Pedagogika Jacka Kuronia


Na uroczysty pogrzeb przyjaciela Dalajlamy XIV, Jacka Kuronia, który odbył się w Alei Zasłużonych Cmentarza Wojskowego na Powązkach, przybyli oddać hołd zmarłemu przedstawiciele różnych wyznań: katolicy, ewangelicy, prawosławni, żydzi, buddyści, muzułmanie. Ta smutna ceremonia zgromadziła przyjaciół w liczbie, która przerasta wyobrażenie przeciętnego człowieka o przyjaźni.
Minister Edukacji przyłączył się dzisiaj do kopania tego zmarłego człowieka, chociaż na jego pogrzebie z pewnością zabraknie szczerych łez w tej ilości, co na pogrzebie Jacka Kuronia. Z dumą obwieścił przed kamerami, że Jacek Kuroń nigdy nie był dla niego żadnym autorytetem, a jeśli dla kogoś autorytetem jest, to najwyższa pora by przestał być. Nie wydaje mi się, by Minister Edukacji miał prawo decydować o tym, kto będzie, a kto nie będzie moim autorytetem.
Minister Edukacji, przeciwko któremu od początku sprawowania przez niego urzędu odbywają się spontaniczne protesty, którego natychmiastowego odwołania zażądało sto kilkadziesiąt tysięcy osób, który do polskiej szkoły wprowadza destrukcję i bezcelowość, niszczy autorytet nauczyciela i autonomię ucznia, wypacza podstawowe wartości szkoły i na swoich działaniach buduje populistyczny polityczny kapitał, wiesza psy na człowieku, którego format przerastał nas wszystkich. Człowieku, który umiał rozmawiać z każdym i słuchać każdego. Człowieku, który swą wielkość czerpał z szacunku dla innych.
Jest mi bliska pedagogika Jacka Kuronia ujęta w poniższych pięciu punktach. Jeśli Minister Edukacji widzi w niej coś złego, to jest to tylko kolejny dowód na to, że trzeba się bronić przed jego wizją polskiej szkoły.


1. Budujemy różnorodny zespół, w którym każdy ma szanse być w jakiejś dziedzinie najlepszy.
2. Pracujemy metodą zadaniową, a zadanie lekko wykracza poza granice naszych możliwości.
3. We wzajemnych relacjach kierujemy się „prawem najmniejszego”.
4. Nieodłączne od edukacji jest kształtowanie postaw, a wychowawca wychowuje całym sobą.
5. Uczymy się po to, aby przekształcać świat – a nie po to, by się do niego przystosować.

Getto

Minister Edukacji sypie pomysłami jak z rękawa. Nic dziwnego, każdy pomysł to okazja do zwołania konferencji prasowej i pokazania się w telewizji. Będąc tak kreatywnym trudno jednak nadążyć z konsultacjami wśród specjalistów i osób zainteresowanych.
Ostatni pomysł jest taki, by izolować trudną młodzież w specjalnych placówkach, jednym słowem oczyścić polską szkołę z młodzieży, która sprawia kłopoty wychowawcze.
Praca nauczyciela jest bardzo piękna i daje dużo satysfakcji głównie dzięki uczniom popadającym w jakieś skrajności. Po latach pamięta się uczniów wybitnych oraz uczniów, którzy sprawiali kłopoty wychowawcze. Przeciętnych średniaków i szaraczków po prostu się zapomina. Tymczasem osiągnięcia związane z tymi „trudnymi” dają nauczycielowi chyba jeszcze więcej satysfakcji niż sukcesy olimpijczyków.
Poza tym, jaka jest definicja młodzieży trudnej? Młodszy syn mojej siostry, Michał, przez całe liceum miał kłopoty z wychowawcą i polonistką, ponieważ nosił dredy. Nosi je po dziś, już jako student Uniwersytetu Jagiellońskiego, a przecież w liceum o mało nie zmuszono go do zmiany szkoły i to, że ukończył Liceum Słowackiego zawdzięcza tylko swojemu i mojej siostry konsekwentnemu uporowi.
Kto będzie decydował o tym, co jest naganne a co nie? Ostatnio prezydent Rzeczpospolitej pogardliwie odniósł się do postaci Władysława Bartoszewskiego, jednego z największych autorytetów polskiej dyplomacji. Prezydent powiedział, że nie będzie namawiał do powrotu na stanowisko osoby, która podpisała się pod krytycznym wobec niego listem otwartym. Prezydent uznał widocznie, że taka osoba zasługuje na to, by być pomawiana publicznie. Rozumiem, że gdyby ten niegrzeczny Bartoszewski był nastolatkiem i chodził do szkoły, należałoby go uznać za trudny przypadek i odizolować?
Spora część tej młodzieży trudnej wychowawczo to młodzież o nieprzeciętnej inteligencji i wrażliwości. To ludzie niejednokrotnie bardzo mądrzy, brzydzący się biernością, kłamstwem i nieuczciwością. Nie potrafiący przejść obojętnie obok takiego czy innego draństwa. Nie bojący się nazywać rzeczy po imieniu. Bardzo ich sobie cenię i staram się czerpać z ich obserwacji i wyciągać wnioski.
Jeśli decyzją ministra z każdej klasy odizolujemy te trudne przypadki, to pewnie łatwiej będzie w szkole pracować nauczycielom nie znoszącym sprzeciwu, bez poczucia humoru, bez dystansu do własnej osoby. Z kolei całą rzeszę kreatywnych młodych ludzi skaże się na wieczne getto i zaszufladkuje się na całe życie do marginesu społecznego. A masie grzecznych i pokornych stworzy się utopijną rzeczywistość, w której zuniformizowani ludzie nie kwestionują autorytetów i nie podważają schematów. Rzeczywistość, która nie przygotuje ich w najmniejszym stopniu do funkcjonowania w normalnym świecie.
Kilka miesięcy temu Dawid, Zbyszek i Tomek przyszli na lekcję angielskiego, ale siedli sobie z tyłu klasy i przegadali całą godzinę nie uczestnicząc w ogóle w tym, czym się zajmowaliśmy. Zamiast dochodzić się z tymi dwudziestoletnimi chłopami, wstawiłem im wszystkim do dziennika nieobecność uzasadniając to faktem, iż od uczniów oczekuję obecności na lekcji nie samym ciałem, ale i umysłem. Wojna między nami wybuchła straszna i kto wie, może inny nauczyciel – mając narzędzia proponowane przez ministra – chciałby się ich pozbyć relegując ich do placówki dla trudnej młodzieży. Dzisiaj Dawid, Zbyszek i Tomek są dwa dni po egzaminie poprawkowym z angielskiego, który zdali – i to całkiem nieźle. Mimo sierpniowej poprawki, jaką im zafundowałem, stosunki między nami diametralnie się zmieniły, a panowie dużo przez wakacje się nauczyli, nie tylko angielskiego. Ciekawe, czego by się nauczyli, gdyby na mój wniosek zostali parę miesięcy temu relegowani do getta dla trudnej młodzieży. Ciekawe, czy pozbywając się ich z klasy zasłużyłbym sobie u nich na większy szacunek i miałbym większy autorytet u ich „grzecznych” i nie sprawiających trudności kolegów. Ciekawe, czy po odizolowaniu poprawiłby się ich stosunek do przedmiotu, do szkoły i do własnej przyszłości. Dla mnie to są pytania retoryczne. Dla ministra niestety chyba nie.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Wieża Babel


11 milionów złotych rocznie, sto etatów. Tyle ma kosztować skarb państwa powołanie Narodowego Instytutu Wychowania, który będzie niezależny od ministerstwa i rządu, ale finansowany z budżetu. Jest on odpowiedzią na potrzebę uporania się z rzekomym kryzysem wychowania i upadkiem wartości. Jak mówi wiceminister edukacji: „Szkoła wobec tego kryzysu jest bezradna. Musimy na nowo nauczyć młodzież, czym jest dobro, prawda i piękno. Przypomnieć, czym jest patriotyzm, postawa obywatelska, poświęcenie dla dobra ogółu.”
Instytut ma czuwać nad tym, by uczelnie przygotowywały przyszłych nauczycieli do roli wychowawcy i „do wychowywania młodzieży w kulcie wartości i ku wartościom”. Wartościom oczywiście chrześcijańskim, bo przed nastaniem chrześcijaństwa nie narodziło się na naszej planecie nic cywilizowanego. Tak samo jak nic cywilizowanego nie dzieje się w niechrześcijańskiej części świata naszej ery.
W jednym z odcinków kultowego serialu South Park pod wpływem powszechnej mody i euforii, zachęceni poradami dietetyków, lekarzy, całego sztabu specjalistów, wszyscy obywatele zaczynają się odżywiać wkładając sobie jedzenie do odbytu i wydalając przez usta. Coś, co zapoczątkował Cartman, najgłupsza i najwredniejsza postać spośród głównych bohaterów serialu, przyjmuje się powszechnie. Ale South Park, jakkolwiek szokujący i prowokujący, jest serialem niezwykle mądrym i każdy kolejny odcinek prowokuje nie tylko nasz zmysł smaku i burzy przyzwyczajenie do stereotypów, ale pobudza także do myślenia. Każdy odcinek, także ten, kończy się morałem.
Twórcy South Parku wiedzą, że człowiek, chociaż popełnia błędy, na dłuższą metę myśli jednak racjonalnie. A na błędach się uczy.
Nie wydaje mi się, żeby trzeba było budować dziesiątki instytucji, które wyrosną do nieba i pochłoną miliony, a nic mądrego z tych instytucji się nie wyłoni i nikt w tych współczesnych Wieżach Babel z nikim się nie dogada na żaden temat. A już na pewno nie da się narzucić prawdziwemu żywemu człowiekowi, a takim jest przecież każdy uczeń i każda uczennica, decyzji o tym, co jest dobre, a co złe. Człowiekowi trzeba pozwolić myśleć i poszukiwać wartości.
Nie wiem, co ma na celu nagonka na szkołę w ciągu ostatnich miesięcy, w której powtarza się ciągle o upadku wartości, o kryzysie wychowania, o potrzebie szybkiej interwencji w celu przywrócenia ładu. W szkole nie ma żadnego kryzysu wartości i wiele razy próbowałem o tym pisać. Kryzys wartości nastanie, jeśli zabronimy ich młodzieży poszukiwać i narzucimy im jakieś własne. A oni swoją drogą i tak będą szukać i odnajdywać te wartości, tyle że nasz autorytet znacznie ucierpi.
Uczniowie technikum próbują różnych rzeczy. Na przykład zastanawiają się, czy da się chodzić nie po podłodze, tylko po ścianach pod sufitem. I czy nie byłoby lepiej w ten sposób. Współczesna szkoła świetnie sobie radzi z rozwiązaniem tej kwestii, oni sami sobie z tym świetnie radzą. Myślę, że niepotrzebna im instytucja, która nauczy ich wszystkich chodzić po podłodze.
Trzeba mieć trochę zaufania do zdrowego rozsądku ludzi, którzy będą rządzić tym światem, gdy my będziemy grać w szachy w parku na emeryturze.

Michałek


Dowiedziałem się wczoraj, że jeden z najznamienitszych nauczycieli, jakich miałem w życiu, dr Janusz Kołodziejski, obecnie dyrektor mojego byłego liceum, ma odejść na emeryturę.
Dr Kołodziejski uczył mnie jakiegoś michałka, sam nie wiem, czy religioznawstwa, czy propedeutyki filozofii, chyba tylko przez jeden rok. Nie pamiętam, czego mnie właściwie uczył, ale świetnie pamiętam, o czym rozmawialiśmy na lekcjach. Zadawał nam pytania i naprawdę interesowało go, jaką usłyszy odpowiedź. Mam wrażenie, że dalszy tok lekcji, a może w ogóle temat lekcji zależały czasem właśnie od tego, w jakim kierunku my sami poprowadziliśmy dyskusję.
Jestem pewien, że tak znakomity pedagog na emeryturze będzie miał co robić i skorzysta na jego wolnym czasie nie tylko Dyskusyjny Klub Filmowy w Klubie Politechnik.
W dzisiejszych czasach, gdy do szkoły weszła „jedyna uniwersalna idea, jaką jest katolicyzm” (cytat z książki Ministra Edukacji, Romana Giertycha, Kontrrewolucja młodych) szkoda mi czasem, gdy słyszę uczniów rozmawiających o lekcji religii. Mało który katecheta potrafi tak pięknie zainteresować młodych szukaniem sensu życia i wartości, jak dr Kołodziejski.

Kosze na głowy


Koleżanka opowiada mi o tym, że zamierza zapewnić swojemu synkowi nauczanie indywidualne w domu od samej zerówki. W tych szkołach tak głośno, tak nerwowo, tak niebezpiecznie. Jest przemoc, alkohol, narkotyki, odbywa się werbowanie do sekt, a subkultury mieszają dzieciom w głowach. Od tego wszystkiego trzeba odizolować dziecko. Moim zdaniem przez taką izolację może się dziecku stać straszna krzywda – pozbawione zostanie szczepionki przeciwko chorobie, przed którą chcemy je uchronić.
Ostatnio mamy jakąś ogólnonarodową obsesję związaną z nagłośnionym przez media przypadkiem nauczyciela z Torunia, któremu uczniowie włożyli kosz na głowę. Premier, wicepremier i wiceminister przypominają ten przypadek sprzed dwóch lat w każdym swoim wystąpieniu. Narastająca przemoc w szkołach i powszechne wykolejenie moralne młodzieży szkolnej jest przedstawiane jako pewnik, jako oczywista diagnoza.
Szkoła chyli się praktycznie ku upadkowi, tak jak i cały świat stoi na krawędzi, a wszystko oczywiście przez tych młodych, których dawniej nie było.
Dziwne. Chodziłem do bardzo dobrego liceum, do którego niełatwo się było dostać. A jednak nakręcone na telefonach komórkowych zdjęcia z Torunia, na których grupa uczniów wyżywa się na swoim angliście, niespecjalnie mnie zaszokowały, a w każdym razie nie były mi aż tak obce. Nie, nigdy nie byłem ofiarą podobnych ataków. Ale doskonale pamiętam, że miałem w liceum nauczycielkę, która była. I nawet jeśli nie byłem najaktywniejszy w znęcaniu się nad nią, to nie zrobiłem nigdy nic, aby ją obronić. Nikt w naszej klasie nie stanął nigdy po jej stronie.
Zena – pozwolę sobie pominąć jej imię i nazwisko i pozostać przy ksywie – uczyła nas przez dwa lata historii. Była nauczycielem nerwowym i niejednokrotnie na naszych lekcjach płakała, często interweniowała też u dyrekcji szkoły. Jej klasopracownia była jednak na tyle daleko od gabinetu dyrektorki, że choćbyśmy z klasy zrobili dżunglę, wszystko było ładnie posprzątane i poukładane, a my siedzieliśmy nad książkami od historii, gdy przywołana na pomoc pani dyrektor przychodziła do klasy.
Zena była legendą naszej szkoły. Co robiliśmy Zenie? Obrażaliśmy ją werbalnie, groziliśmy jej pięścią albo różnymi metalowymi przedmiotami, podobno wiele razy została związana, a nawet zamknięta w szafie. Normalne było zabieranie jej dziennika i skreślanie ocen, które tam nam wpisywała, albo zmuszanie jej do wpisywania do dziennika ocen pod nasze dyktando.
Zena właściwie nie prowadziła lekcji. Może była całkowicie bezradna, ale może po prostu nie miała żadnej koncepcji na to, jak ta lekcja powinna wyglądać. Na jej lekcjach grało się w karty, rozmawiało, właściwie nie wiem, czemu w ogóle nosiliśmy podręczniki. Właściwie nie było żadnej reguły – chamscy dla Zeny byli chłopcy, chamskie dla Zeny były dziewczyny, a jeśli ktoś nawet nie był chamski, to był bierny. I raczej bardziej nas to wszystko niestety śmieszyło, niż bulwersowało.
Patrząc z tej perspektywy na wydarzenie z Torunia, niewiele się zmieniło. Młodzież dwadzieścia lat temu potrafiła być równie okrutna jak młodzież dzisiaj. Poza tym jak to wytłumaczyć, że ta sama młodzież, która na lekcjach innych nauczycieli zachowuje się normalnie, na lekcjach jednego daje się ponosić takim prymitywnym instynktom?
Gdy słucham płytkich narzekań na współczesną młodzież próbujących zwalić na nią winę za całe zło tego świata, albo gdy mój rozmówca proponuje rozwiązanie wszystkich problemów szkoły według jednego prostego schematu polegającego na założeniu młodzieży kagańca, ustawieniu w szeregu, wytatuowaniu obozowego numerka na ręce, uwiązaniu u nogi kuli na łańcuchu, zawsze budzi się we mnie bardzo prymitywny instynkt, by z taką osobą nie dyskutować merytorycznie, tylko założyć jej kosz na głowę. Bardzo trudno jest się powstrzymać.
Świat z definicji polega na tym, że następuje wymiana pokoleń. Czy to nam się podoba, czy nie. A nowe pokolenia wnoszą nowe wartości i trzeba się z tym liczyć. Gniewać się na zmieniającą się rzeczywistość to chyba niezbyt zdrowo.

Matura za darmo

Są na tym świecie ludzie, których cenię i szanuję. Niektórzy z nich są bardzo mądrzy i stanowią dla mnie olbrzymi autorytet, chociaż nie mają matury. Najmądrzejszy człowiek, jakiego znam, jest cholewkarzem.
Dlatego nie uważam, aby było tragedią to, że się matury nie ma. Matura to taki egzamin, który uprawnia do pójścia na studia, a przecież nie każdy ma predyspozycje akademickie. Ich brak zresztą w niczym nie umniejsza wartości człowieka. Można być prostakiem z tytułem profesora na najwyższym urzędzie państwa, tak samo jak można być po zawodówce i być dobrym i mądrym ojcem, mężem, członkiem społeczności.
Dlatego za żadne skarby nie potrafię zrozumieć, jak można było podjąć decyzję, jaka przyszła do głowy zdesperowanemu pragnieniem głosów wyborców wicepremierowi, ministrowi edukacji, by w tym roku dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom maturzystów, którzy wprawdzie nie zdali jednego przedmiotu na maturze, ale ich średnia ogólnie plasowała sie powyżej 30% punktów.
Z tego, że co piąty maturzysta nie zdał w tym roku matury, zrobiono aferę polityczną na wielką skalę. Gadające głowy w telewizorze prześcigują się w opowiadaniu o tym, jak to u nich w klasie wszyscy zdali maturę, albo jakieś pojedyncze przypadki oblania się zdarzyły, a tu nagle jedna piąta. Nikt zdaje się nie pamiętać, że to nie ta sama matura. Zdawalność w mojej klasie też wyniosła 100%, ale prawda jest taka, że krążyły ściągi, nauczyciele udawali że nic nie widzą albo wręcz pomagali. A dopiero po tej szkolnej maturze następowało zderzenie z prawdziwym życiem. Nie wszyscy się dostaliśmy na wypragnione studia, niektórzy dopiero za rok, niektórzy musieli zrezygnować z marzeń o tej czy innej uczelni czy kierunku i podjąć studia zupełnie gdzie indziej. Niektórym z nas może i to wyszło na zdrowie, bo nie wiem co ja bym teraz robił, gdybym się wówczas dostał na tą hinduistykę na Uniwersytecie Jagiellońskim. A i stres egzaminacyjny też trwał do połowy lipca, czy w niektórych przypadkach nawet do końca września.
Obecna matura w zasadzie przytłaczającej większości maturzystów daje przepustkę na studia. Uczelnie zminimalizowały własne postępowania kwalifikacyjne, kandydat nie jest egzaminowany z przedmiotu, który zdawał na maturze. Wydaje się, że z oczywistych względów podnosi to rangę nowej matury, sprawdzanej przy użyciu obiektywnych kryteriów oceniania przez zewnętrznych egzaminatorów w oparciu o wypracowane przez lata i stale ulepszane procedury.
Odkąd pokończyli szkołę pierwsi absolwenci gimnazjów, mało kto decyduje się na naukę w szkole zawodowej. A przecież z moich kolegów i koleżanek z podstawówki olbrzymia grupa poszła do szkół nie kończących się maturą. Czyżby dzisiejsza młodzież miała przeciętnie wyższe I.Q. czy większą motywację i umiejętności uczenia się, niż młodzież 20 lat temu? Nie sądzę. Dlaczego więc wydaje nam się, że zdawalność matury na poziomie 79% w pierwszym roku jej funkcjonowania w pełnym przekroju szkół średnich to poziom niezadowalający? Z mojej klasy z podstawówki maturę ma znacznie mniejsza część z nas.
Zastanawiam się, czy jeśli zaproszę pana ministra, który za darmo chce dać świadectwa dojrzałości pięćdziesięciu tysiącom potencjalnych wyborców, by przyjechał we wrześniu do mnie do szkoły i wszedł ze mną na każdą pierwszą lekcję w każdej klasie maturalnej, to zechce nas odwiedzić i znajdzie argumenty przemawiające do przeciętnego ucznia i przekona każdego, że warto coś jednak w życiu robić, skoro i tak wszystko dostaje się za darmo. Zastanawiam się, czy pan minister podejmie kiedyś jakąś merytorycznie uzasadnioną decyzję, której jedynym motywem nie będzie populistyczna chęć uzyskania garstki głosów dla swojej balansującej na krawędzi progu wyborczego partii w najbliższych wyborach. Jakiś czas temu pan minister wydłużył młodzieży wakacje, by rok szkolny nie zaczynał się w piątek. Cóż, ja myślę, że jeśli by pan minister zechciał nas odwiedzić, ja jestem w stanie zmobilizować moich maturzystów do pojawienia się w szkole w piątek pierwszego września i posłuchania, czemuż to w cywilizowanym rzekomo kraju zasada lex retro non agit nie funkcjonuje i można nagle zmienić zasady przeprowadzania egzaminu maturalnego, o którego procedurach i zakresie nauczyciel zobowiązany jest poinformować ucznia na dwa lata przed nim. Zmienić te zasady już po przeprowadzeniu egzaminu. Brawo, panie ministrze. To jest znakomita lekcja patriotyzmu z pana strony – pokazać młodzieży, że nie ma żadnych zasad, że można wszystko, a jedyne co się w życiu liczy, to własny stołek. Minister, którego udział w rządzie kole w oczy szereg instytucji i społeczności międzynarodowych, i przeciwko któremu protestują liczne środowiska w kraju i zagranicą, podejmie każdą decyzję żeby kupić sobie odrobinę sympatii i głosów, depcząc przy okazji wieloletnie wysiłki nauczycieli, egzaminatorów i ekspertów w zbudowanie autorytetu i powagi nowej matury.
Mateusz zdał w tym roku maturę. Wprawdzie zdał, ale słabo. Dziewięć osób w jego klasie nie zdało. Wczoraj przysłał mi maila z pytaniem, co sądzę o decyzji ministra. Nie bałem się mu odpowiedzieć zgodnie z własnym sumieniem. Warto mieć w życiu tę odrobinę odwagi. Najważniejsze i najcenniejsze przyjaźnie mojego życia zdobyłem mówiąc ludziom prawdę, do bólu. Opłaca się to bardziej niż stołek. Nie jestem w stanie w tej chwili obiektywnie tego stwierdzić, ale przypuszczam, że z czystym sumieniem lepiej się umiera.

Cenzura i blokada

Nasza nowa wodzowska partia rządząca, nowa aczkolwiek w dialektyce niezbyt daleko odbiegająca od Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, doprowadzi wkrótce do powstania nowego prawa oświatowego. Jak to w naszym kraju zresztą, zamiast poprawiać prawo istniejące, uchwala się ciągle nowe – dziurawe i wypaczone.
Jednym z obowiązków nałożonych na szkoły w myśl jednego z projektów nowej ustawy ma być stosowanie oprogramowania blokującego młodzieży dostęp przez internet do treści, które Partia uważa za niepożądane. Od paru tygodni na stronach Ministerstwa Edukacji jest nawet wprost polecany pewien program, którego Bogu dzięki nie da się zainstalować na moim komputerze (używam Linuxa), a który na podstawie wykrywanych w tekście stron słów będzie blokował dostęp do całych stron i całych domen internetowych. Ma to bronić przed dostępem do pornografii i demoralizacją.
Nie do końca rozumiem, dlaczego Minister Edukacji demokratycznego państwa roszczącego sobie prawo do nauczania demokracji Irakijczyków i innych nacji promuje stosowanie produktu instytucji, w której nazwie widnieje przymiotnik „katolicki”. Ale nie czepiając się już nawet tego wyraźnego nadużycia, wyraźne i rażące jest pewne niedopatrzenie metodologiczne.
Na stronie producenta zrzuty ekranowe pokazują nam, jak to łatwo można zablokować dzieciom dostęp do stron internetowych zawierających słowo „Szatan” i „satanizm”. Ale wystarczy być odrobinę myślącym człowiekiem, by zrozumieć, że w takim razie zablokujemy dzieciom dostęp do większości stron poświęconych religii i religioznawstwu, w tym nie tylko stron instytucji kościelnych, ale nawet fundacji i stowarzyszeń broniących przed sektami.
Mohammed Atta i jego koledzy planujący zamach na World Trade Center 11 września 2001 w przeddzień zamachu bawili się w barze ze stripteasem o wdzięcznej nazwie „Pink Pony” – „Różowy Kucyk”. Nie sposób, by opierający swoje działanie na słowach kluczowych program polecany przez Ministra Edukacji zablokował stronę takiego klubu, prawda? Podobnie jak nie dopatrzy się treści pornograficznych na stronie „niewinnej Zuzi o pracowitej buzi”.
Z testów przeprowadzonych przez dziennikarzy jednego z dzienników wynika, że program blokuje dostęp do pewnych treści, ale ogólnie wydaje się zupełnie bezradny i bezsensowny. Bez większego trudu można bowiem mimo stosowania programu przeglądać strony z pedofilią albo strony propagujące ideologię faszystowską (które w Polsce używają przecież przede wszystkim takich pięknych słow jak ojczyzna, honor, krzyż, Bóg, tradycja, a dostępu do tych słów nikt nie chce chyba dzieciom blokować).
Od kilku lat pracuję w pracowni komputerowej, która ma dostęp do internetu na każdym stanowisku. Moi uczniowie dość szybko nauczyli się, że w logach serwera widać dokładnie, co który z nich robił o której godzinie. Poza tym wystarczy zadbać o to, by mieli co robić na lekcji, a nie będą w stanie poświęcać czasu na wykorzystywanie szkolnych komputerów do nieodpowiednich celów. No i na koniec dodajmy, że większość z nich ma na tyle bogate życie erotyczne i na tyle wyrobiony światopogląd, że jedynymi „nielegalnymi” rzeczami jakie ich interesują podczas lekcji, są aukcje internetowe i bramki SMS krajowych operatorów telefonii komórkowej. No tak, ale skąd o tym ma wiedzieć minister, któremu się wydaje, że w takiej pracowni komputerowej to dzieci nic innego nie mają czasu robić, tylko dupy oglądać.
Powiem więc głośno wszystkim zwolennikom monitorowania internetu w szkołach i nie tylko. Nauczyciele włączają komputery w pracowniach komputerowych wówczas, gdy ma to jakiś cel dydaktyczny i do czegoś prowadzi. Tym celem nie jest nigdy powiedzenie: „Róbta se dzieci, co chceta”. I kompetentny nauczyciel nadzorujący pracę w takiej pracowni jest o wiele cenniejszy dla zapewnienia tego, co pan minister chce osiągnąć, niż jakieś nieudolne tandetne rozwiązania software’owe.
P.S. W tym wpisie znalazł się wyraz „dupy”. Program polecany przez ministra przypuszczalnie zablokuje tą stronę i cały ten serwer z uwagi na treści niemoralne.

Wychowanie patriotyczne

Miesiąc temu tegoroczni maturzyści zdający na maturze język angielski usiedli nad arkuszem matury podstawowej i napisali w liście, że wyjeżdżają na rok do Londynu. Mieli za zadanie uzasadnić swoją decyzję i większość z nich nie miała z tym wielkiego problemu.
W pracach napisanych przez maturzystów dominowały argumenty czysto ekonomiczne: muszę zarobić na studia, muszę kupić sobie samochód, muszę się ustawić. Ale wielu sięgnęło po argumenty bardzo kategoryczne: nienawidzę tego kraju i muszę go opuścić, nie wytrzymam w tym kraju, Polska jest do dupy, wstydzę się tego, że jestem Polakiem, nie ma tu dla mnie życia, nie czeka mnie tutaj żadna przyszłość.
Minister edukacji na konferencji prasowej zdiagnozował dzisiaj braki w miłości do ojczyzny u młodego pokolenia i ogłosił lekarstwo na te bolączki w postaci wprowadzenia nowego przedmiotu szkolnego – wychowania patriotycznego. Jak rozumiem, minister wprowadzając taki przedmiot zwolni nauczycieli wszystkich przedmiotów z obowiązku realizowania wychowania patriotycznego przez międzyprzedmiotowe ścieżki edukacyjne, a etatowy magister patriotyzmu wyręczy odtąd wszystkich nauczycieli w organizowaniu apeli i akademii. Młodzież zacznie robić ściągi z miłości do ojczyzny, a czyja miłość będzie niewystarczająca, ten nie dostanie promocji do następnej klasy. Oczywiście trzeba będzie opracować kryteria obiektywnej oceny patriotyzmu i wynegocjować jego definicję. Co to jest bowiem patriotyzm w XXI wieku? Wyzwania współczesnego świata przewróciły do góry nogami wartości polskiego patriotyzmu dziewiętnastowiecznego. To, co w dobie rozbiorów było bohaterstwem, w dzisiejszych realiach jest donkiszoterią i warcholstwem.
Pan minister podkreślił, że w ramach wychowania patriotycznego młodzież należy uczyć o tym, co w naszej historii dostarcza powodów do dumy. Czyli – powiedzmy sobie szczerze – indoktrynować. W historii Polski, jak i w historii każdego kraju czy w historii Kościoła, są karty chlubne i są karty haniebne. Nauczanie historii i wychowanie patriotyczne powinno wskazywać wzorce godne naśladowania, ale i powinno przestrzegać przed błędami przodków.
Gdy skończę ten wpis w blogu, jestem umówiony na rozmowę konferencyjną przez telefon do Irlandii. Mam pomóc byłemu uczniowi dogadać się z pracodawcą, do którego jedzie drugi rok z rzędu do pracy na wakacje. I zastanawiam się nad patriotyzmem Artura i tym, czy jeśli śpiewałby codziennie rano hymn Rzeczpospolitej i pisał raz w miesiącu klasówkę z wychowania patriotycznego, oprowadzałby teraz w wakacje wycieczki Polonii Amerykańskiej po Wawelu zamiast zasuwać na irlandzkim polu mieszkając kilka miesięcy w przyczepie. I czy gdyby nie zdecydował się jeździć do Irlandii na zarobek, byłby to w ogóle jakiś namacalny dowód jego patriotyzmu. Póki co, Artur wraca do Polski i studiuje na polskiej uczelni.
Nie jestem pewien, co mogę zrobić dla wychowania patriotycznego moich uczniów. Ale czasami wydaje mi się, że wbrew wszystkiemu odwalając swoją robotę tutaj na miejscu i nie wyjeżdżając do Szkocji czy północnej Anglii robię dużo więcej dobrego, niż zrobi magister patriotyzmu na swoich lekcjach. Gdy pójdę zagłosować w najbliższych wyborach, także zrobię coś by pobudzić ten patriotyzm. Nie oddam głosu na nikogo, kto pragnie z Polski robić skansen Europy, przydupasa Ameryki i pośmiewisko świata. Mój głos nie liczy się wiele, ale będzie odrobinę mądrzejszy niż dzisiejszy głos pana ministra.

Po co się uczyć języków

 

Ostatnio mam powyborczą obsesję, ponieważ – moim zdaniem – wybraliśmy sobie w Rzeczpospolitej Prezydenta, który nie umie się jednoznacznie odciąć od ideologii faszystowskich, nacjonalistycznych i od zwykłego populizmu. Ale też jestem mocno przekonany, że jest to dobra okazja do tego, by coś sobie uświadomić. Niekoniecznie krytykując Lecha Kaczyńskiego. Po prostu zauważając to, na co z naszego, polskiego podwórka, nie zwracamy zwykle uwagi, albo do czego po prostu – na przykład z uwagi na barierę językową – nie mamy dostępu.
Zrobiłem sobie dzisiaj bardzo szczegółową prasówkę i zebrałem z prasy brytyjskiej i amerykańskiej mnóstwo artykułów o naszym nowym prezydencie. Mimo usilnych starań nie znalazłem ani jednego w pełni pozytywnego i optymistycznego, nawet The Telegraph czy CNN.com są sceptyczne co do jego osoby. Pewnie dla wielu sporym odkryciem jest to, że zachodnia Europa gorzej ocenia Kaczyńskiego niż post-komucha Kwaśniewskiego.
Piszę o tym nie dlatego, że chcę zatriumfować z moimi poglądami politycznymi, to jest naprawdę najmniej istotne. Chodzi raczej o coś innego. Zauważyłem wśród osób uczących się języka obcego taką smutną prawidłowość. Im się wydaje, że wszystko da się przełożyć na inny język. Że świat znany nam na co dzień niczym się nie różni od świata, który w swoich językach opisują Anglicy, Francuzi, Arabowie, Japończycy. A tymczasem w nauczaniu języka najwyższa pora, by nasi uczniowie zrozumieli jedno: że my, mieszkańcy tej planety, różnimy się nie tylko językami. Że jest między nami różnic o wiele więcej, zupełnie nieprzekraczalnych, nie do pokonania, a przecież mimo to musimy się dogadać.
Żaden język nie jest do końca przetłumaczalny. Tak samo, jak każda kultura ma swoje prawa, tak samo język, który wyrasta w tej kulturze, rządzi się prawami niepojętymi dla innych języków.
Pamiętam, jak Beata z chóru we Francji zwróciła się do kelnerki z prośbą o to, by do obiadu podano coś do picia dla jej syna, który nie jest dorosły. Kelnerka miała spory problem z pojęciem, czemu to nie może gość pić wina jak wszyscy, albo co niby innego można podać do picia do obiadu. Przecież można mu do wina dolać wody.
Odkąd zmarł Jan Paweł II mówimy ciągle o tym, jaka to był świętą osobą i jak należy się modlić o jego szybką beatyfikację i kanonizację. Tymczasem The Independent pisze o nim, że to był papież odpowiedzialny za tolerowanie pedofilii wśród księży w Stanach i nie tylko.
Z uczeniem się języków jest chyba tak, że ucząc języka trzeba ludzi przygotować nie tyle do zmiany strony czynnej na bierną i odwrotnie albo do budowania zdań wielokrotnie złożonych z użyciem mieszanego trybu warunkowego, co trzeba ich przygotować do kontaktu z ludźmi, dla których ich problemy będą zupełnie niezrozumiałe, albo którzy będą mieli poglądy zupełnie odstające od naszych. Żeby się dogadać, nie wystarczy znajomość przypadków, koniugacji i deklinacji. Konieczna będzie otwartość na zupełnie inne postrzeganie świata, zupełnie inną logikę, zupełnie inne rozumowanie.
I myślę, że my – jako nauczyciele – ponosimy odpowiedzialność także i za to, by przygotować naszych uczniów do kontaktów z ludźmi o poglądach i obyczajach zupełnie innych niż poglądy i obyczaje większości naszych sąsiadów. Musimy nauczyć ich słuchać innych. Musimy dać im siłę do argumentowania, musimy nauczyć ich bronić swoich przekonań przy jednoczesnym zachowaniu szacunku dla przekonań innych.
Ja umiem to przekazywać tylko w jeden sposób: słuchając moich uczniów i starając im się okazać to, że pamiętam, o czym mówili. Pozostaje mi mieć wielką nadzieję, że oni dzięki temu będą słuchać innych i będą wierzyć, że warto jest słuchać. Nie po to, by się z kimś zgadzać. Ale po to, by go rozumieć.