planuje do naszej szkoły przysłać swoich dzieci i żaden z nich nie buduje przykładów, o jakich mogę co najwyżej marzyć:
This is the best school I have ever dreamed of. (Present Perfect powtarzaliśmy tuż przed trybami warunkowymi).

Egzaminatorzy gimnazjalni o dużym doświadczeniu

Janina pokazała mi reklamę z lokalnego rzeszowskiego wydania ogólnopolskiej gazety. Pewna znana podkarpacka szkoła językowa ogłasza, że prowadzi kursy przygotowujące gimnazjalistów do egzaminu z języka angielskiego. Szkoła w przydługim ogłoszeniu straszy, że egzamin jest obowiązkowy, ale na wszelki wypadek nie przypomina, że wyniki tego egzaminu w pierwszym roku jego przeprowadzania nie będą miały wpływu na postępowanie kwalifikacyjne w szkole średniej, a jest to nadal jedynie swego rodzaju pilotaż, nawet jeśli obejmuje już obowiązkowo każdego gimnazjalistę.
Najciekawsze w tym wszystkim jest jednak to, że kursy poprowadzą – obok rodzimych użytkowników języka angielskiego – doświadczeni egzaminatorzy gimnazjalni. To dopiero niespodzianka! Wszyscy moi znajomi nauczyciele języka angielskiego pracujący w gimnazjach martwią się, kiedy w końcu dostaną zaproszenie na szkolenie dla kandydatów na egzaminatorów, na które już wiele tygodni temu się zapisali, a tu rzeszowska szkoła językowa znalazła doświadczonych egzaminatorów! Ciekawe, gdzie i kiedy mieli oni okazję oceniać egzamin gimnazjalny, skoro nie odbyła się dotąd żadna powszechna sesja?
Żyłem dotąd w przeświadczeniu, że znam z imienia i nazwiska wszystkie osoby, które na terenie naszej Komisji są egzaminatorami gimnazjalnymi, i że żadna z nich nie otrzymała dotąd propozycji prowadzenia kursów dla gimnazjalistów, a tymczasem ktoś znalazł „doświadczonych egzaminatorów”, którzy poprowadzą takie kursy w ponad dwudziestu miastach całego Podkarpacia. Co za ulga… Zwłaszcza dla kieszeni rodziców gimnazjalistów.