Nauka nie pójdzie w las

Do naszej coraz większej rodziny kursów językowych dostępnych na Anki, Memrise’a, Supermemo i Quizlet, dołącza całkiem nowa pozycja, English for Forestry, kurs zawierający słownictwo przydatne dla leśników, drwali, ekologów, miłośników przyrody i wielu innych. Twórcami są studenci drugiego roku informatyki stosowanej na Wydziale Mechanicznym Politechniki Krakowskiej im. T. Kościuszki, Tobiasz Kiszka i Wojciech Krzysiek.

Ta obszerna, polsko – angielska baza słownictwa związanego z leśnictwem, podzielona jest na kilkanaście działów, obejmujących rozmaite aspekty leśnego życia – faunę, florę, ochronę i eksploatację. Jest obecnie dostępna jako:

Freshmen

Na pierwszym roku informatyki stosowanej mam w tym roku jakichś wyjątkowych studentów. Po raz pierwszy – odkąd uczymy się ze skryptu ze słownictwem matematycznym – wszyscy studenci pamiętają podstawówkowe działania w słupku i potrafią o nich mówić po polsku i po angielsku, nie trzeba im tłumaczyć, jak się dzieli bez użycia kalkulatora. Po raz pierwszy rozumieją też pełną skrótów myślowych krzyżówkę na końcu trzeciego rozdziału.

Poza tym, po raz pierwszy w grupie studentów mniej zaawansowanych jestem w stanie postawić poprzeczkę tak wysoko, że właściwie każdy, kto chce zaliczyć semestr, musi płynnie mówić po angielsku. Pod poprzeczką jest kilka osób, reszta bez problemu mogłaby na starszych latach chodzić do grup bardziej zaawansowanych.

Ale jest coś jeszcze. I to jest naprawdę inspirujące. Niektórzy z nich naprawdę wzbudzają szczery zachwyt kolegów ze starszych lat, gdy chodzi o tak zwane „powołanie”. Podobno to „programiści z prawdziwego zdarzenia”.

Dla mnie było także szczególnie wzruszające, gdy po odwołanych wieczornych zajęciach w poniedziałek, w nocy z poniedziałku na wtorek odebrałem od nich kilka snapów pokazujących dziwne, jakby dyskretne i delikatne ujęcia kamienic na Rynku Głównym w Krakowie podczas spontanicznego spotkania mieszkańców miasta po śmierci Prezydenta Adamowicza.

Na dodatek, skurczybyki, są inteligentni i kulturalni. Wczoraj jeden z nich spytał, czy mogą – po zjedzeniu jabłek – wyrzucić ogryzki do kosza. Zapamiętał, że mamy zajęcia w sali, która jest salą instytutową i jesteśmy tam tylko dzięki gościnności instytutu, a w dodatku do sali tej sprzątaczka wchodzi przed naszymi zajęciami, więc powinniśmy zostawiać tę salę w stanie naprawdę idealnym. Zażartowałem, żeby się nie martwił, że w końcu za coś mi na tej uczelni płacą, więc wyrzucę po zajęciach śmieci.

Wieczorem pakuję się i patrzę, a kosz na śmieci jest opróżniony i ktoś wymienił w nim worek na świeży, dostarczony dawno temu przez sprzątaczkę, która już dwie godziny temu poszła do domu. Nie mam najmniejszego pojęcia, kto z nich to zrobił, nikogo o to nie prosiłem, nikogo – tym bardziej – nie musiałem dopilnować, by to zrobił.

Kiedy idę do pokoju lektorskiego i słucham, jak niektóre z koleżanek narzekają, że mają studentów słabych, niekulturalnych, bez ogłady, mało błyskotliwych, myślę sobie, jakim jestem szczęśliwym człowiekiem, że mam zajęcia ze studentami z Instytutu M-7. Z każdym rokiem coraz bardziej mnie inspirują, coraz więcej się od nich uczę, coraz bardziej szanuję, podziwiam, i nie mogę się nadziwić, że tyle mnie szczęścia w życiu spotkało i mogę z nimi pracować…

Kawałek historii

Wraz ze studentami niestacjonarnymi II roku transportu wystawiliśmy dzisiaj na charytatywnej aukcji Allegro na rzecz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy zabytkowy skrypt do maszynoznawstwa z 1947 roku. Autor skryptu, Jan Korecki, pracował na Wydziałach Politechnicznych ówczesnej Akademii Górniczej w Krakowie. To piękny ślad historii zarówno Akademii Górniczo – Hutniczej, jak i Politechniki Krakowskiej.

Paradoksalnie, po tylu latach, książka nadal zawiera wiele aktualnej wiedzy na temat kół i turbin wodnych oraz silników wietrznych (to ostatnie sformułowanie ze strony tytułowej powtarza się w wielu miejscach w skrypcie, choć dzisiaj chyba mówimy „wiatrowych”). Bibliografia zawiera pozycje autorów nie tylko radzieckich, ale także niemieckich – z lat dwudziestych, trzydziestych i czterdziestych ubiegłego stulecia.

Ciekawa pozycja pokazująca, jak wydawało się skrypty uczelniane przy pomocy maszyn do pisania, tuż po II wojnie światowej. A przede wszystkim, okazja na wsparcie szczytnego celu. Syn mojej koleżanki, Emil, mimo złamania nogi nie poddał się i pracował dzisiaj jako wolontariusz Wielkiej Orkiestry Świątecznej Pomocy. Nie szukaj wymówek, bądź jak Emil.

Wyginamy

W czwartek wieczorem przyjmowałem studentów na konsultacjach do 21:45. Siedząc tak długo przed naszym pokojem lektorskim, któryś z nich w końcu zauważył, że na tablicy z ogłoszeniami przy drzwiach wiszą nie tylko wierszyki Kasi ćwiczące poprawną wymowę, ale także zabawny mem o dinozaurach, powieszony przez jedną z koleżanek.

No tak się właśnie czułem cały semestr, siedząc na dyżurach, na które nikt nie przychodzi. Teraz zbliża się sesja i to studenci sobie siedzą i wyginają, czekając w długiej kolejce…

Pamiętajcie tylko, że lepiej nie czekać na darmo, tak samo jak nie warto sobie niepotrzebnie zaprzątać głowy wyimaginowanymi problemami.

Narodzenie i obcowanie

Parę tygodni temu, przeglądając ze studentami obecnego piątego roku informatyki stosowanej forum, na którym – jako studenci pierwszego roku – wyjaśniali, czemu wybrali ten kierunek studiów, mogliśmy powspominać kolegów i koleżanki, których już z nami nie ma, mieliśmy – jak zwykle przy tej okazji – ubaw z przewidywań, które się zupełnie nie sprawdziły, albo marzeń, które się spełniły w sposób kilka lat temu zupełnie niewyobrażalny. Jeden z nich napisał na pierwszym roku, że będzie trzepał ciężką kasę w tym zawodzie. Pośmialiśmy się chwilę, ale autor przedmiotowego wpisu potwierdził, że zarabia w tej chwili bardzo przyzwoite pieniądze i że jest z nich zadowolony. A umówmy się, że taka spokojna konstatacja ze strony informatyka w Krakowie oznacza, że jego konto zasila regularnie kwota naprawdę przyzwoita.

To w końcu właśnie tu, na drugim stopniu informatyki stosowanej, byłem parę miesięcy temu świadkiem dyskusji o tym, że za pięciocyfrową pensję nie opłaca się jeździć do pracy osiem kilometrów na peryferie miasta, i że dla niektórych niewyobrażalne jest kiedykolwiek w życiu iść do pracy do firmy, do której trzeba dojeżdżać dłużej niż pięć minut na rowerze. Nasłuchałem się także narzekań o firmach, w których szef zwleka z instalacją w biurze ścianki wspinaczkowej do rozładowywania stresu lub firma dowożąca owoce przywiozła dwa dni z rzędu banany i pomarańcze, co było skandalicznym zaniedbaniem z jej strony i narażało pracowników na dodatkowy stres wynikający z monotonności diety.

Na ostatnich w tym roku kalendarzowym zajęciach, właśnie na drugim stopniu informatyki, frekwencja była nadspodziewanie przyzwoita. Gdy w pewnym momencie zasugerowałem, by jeszcze nie tak dawno zadowolony ze swoich zarobków student zrobił na służbowej kserokopiarce odbitki dla osób nieobecnych, usłyszałem od niego, że już nie pracuje tam, gdzie pracował, i nie ma dostępu do ksera w formacie A3. Spokojnie i z lekką pogardą dla swojego poprzedniego miejsca pracy wyjaśnił, że teraz pracuje w małym, dziesięcioosobowym teamie, i że teraz „zarabiają miliony”.

Gdy jakiś absolwent sprzed lat zaszczyci mnie czasami rozmową, często słyszę z ich strony zdziwienie, że ja „nadal w tym samym miejscu”. Faktycznie, oni są bardzo mobilni i nie wahają się zmieniać miejsca pracy i zamieszkania, jeśli tylko okaże się to dla nich w jakiś sposób korzystne i pożyteczne, a ja nadal pracuję w firmie, która jest dopiero czwartą firmą w moim życiu. Ale prawda jest taka, że mam ku temu powody, a powód podstawowy to fakt, że ta praca to zaszczyt.

Nie powiem, że mam w tym duży udział, albo że jakakolwiek w tym moja zasługa, ale praca ze studentami informatyki stosowanej to co najmniej obcowanie z ludźmi, w których rodzą się moce nadprzyrodzone. Niektórzy przychodzą ze zwiniętymi skrzydłami już na pierwszym roku i muszą je tylko rozprostować. Paru staje się coś na drugim roku. Boskie moce objawiają się u większości z nich na trzecim, a u pozostałych na czwartym roku.

Dla tych na piątym wszystko jest już oczywiste. Na ostatnich zajęciach rozmawialiśmy o druku 4D i o tym, czy pręt nitinolu może – po wydrukowaniu – przyjąć dowolny kształt. Mówię im, że nie przyjmuje dowolnego kształtu, tylko taki, jaki mu został zaprogramowany. Patrzą ze zdziwieniem i niedowierzaniem i mówią, że przecież wszystko można zaprogramować. Nie ma takiej rzeczy, której się nie da stworzyć, nie ma żadnych ograniczeń, wszystko jest możliwe. Informatycy są wszechmogący i o tym wiedzą. Boże narodzenie dla wielu z nich co roku ma miejsce właśnie w Czyżynach.

Kolejna wieczerza

Wyjątkowo wzruszyło mnie to zdjęcie. Mogłem już takich zdjęć dostać wiele, ale to w sumie jest pierwsze. Dla mnie wygląda jak „Ostatnia wieczerza”  Leonarda da Vinci, tylko jadła i trunków brak, za co Marcina serdecznie przepraszam. Zgadza się, tu zawaliłem. Wybacz.

Przy okazji pozwalam sobie zaprosić wszystkich na imprezę organizowaną przez nasze koło naukowe 4 grudnia w Sali Konferencyjno – Wystawowej „Kotłownia” Politechniki Krakowskiej. Tym razem będzie strawa duchowa, ale będzie też to i owo dla ciała.

ITAD (IT Academic Day) Politechniki Krakowskiej odbywa się już po raz dziesiąty, to jubileuszowa edycja. Aż dziwne, że nadal mieścimy się w Kotłowni… Kto wie, może za rok konieczny będzie powrót do Muzeum Lotnictwa, w którym ta cykliczna impreza odbywała się przed laty…

Don’t let him flat-line

Nauczyłem się nowego słowa, a przy okazji najadłem się wstydu. Wzornictwo przemysłowe, wiedząc, że mam (jakże przemiłe i inspirujące) problemy z tymi skurczybykami z trzeciego semestru informatyki stosowanej, postanowiło mnie niedawno wspomóc i podpowiedziało mi, czym ich zaskoczę.

Niszowe użycie biss w kontekstach komputerowych, wspomniane przez Urban Dictionary, to nic. Z jednej strony to accidentally email an unintended large group of people instead of replying to a single recipient, z drugiej – akronim oznaczający because I said so.

Kolokwialne bibble-babble, czyli po polsku gadka-szmatka, to też nic aż tak imponującego.

Ale gdy mi wzornictwo rzuciło zdaniem Don’t let him flat-line, wyrwanym z kontekstu, nie mogłem jakoś skojarzyć, co mógłby oznaczać taki krótki, złożony z samych prostych wyrazów komunikat. Dopiero gdy mi powiedzieli, że to żargon medyczny podpatrzony w serialu House, M. D. (każdy odcinek tego serialu oglądałem przynajmniej ze trzy razy), coś mi zaczęło świtać w głowie.

Tymczasem na pierwszym i na drugim roku informatyki stosowanej, gdy w ramach ciekawostki rzuciłem w nich tym zdaniem, popatrzyli na mnie zdziwieni i spytali, co w tym takiego szczególnego. Jakub z II roku z niedowierzaniem uznał, że chyba sobie z nich żartuję, pytając o coś tak oczywistego, a następnie, płynną angielszczyzną, używając słów takich jak cardiac monitor, pulse, heart rhythm, life functions i parameters, wyjaśnił etymologię tego całego flat-line, które dla mnie, wyrwane z kontekstu, stanowiło zagadkę.

Studenci niestacjonarni z Wydziału Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej (też informatycy) napisali w ankietach o mnie straszliwą opinię, iż – zamiast rozmawiać z nimi na zajęciach o informatyce – rozmawiam z nimi o życiu. No tak, teraz już wszystko wiadomo. Rozmawiam o czymś tak przyziemnym, jak o życiu, bo czym więcej miałbym coś do powiedzenia wobec takich geniuszy? Ja po prostu za głupi jestem.

Yay by yay

Nauczyłem się nowego słowa. To będzie nowy cykl wpisów na moim blogu, w którym będę się dzielił rzeczami, które udało mi się znaleźć i zaskoczyć nimi studentów, albo których nauczyłem się od studentów, bo sam nie miałem o nich pojęcia. Odkąd mam studentów lepszych (pod względem znajomości języka angielskiego) od siebie, muszę się bardzo starać, by coś wyhaczyć, czego oni nie znają. Przeważnie mi się ich zaskoczyć nie udaje, a oni uczą mnie czegoś nowego nieustannie.

Na drugim roku informatyki stosowanej w ubiegłym roku udało mi się tylko raz przyjść do nich z czymś, czego nie znali. To było „yay”.

„Yay” to oczywiście taka oznaka radości, wybuch emocji, coś w rodzaju polskiego (?) „WOW!”, „jupi!” czy „hurra!”. O tym znaczeniu każdy głupi na drugim roku informatyki stosowanej wiedział.

Ale nie wiedzieli, że tego wyrazu można używać podobnie jak „that” w wyrażeniach typu „yay big”, „yay tall”, „yay many”, czyli po polsku „taaki duży”, „taaki wysoki”, „tyyle”. Podwójne użycie samogłosek celowe, bo wyrazu „yay” w tym kontekście używamy często wspierając się gestykulacją i pokazując rękoma wymiary. Stąd nawet „yay by yay”, czyli dwuwymiarowe, wsparte demonstrowaniem przy użyciu rąk, określenie rozmiaru. Po polsku „tyle na tyle”.

Wczoraj, z pewną nieśmiałością, poszedłem do jednej z grup C1 z czymś, co mi wpadło w oczy podczas czytania na Kindlu i co dla mnie było nowym wyrazem. Byłem już bliski uznania, że po raz drugi odniosłem zwycięstwo nad tymi diabłami wcielonymi z drugiego roku informatyki stosowanej, bo wczoraj nikt – nawet Tomek – nie wiedział, co to znaczy „arid”. Niestety, dzisiaj – w drugiej grupie C1 na tym samym roku – Radek pozbawił mnie złudzeń. Na moim koncie pozostanie nadal tylko to jedno zwycięstwo. To z „yay by yay”. „Arid”, „aridity”, „to aridify” – słowo, które sam poznałem w ubiegłym tygodniu, dla Radka jest oczywiste, bo zna je od dawna, z jakiejś gry bodajże.  No żesz cholera. Dobrze jest mieć takich studentów, człowiek nie ma wyjścia, tylko musi się sam rozwijać.

Bliskie spotkania trzeciego stopnia

Są takie spotkania, których nie sposób wyrzucić z pamięci. Są takie grupy studentów, obcowanie z którymi jest największym zaszczytem, a zarazem wyzwaniem i lekcją pokory. Close Encounters of the Third Kind, film z mojego dzieciństwa (miałem pięć lat), zarobił nieco ponad 300 milionów dolarów. Moje spotkania z II rokiem niestacjonarnych studiów informatyki na Wydziale Inżynierii Elektrycznej i Komputerowej oraz z poziomem C1 na I roku studiów stacjonarnych informatyki na Wydziale Mechanicznym to coś, czego nie oddałbym nawet za wielokrotność tej sumy.
Mam takie dwie grupy w tym roku, z zajęć z którymi wychodzę zawsze uciorany mentalnie, jakby mnie ktoś przegonił przez intelektualny poligon, a jednocześnie czuję się uskrzydlony, mądrzejszy, zainspirowany, a moje życie – przynajmniej chwilowo – wydaje się nabierać niesamowitego sensu. Janina mówi, że to Bóg uznał, że zasłużyłem sobie na takich studentów w tym roku. Ja jakoś w bogów nie wierzę, a – poza tym – nigdy nie będę na tyle zarozumiały, by powiedzieć, że na zajęcia z tymi studentami czymkolwiek sobie zasłużyłem. Prawda jest taka, że ja się od nich uczę o wiele więcej, niż oni mogliby się nauczyć ode mnie.
W uznaniu wyższości studentów dziennych z tej wspomnianej grupy nade mną, od kilku tygodni próbuję co tydzień czymś ich zaskoczyć podczas SCRUM-podobnego posiedzenia na początku czterogodzinnych zajęć. Chwalimy się wszyscy, w tym ja, czego się nauczyliśmy czy też dowiedzieliśmy w minionym tygodniu. Oni zaskakują mnie nieustannie, mnie nigdy dotąd nie udało im się sprzedać czegoś, co byłoby dla nich wszystkim zaskoczeniem.
Mój kolega nauczyciel straszy pewnym podręcznikiem, że jest trudny, odradza korzystanie z niego nawet na studiach trzeciego stopnia, oni rozwiązują w nim wszystkie ćwiczenia podsumowujące nie zaglądając do środka rozdziału. Rozumienie ze słuchu rozwiązują nie słuchając nagrania, rozumienie tekstu czytanego nie patrząc w tekst. W niektórych rozdziałach zauważają wręcz intelektualne niedociągnięcia autora podręcznika, który pyta o rzeczy oczywiste, albo pyta o coś, czego sam nie rozumie. W każdym, naprawdę każdym rozdziale znajdują kilkanaście błędów ortograficznych, językowych, rzeczowych, a jest to drogi podręcznik renomowanego, międzynarodowego wydawnictwa. Doceniam ich dojrzałość w wykrywaniu tych błędów, bo chociaż znajdują wyraźną satysfakcję w demaskowaniu błędów autorów tego podręcznika i innych skryptów, do których zaglądamy (weryfikacja ich wniosków bywa, że wymagała konsultacji z kilkoma profesorami), wykazują się też zrozumieniem dla słabości ludzkiej i omylności tych, którzy pobłądzili.
Gdy na ostatnich zajęciach przed długim majowym weekendem graliśmy w kółko i krzyżyk w parach, czy ściślej oni między sobą grali, zrozumiałem, że nigdy nie będę w stanie dorównać biegłością językową niektórym z nich. W tej specyficznej grze, by postawić kółko lub krzyżyk, trzeba było mówić przez 2 minuty nieprzerwanie na jakiś temat, wyznaczony przez wpisane na planszy słowo lub wyrażenie. W żadnym języku świata, także moim ojczystym, nie umiałbym przez dwie minuty mówić o „danger”, „unicorns”, „material properties of timber”, czy „scrotum”, a dla nich nie stanowiło to najmniejszego problemu. W dodatku gość, który mówił o ostatnim z powyższych, przykładowych zagadnień, mówił rzeczowo, kulturalnie, bez wulgaryzmów, używając precyzyjnego niczym student medycyny słownictwa i podejmując ten temat bardzo różnorodnie, wieloaspektowo.
W grupie niestacjonarnej, na Wydziale Elektrycznym, oglądaliśmy w miniony weekend film o algorytmach. W ramach dygresji, po prostym pytaniu o to, do czego pierwotnie był zastosowany algorytm Gale’a i Shapleya, za który w 2012 roku otrzymali oni nagrodę Nobla, dyskusja poszła w tak niewyobrażalne dla mnie tematy, że aż zaniemówiłem. Nieważne, że to był algorytm dopasowujący pierwotnie studentów do uczelni tak, by każdy się dostał tam, gdzie niekoniecznie chciał, ale gdzie jednak będzie szczęśliwy i gdzie odniesie sukces. Nieważne, że algorytm jest dzisiaj stosowany na portalach randkowych, w rozmaitych usługach sektora socjalnego, a nawet w przydzielaniu rabinów do synagog w Nowym Jorku. Studenci nagle zaczęli się zastanawiać nad tym, czy ten algorytm, rozwiązujący tak zwany problem stabilnych małżeństw, może być także stosowany w dopasowywaniu par LGBT. Goście zaczęli całkiem na serio i w bardzo ścisłych kategoriach dyskutować o tym, czym różni się w praktyce użycie tego algorytmu dla par heteroseksualnych od par homoseksualnych, wyrywali się do tablicy, by rysować na niej flowcharty, a potem jeden z nich zrobił dygresję, po angielsku oczywiście, na temat skali Kinseya i wynikających z niej komplikacji dla użycia algorytmu.
Obcowanie ze studentami informatyki to są bliskie spotkania trzeciego stopnia. Większość studentów z tych dwóch grup mówi po angielsku dużo lepiej, niż przeciętny student analogicznego roku filologii angielskiej. Obawiam się, że od wielu absolwentów anglistyki (w końcu różne mamy uczelnie wyższe) też są lepsi. Ale to nie wszystko. Są oczytani, inteligentni, mają wiele do powiedzenia na każdy temat. Przerastają nas intelektualnie, językowo i pewnie pod wieloma innymi względami, których nie umiem nawet nazwać, bo jestem zbyt ograniczony.
Jutro moje ostatnie w tym semestrze zajęcia w grupie 11K1 C1, ale – na szczęście – będziemy jeszcze kontynuować przedmiot w przyszłym semestrze. Z grupą z niestacjonarnych rozstajemy się już niestety na zawsze. Ale miło, że to tacy ludzie przejmują po nas pałeczkę i będą rządzić tym światem. Spotkania z nimi to prawdziwe spotkania trzeciego stopnia. Spotkania z obcymi, ale tymi przyjaznymi, z lepszej, zaawansowanej i pokojowo nastawionej cywilizacji, a nie jak z tymi z filmu „Alien”. Jeśli to tacy obcy mają dokonać inwazji na Ziemię, powinniśmy im naszą planetę oddać bez walki, bez cienia wahania.