Zalety zdalnego nauczania – część druga

Przez ostatni tydzień we wszystkich grupach pierwszego stopnia, w których uczę, poprosiłem moich studentów o to, by w kilkuosobowych zespołach sformułowali listy dziesięciu największych zalet zdalnego studiowania, nie zważając na wady, bo i takie bez wątpienia istnieją. Jeden z zespołów sporządził listę składającą się z siedemnastu punktów, były zalety powtarzające się w większości zespołów, ale do ostatniego dnia zdarzały się też nowe, oryginalne pomysły. Część z tych zalet to bezdyskusyjne i poważne argumenty na rzecz studiowania przez internet, część ma charakter mniej lub bardziej dowcipny, ale i wówczas zdarza się, że łamią powszechnie panujące na ten temat stereotypy. Pozwolę sobie tutaj podsumować dzisiaj to, co usłyszałem od moich studentów przez miniony tydzień, uzupełniając przy tym mój wpis sprzed kilku miesięcy, w którym opisałem z punktu widzenia nauczyciela akademickiego, czego będzie mi brakować, kiedy wrócimy do nauczania stacjonarnego na kampusie (co niekoniecznie tak szybko się stanie). Podobnie jak wówczas, także i tym razem zastrzegam, że poniższe uwagi są charakterystyczne dla określonej grupy wiekowej – studentów pierwszego stopnia studiów (na drugim stopniu studiów stosunek do tej sprawy jest zupełnie inny) – i mogą być zupełnie nietrafne dla innych grup wiekowych, zwłaszcza dla dzieci.

Studiowanie online daje nam pewne niezaprzeczalne korzyści, które dla wszystkich były oczywiste i które trudno podważyć. Dotyczą one przede wszystkim kwestii ekonomicznych i zarządzania czasem. Studenci, którzy nie mieszkają w Krakowie, nie muszą tu wynajmować mieszkania ani płacić za akademik, co samo w sobie jest już olbrzymią oszczędnością dla kieszeni – czy to ich własnych, czy to ich rodziców. Żeby nie było rodzicom tak dobrze, powiedzmy sobie szczerze, że nauka zdalna oznacza, że można spokojnie żerować na rodzicach, bo mieszka się z nimi, mama nakarmi, upierze, uprasuje… Kilka miesięcy temu autentycznie widziałem, jak po nieudanych próbach odgonienia mamy pewien dwudziestolatek daje jej się podczas moich zajęć karmić łyżeczką. Ten przykład jest może lekko patologiczny, ale nie da się ukryć, że studiując przez internet większość studentów spędza więcej czasu z rodziną i z bliskimi. Jedna z grup stwierdziła także, że jest mniej okazji do konfliktów i bójek, co trochę mnie zaskoczyło, ale zdecydowałem się to przytoczyć.

Nie trzeba podróżować na uczelnię, dzięki czemu oszczędza się i pieniądze, i czas. Nie wydajesz na paliwo ani na bilet miesięczny (nie wiedzieć czemu nikt nie wspomniał o jednorazowych), możesz się wyspać, bo wystarczy zerwać się z łóżka na pięć minut przed zajęciami, podczas gdy przed pandemią wielu studentom dojazd na uczelnię w godzinach porannych zajmował nawet półtorej godziny. Pamiętam, jak niektórzy studenci drugiego roku pojazdów samochodowych, którzy teraz wpadają na angielski w poniedziałek o 7:30 w ostatniej chwili i bywa, że jeszcze się na początku angielskiego ubierają, przyjeżdżali na Wydział kwadrans przed siódmą, by zdążyć przed korkami, przez które by się spóźnili, gdyby wyjechali z domu chwilę później. Tym samym na zajęcia przez internet mało kto się spóźnia, zresztą frekwencja w ogóle jest lepsza. Na zajęcia przez internet można przecież przyjść nawet leżąc w łóżku, nawet z gorączką, jeśli tylko ma się ochotę i czuje się na siłach.

Plan zajęć na uczelni pełen jest zwykle różnego rodzaju okienek. Jeżdżąc na Wydział, student marnuje mnóstwo czasu siedząc bezczynnie w przerwach między zajęciami. Pewnie, mógłby iść do biblioteki czy zrobić coś innego, a równie pożytecznego, w praktyce jednak większość tego czasu przepada. Trzygodzinna przerwa między zajęciami spędzona w domu nigdy nie jest zmarnowana. Ba, niektórzy twierdzą, że spędzając tak dużo czasu w domu są w stanie bardziej zadbać o porządek w swoim pokoju, pomóc w różnych domowych obowiązkach, zrobić coś pożytecznego.

Studia przez internet pozwalają się uczyć we własnym tempie. Materiały są dostępne przez całą dobę, profesorowie chętniej się nimi dzielą, sprawozdania można oddawać nie zważając na to, w jaki dzień tygodnia i o której godzinie prowadzący jest dostępny w swoim gabinecie. Wyniki testów składających się z zadań zamkniętych są przeważnie dostępne natychmiast po przesłaniu odpowiedzi, nie trzeba czekać na ich sprawdzenie przez prowadzącego, w dodatku nie trzeba się martwić, że prowadzący zgubi nasze testy, co przecież też się studentom zdarzało. Łatwiej jest sprawdzić, kiedy profesor jest dostępny, łatwiej jest się z nim skontaktować (w większości przypadków).

Ponieważ na przytłaczającej większości zajęć nie włącza się kamer, nie ma czegoś takiego jak dress code, na zajęcia można się ubrać tak, jak nam jest wygodnie, można się na nie zresztą w ogóle nie ubrać i też nikt nie zauważy. Nie trzeba dbać o makijaż, fryzurę, nie trzeba się golić. Ba, nawet na tych zajęciach, na których prowadzący wymaga włączenia kamery, można zawsze użyć np. aplikacji, o której pisałem już dwukrotnie we wpisach o wizycie Elona Muska i Billa Gatesa na angielskim w moich grupach, a ona już zadba o to, by prowadzącemu wydawało się, że siedzimy grzecznie przy komputerze ubrani, uczesani, ogoleni i z umytymi ząbkami. Niektórzy studenci zresztą nie przejmują się nawet włączoną kamerą, więc właściwie nie dziwi mnie już brak spodni na zajęciach, zwłaszcza odkąd jedna z moich studentek postanowiła sobie podczas zajęć obciąć paznokcie. Naturalne jest oczywiście to, że na zajęciach można w dowolnej chwili jeść, pić (w tym alkohol), palić (nie tylko papierosy), a w łóżku można leżeć niekoniecznie samemu. Ba, będąc w łóżku z kimś, można nie tylko leżeć. Można także się przespać (w każdym tego słowa znaczeniu).

Część studentów uważa, że nauka przez internet ułatwia dbanie o zdrowy styl życia, w szczególności stosowanie zdrowej diety. Po pierwsze, podczas większości zajęć online można bez problemu przygotowywać posiłki, więc zamiast fast foodów zjadanych w pośpiechu między zajęciami na Wydziale, można sobie pozwolić na staranny dobór świeżych, wartościowych składników do przemyślanych, zbilansowanych, smacznych posiłków. Co więcej, można sobie bez problemu poradzić ze spożywaniem tych posiłków w regularnych przedziałach czasu, o odpowiedniej porze, co podczas zajęć na kampusie bywa bardzo trudne. Pozostając przy pozytywnym wpływie na styl życia, niektórzy studenci twierdzą, że znużenie spowodowane czasem spędzanym przed ekranem powoduje, że w czasie wolnym przestają bez przerwy korzystać ze smartfonów, znajdują sobie nowe hobby, decydują się na uprawianie sportu… Próbują czegoś nowego, byle w czasie wolnym nie siedzieć już przed komputerem.

Studiując przez internet dużo łatwiej jest pójść na wagary. Na niektórych zajęciach wystarczy się zalogować i udawać, że jest się obecnym, niektóre zajęcia bywa, że trwają krócej, niż powinny. Ale nawet gdyby wszystko odbywało się tak, jak należy, nawet studenci, którzy chcą skorzystać z wykładów w całości, mogą to zrobić na swoich warunkach, dostosowując to do swoich możliwości i godząc to z innymi swoimi zobowiązaniami czy zainteresowaniami. Chociaż nie wolno legalnie rejestrować zajęć, większość z nich jest nagrywana, więc można sobie odtworzyć wykład o dowolnej porze, można też zwiększyć tempo jego odtwarzania, jeśli zdający mówi wolniej niż nasza percepcja jest w stanie wchłonąć przekazywane treści. Nie trzeba robić notatek, bo można przeważnie zrobić zrzut ekranowy ważnych notatek czy ekranów prezentowanych przez prowadzącego. Niektórzy studenci podkreślają, że od trzech semestrów praktycznie nie używają papieru, przez co – ich zdaniem – są bardziej przyjaźni dla środowiska. Przy okazji, wspomniany wcześniej brak konieczności podróżowania na Wydział i z powrotem, bywa że więcej niż raz dziennie, także ma wymiar ekologiczny.

Jeśli prowadzący nagle nas o coś zapyta na zajęciach, bardzo łatwo jest udać, że ma się problemy techniczne. Nie działa mikrofon, kamera, internet, jest tysiące przeszkód. Część prowadzących jest wystarczająco naiwna, by uwierzyć w te wszystkie opowieści, a jeśli nawet nie wierzy, nie ma żadnego sposobu, by udowodnić, że student próbuje ich oszukać. Istnieją bardzo wyrafinowane narzędzia służące do oszukiwania prowadzących pod tym względem. Można sobie na przykład zainstalować aplikację, która będzie przydzielała zdefiniowane przedziały przepustowości poszczególnym aplikacjom. I tak na przykład będzie można grać w grę komputerową online bez żadnych przeszkód, a jednocześnie Zoom będzie miał problemy z łączem internetowym. W niektórych platformach można dość łatwo oszukać nauczyciela prostym zabiegiem, polegającym na zmianie swojej nazwy użytkownika na „Reconnecting…”. Niektórzy prowadzący dają się w ten sposób nabrać.

Jeśli chodzi o gry komputerowe, warto zwrócić uwagę na to, że dla części studentów możliwość grania podczas zajęć nie wyklucza wcale aktywnego udziału w tychże zajęciach. Niektórzy twierdzą, że jest im się łatwiej skupić na wykładzie, jeśli mogą podzielić swoją uwagę i jedną półkulą mózgu grać, a drugą słuchać wykładu. To samo dotyczy słuchania muzyki. Efektywność nauki poprawia także i to, że siedzi się w wygodnym fotelu komputerowym w domu, a nie na jakimś koślawym krzesełku z PRL-u. W każdej chwili można też pójść do ubikacji i wcale nie wyklucza to uważania na zajęciach, a nawet brania w nich aktywnego udziału.

Do zajęć mamy dostęp (i możemy je prowadzić, nawiasem mówiąc) z każdego zakątka świata. Można jechać w odwiedziny do babci i tam uczestniczyć w zajęciach. Wyjechać nad morze, w góry, na wyspę na Morzu Śródziemnym, a nadal uczestniczyć w zajęciach. Mam studentów, którzy podczas nauczania zdalnego nie mieszkają ani w Krakowie, ani w swoich rodzinnych miejscowościach, tylko np. w Hiszpanii, Holandii czy Szwecji. Część studentów z Ukrainy i Białorusi mieszka w akademikach, część wróciła do domu.

Większość studentów mówi, że łatwiej jest zaliczyć testy i zdać egzaminy, aczkolwiek wskazują tutaj różne powody. Część z nich przyznaje wprost, że łatwiej jest ściągać, odpowiedzi na źle postawione pytania łatwo jest znaleźć po prostu w internecie, część prowadzących układa głównie testy wielokrotnego wyboru, w których dystraktory są w tak oczywisty sposób złe, że nie sposób je wybrać. Do tego dochodzi oczywiście współpraca między studentami na innej platformie aniżeli ta, na której odbywa się test. Na przykład studenci przystępują do testu na Moodle’u, a jednocześnie pomagają sobie wzajemnie go rozwiązać pozostając w kontakcie przez Discord. Co więcej, studenci uświadomili mi coś bardzo oczywistego, nie wiem, czemu nie zdawałem sobie z tego wcześniej sprawy. Mianowicie, jeżeli próbujemy im utrudnić wykonanie testu poprzez ustawienie losowej kolejności pytań, w rzeczywistości ułatwiamy im zadanie. Każdemu losuje się inne pytanie jako pierwsze, a tym samym po przystąpieniu do pierwszego pytania testu grupa ma już całą pulę wszystkich pytań i wystarczy, że każdy rozwiąże jedno pytanie, a tym samym cała grupa ma wszystkie odpowiedzi na wszystkie pytania. Łatwiejsza współpraca między studentami za pośrednictwem Discorda czy innych narzędzi nie musi wcale być wątpliwa etycznie. Niektórzy podkreślają, że wspólna praca nad projektami i zadaniami pomaga im się uczyć i rozwija ich bardziej niż praca samodzielna.

Jeśli nauczyciel – czy to dla uatrakcyjnienia wizualnie swojego kursu, czy to dla stworzenia jakiegoś rodzaju zadania, którego wykonanie w Moodlu jest niemożliwe albo wymaga specjalistycznej wiedzy – korzysta z jednej w z wielu dostępnych platform pozwalających na tworzenie interaktywnych, multimedialnych ćwiczeń, student ma opcję zrobić te ćwiczenia uczciwie i z pożytkiem dla siebie, ale może też znaleźć na Githubie skrypt, który tego rodzaju ćwiczenia rozwiązuje za niego. Wystarczy pobrać i uruchomić.

Same zajęcia są też nieco łatwiejsze do zniesienia, na przykład podobno nie ma w ogóle tak zwanych wejściówek, czyli szybkich testów czy sprawdzianów na początku zajęć. Nauczyciele (a przynajmniej część nauczycieli) są bardziej pobłażliwi w egzekwowaniu obecności, punktualności i aktywności na zajęciach. Przeważnie zgadzają się też przedłużyć termin wykonania zadania lub oddania projektu. Dużo łatwiej jest także studiować dwa kierunki równocześnie, także na różnych uczelniach.

Część studentów podkreśla, że studia przez internet są prawdziwą szkołą życia i przygotowują do wyzwań, które ich czekają w życiu zawodowym. Wielu z nich będzie w przyszłości pracować zdalnie, przynajmniej częściowo, więc doświadczenie tego rodzaju jest dla nich bardzo przydatne i to zarówno dzięki możliwości poznania narzędzi (tak sprzętu, jak i oprogramowania), ale także nabycia pewnych nawyków i umiejętności przydatnych w telepracy. Zdalne studia uczą samodyscypliny, nikt nie stoi nad tobą i nie pilnuje, byś rzetelnie pracował, musisz się sam do tego zmusić i stale to kontrolować. Kształtuje to też samodzielność i niezależność, uczy organizowania się w efektywny sposób. Lepsze zarządzanie czasem i to, że w ogóle ma się więcej czasu, nie oznaczają koniecznie, że ten czas musi być przeznaczony na rozpustę czy swawolę. Można poświęcić go na pracę nad samym sobą, można także nawiązać lepszą więź z Bogiem.

Generalnie rzecz biorąc, łatwiej jest pogodzić pracę i studia. Można studiować, będąc w pracy. Tak jak podczas wykładu można kosić trawę, opróżniać szambo czy robić zakupy, tak nawet podczas ćwiczeń, na których prowadzący wymaga włączenia kamery, można siedzieć w słuchawkach przed komputerem i kodzić, jednocześnie sprawiając wrażenie, że pilnie się uczy przez całe ranki (popołudnia i wieczory).

Studenci pierwszego roku podkreślają, że jest im o wiele łatwiej zaliczyć WF. Mają niespotykany wcześniej wybór aktywności do zdeklarowania, a nauczyciel wychowania fizycznego rozlicza ich z nich na podstawie śledzenia tej aktywności przy użyciu dedykowanej aplikacji. Kto chce, decyduje się po prostu na długie spacery. Inni uprawiają jogging, pływają, można też zdecydować się na różnego rodzaju sporty i gry, także zespołowe, możliwości są praktycznie nieograniczone, a pożytek z tego jest chyba większy niż wówczas, gdy przed pandemią forma zajęć bywała narzucana.

Część studentów mówi, że dzięki nauce przez internet czują się bezpieczniejsi. Ponoszą mniejsze ryzyko infekcji nie tylko COVID-19, ale także innymi chorobami. Nie dźwigają ze sobą książek, zeszytów i laptopów, nie nadwyrężają kręgosłupów. Jeśli jesteś nieśmiały, łatwiej jest się odezwać podczas zajęć, gdy zajęcia są przez internet. Jeśli nie masz ochoty udzielać się towarzysko, nie musisz. Ba, nikt tego nawet nie zauważy. Podobnie jak nikt nie zauważy, że jesteś dziwakiem, co w normalnych warunkach nie umknęłoby uwadze reszcie roku. Łatwiej jest także unikać kontaktu z ludźmi, których wolimy nie spotykać na naszej drodze. Jeśli lubisz swojego kota albo psa, możesz go trzymać na kolanach i głaskać podczas zajęć.

Konieczność przestawienia się na naukę online wymusiła rozwój umiejętności komputerowych u studentów i nauczycieli, zmodernizowała cały system edukacji w zupełnie nieoczekiwanym tempie, nie stałoby się to, gdyby nie pandemia. Przed studentami i profesorami otworzyły się drzwi, które inaczej pozostałyby zamknięte. Developerzy udostępniają swoje aplikacje na preferencyjnych warunkach, dość powszechne jest udostępnianie licencji na profesjonalne oprogramowanie za darmo na czas pandemii, a przynajmniej ograniczenie restrykcji nakładanych na darmową wersję oprogramowania. Wiele osób, tak studentów jak i nauczycieli akademickich, dokonało znaczących inwestycji w swój warsztat pracy. Komputery, kamery, mikrofony, szerokopasmowe łącza internetowe. Poznaliśmy całe mnóstwo narzędzi i platform, o których nie mielibyśmy pojęcia, gdyby nie pandemia.

W kilku grupach, niezależnie od siebie, pojawił się argument, że podczas zajęć można w każdej chwili wyskoczyć przez okno, jeśli nam tylko przyjdzie na to ochota. Nie wiem, na ile to był poważny argument.

Studenci pozytywnie postrzegają to, co na początku pandemii wydawało nam się być zmorą nauczania zdalnego. Mówią, że wpadki, które zdarzają się na zajęciach i wyciekają do internetu, stają się memami i bawią ludzi, a w końcu to dobrze, gdy ludzie mają się z czego śmiać. To jeden z memów ze mną, z moich zajęć.

Bill Gates na angielskim

Po niedawnej wizycie Elona Muska na angielskim na drugim roku pojazdów samochodowych, dzisiejsze zajęcia na pierwszym roku informatyki zaszczycił inny gość. Tym razem moi studenci mogli sobie porozmawiać z Billem Gatesem.

Zabawne, że Xpression Camera po dzisiejszej aktualizacji działa bez problemu na Microsoft Teams (choć zdaniem developera nie powinna), natomiast nie działa na Zoomie (chociaż rzekomo tam właśnie powinna działać bez problemu).

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Studia

Elon Musk na angielskim

W tym tygodniu moi studenci – zamiast ze mną – mają zajęcia z Elonem Muskiem. Pandemia, lockdown i zawieszenie zajęć stacjonarnych przyzwyczaiły nas do tego, że odległość czy różnica czasu nie są żadną przeszkodą.

Oczywiście to nie jest prawdziwy Elon Musk, tylko efekt zabawy aplikacją Xpression Camera. Pozwala ona na użycie zdjęcia dowolnej osoby (także postaci z kreskówki, rzeźby, obrazu, byle mechanizm aplikacji mógł rozpoznać na obrazie twarz) i udawania, że jest się tą osobą podczas wideokonferencji. Program animuje ruch warg na podstawie odczytu dźwięku z mikrofonu lub obrazu z kamery. Można użyć własnego zdjęcia, dzięki czemu np. nie trzeba się ogolić, uczesać czy elegancko ubrać, a i tak wygląda się podczas rozmowy przyzwoicie. Niestety, póki co program, którego używałem, dostępny jest tylko na Mac OS, ale pracują nad wersjami na inne systemy operacyjne, a może są też inne takie programy.

Zajęcia z orbity

Nasze ostatnie stacjonarne, tradycyjne (w przeciwieństwie do zdalnych) zajęcia na Wydziale odbyliśmy rok temu, 11 marca. Rano wszystko było jeszcze normalnie, chociaż widmo koronawirusa krążyło już nad Krakowem, a do Szpitala Żeromskiego trafił już „pacjent zero”. Podczas zajęć o 11:00 dotarła do nas wiadomość o godzinach rektorskich i zawieszeniu zajęć, na 14:30 przyszła już tylko garstka studentów, na których czekała wielka siatka pięknych czerwonych jabłek. Zjedliśmy te jabłka – umywszy je uprzednio w ciepłej wodzie – i posiedzieliśmy chwilę przy sześciu ławkach zestawionych razem w jeden wielki stół, co pozwalało zachować dystans społeczny (choć to pojęcie chyba wówczas jeszcze nie funkcjonowało).

Gdy we wrześniu zajrzałem przez oszklone drzwi sali A209 i zobaczyłem, że te nieszczęsne ławki nadal stoją połączone tak, jak je zostawiliśmy 11 marca, zrobiło mi się bardzo smutno. Zrozumiałem, jak nieubłaganie wszystko się zatrzymało i jak naiwny byłem na przełomie czerwca i lipca, gdy wydawało mi się, że te niespełna cztery miesiące pracy zdalnej w semestrze letnim to rozdział zamknięty i że nie będzie już kontynuacji. Tymczasem nie dość, że w październiku zasiedliśmy znowu przed ekranami komputerów zamiast przed tablicą, to teraz planujemy już kolejny semestr letni i założenie jest takie, że nadal będziemy pracować zdalnie. Moi studenci z piątego roku, którzy studia drugiego stopnia zaczęli na dwa tygodnie przed lockdownem, do końca studiów magisterskich będą się uczyli przez internet. 11 marca, gdy będziemy obchodzić rocznicę zawieszenia zajęć stacjonarnych, przypuszczalnie daleko jeszcze będzie do powrotu do stanu sprzed pandemii, o ile kiedykolwiek to jeszcze nastąpi.

Pod koniec poprzedniego semestru z ulgą kończyłem te zdalne zajęcia i pocieszałem się, że nie było najgorzej. Zaczęliśmy się od razu z większością grup spotykać synchronicznie, na początku na Skype, potem na Google Meet, a potem już – i do tej pory nieprzerwanie – na Microsoft Teams, gdy władze uczelni wyposażyły nas w to narzędzie. Dwie grupy były trochę oporne, ale po grupowej wideorozmowie na Snapchat’cie w jakiś poniedziałkowy poranek przekonali się i od tamtej pory przeszli transformację nie do poznania – z istot pragnących tylko rozwiązywać quizy na Moodlu w prawdziwe gwiazdy ekranu, które przed kamerą i mikrofonem czują się zupełnie naturalnie, by nie powiedzieć, że aż nadto swobodnie.

Pamiętam, że miałem wtedy ochotę w czerwcu podzielić się na blogu kilkoma tapetami, których w poprzednim semestrze używałem często jako tła podczas naszych spotkań. Wydawało mi się, że to będzie dobry sposób na pożegnanie się z nauką zdalną, która – wbrew mojemu naiwnemu optymizmowi – zdecydowała się jednak z nami pozostać na dłużej. Od tamtej pory nieustannie doskonalimy wszyscy nasz warsztat (tak nauczyciele akademiccy, jak i studenci), developerzy rozwijają narzędzia (np. Microsoft Teams wzorem Zooma wprowadził wreszcie ostatnio tzw. breakout roomy, choć dzięki pomysłowości koleżanek od jakiegoś czasu stosowaliśmy już pewne prowizoryczne obejście, które umożliwiało nam i tak dzielenie grup na podzespoły). W miarę tych postępów zaczynamy dostrzegać pozytywne aspekty uczenia online, a nawet dochodzimy do wniosku, że pewne rzeczy zawsze należy już załatwiać przez internet.

Od jakiegoś czasu zachęcam moich kolegów i koleżanki, nie tylko na uczelni, do korzystania podczas zajęć ze studentami i uczniami z kamer. Moim zdaniem nie tylko ułatwia to komunikację, ale przede wszystkim sprawia, że doświadczenie nauki przez internet staje się odrobinę bliższe temu, co znamy z klasy. Ta pogłębiona forma kontaktu wydaje mi się także stanowić swego rodzaju remedium na apatię i depresję, na którą wielu z nas narzeka. Z niektórymi kontrargumentami nie sposób dyskutować, bo jeśli na przykład nauczyciel twierdzi, że rozumie uczniów, którzy nie chcą włączać kamer, bo są brzydcy i pryszczaci, to po pandemii powinien im konsekwentnie pozwolić siedzieć w klasie z workami na głowach, a ich kompetencje społeczne zdaniem takiego nauczyciela niewarte są zapewne tego, by im poświęcać uwagę.

Ze zdziwieniem natomiast spotykam się z argumentami o tym, że nie każdy chce pokazywać wnętrze swojego domu, bo niektórzy mieszkają skromnie, może nawet biednie, a w skrajnych przypadkach możliwe nawet, że się wstydzą swoich warunków mieszkaniowych. Jakkolwiek trudno nie przyznać racji, że takie przypadki są możliwe, to nauczyciel formułujący takie argumenty sprawia wrażenie, jakby nie wiedział, że prawie każda platforma używana obecnie do komunikacji zdalnej i do uczenia online obsługuje co najmniej funkcję rozmycia tła, dzięki której widzimy wyraźnie jedynie osobę siedzącą przed kamerą, a jej otoczenie i to, co się za nią znajduje, jest nieostre i nie do rozpoznania. Najpopularniejsze platformy (wszystkie, które wymieniłem dotąd w tym wpisie) obsługują także możliwość ustawienia spersonalizowanego tła, które całkowicie zastąpi obraz z kamery, a wszystko to bez żadnego specjalistycznego sprzętu w rodzaju greenscreena czy oświetlenia. Ostatnio na przykład chodzę na zajęcia z takiej oto ekskluzywnie urządzonej celi w Alcatraz:

bunkier

Dzięki tej funkcji zdarzyło mi się już wielokrotnie uczyć i z chatki Hobbita, i z wszystkich common roomów Hogwartsu, z klasy profesora Snape’a, z pokładu statku Enterprise ze Star Treka, z pokładu ISS (Międzynarodowej Stacji Kosmicznej). W czerwcu poszedłem na angielski z obecnym drugim rokiem informatyki stosowanej z tapetą przedstawiającą wnętrze sklepu Olivandra z różdżkami na ulicy Pokątnej i pod koniec zajęć wielu studentów też ustawiło sobie podobne tapety, czyli poniekąd wszyscy byliśmy w tym sklepie. Tyle, że każdy miał inne zdjęcie, jakbyśmy siedzieli naprawdę w różnych zakątkach sklepu. Cudowna iluzja, że naprawdę jesteśmy razem, chociaż przez internet. Funkcja spersonalizowanego tła nie działa rzeczywiście przeważnie na urządzeniach mobilnych czy w przeglądarce internetowej, ale rozmycie tła jest już w tej chwili powszechnie dostępne. W Google Meet do niedawna trzeba było używać wtyczek, w tej chwili funkcja działa już na każdym systemie operacyjnym, ale tylko w przeglądarce Google Chrome.

enterprise-d-bridge-wallpaper-700x459

Z moich doświadczeń wynika, że większość studentów nie krępuje się zupełnie warunkami mieszkaniowymi ani porządkiem lub jego brakiem w pokoju, z którego łączą się na zajęcia (chyba zresztą o tym napiszę w oddzielnym wpisie). Jeśli wrzucają spersonalizowane tapety, to robią to raczej dla beki, na przykład gdy tapeta przedstawia wnętrze Pantografu (kawiarenki w tramwaju stojącym na terenie naszego Wydziału) albo jakiegoś innego miejsca na uczelni. Bywa, że dają wyraz swoim przekonaniom politycznym lub obyczajowym (zwłaszcza w dobie Strajku Kobiet stało się to dość częste, a władze uczelni poinstruowały nas nawet, by ignorować tego rodzaju demonstracje poglądów, dopóki nie stoją one w sprzeczności z obowiązującym prawem) albo dają upust zainteresowaniom (np. tapety z grafiką z gier komputerowych, wnętrza salonów samochodowych albo z Gry o Tron).

hobbyton

Natomiast moja ulubiona tapeta poniżej, udałem się z nią w tle kiedyś na egzamin doktorski nawet. W telewizji wszyscy teraz się pokazują na tle swoich biblioteczek, żeby pokazać, ile mają książek. No to ja też, nie będę gorszy.

release_1_room_of_requirement__1_

Na zawsze zdalnie

Dopiero co pisałem o zaletach nauczania zdalnego i o tym, że po powrocie na kampus pewnych rzeczy będzie mi brakowało. Dziś chciałbym dać przykład czegoś, co już na zawsze powinno pozostać na uczelni zdalne, a w każdym razie – powinna być taka opcja dla zainteresowanych.

Dzisiaj odbyliśmy egzamin doktorski z języka angielskiego z kandydatem, który był podczas egzaminu w Warszawie, gdzie mieszka i pracuje (aczkolwiek sporo czasu – z uwagi na obowiązki zawodowe – spędza także w Niemczech). Jednocześnie ja i reszta komisji byliśmy na Politechnice Częstochowskiej, Politechnice Krakowskiej, w Krakowie, Nowej Hucie i na wsi pod Krakowem. Gdyby nie pandemia, musielibyśmy wszyscy razem spotkać się w jednym pomieszczeniu na około pół godziny. W tym konkretnym przypadku ludzie z trzech różnych województw – mazowieckiego, śląskiego i małopolskiego – musieliby się umówić i spotkać w Czyżynach.

Naukowcy związani z naszym Wydziałem rozsiani są na codzień na wielu kontynentach, co najmniej od Kalifornii po Chiny. Odkąd zmagamy się z pandemią COVID-19, egzaminy doktorskie z języka angielskiego zdarzyło mi się prowadzić z doktorantami łączącymi się z różnych krajów, a nawet kontynentów. Zastanawiam się, czy na egzamin z języka angielskiego naprawdę ludzie muszą przyjeżdżać na Politechnikę Krakowską, jak to było przed pandemią, czy też może jednak możemy zacząć korzystać z możliwości technologicznych, jakie są teraz udziałem każdego studenta i każdego nauczyciela akademickiego, a o których ludzie renesansu czy oświecenia nie mogli nawet marzyć, bo wykraczało to poza ich możliwości pojmowania?

To było – moim zdaniem – pytanie retoryczne.

Zalety zdalnego nauczania

Od połowy marca prowadzę zajęcia zdalne w czasie rzeczywistym, w godzinach wynikających z harmonogramu. Wszystko wskazuje na to, że to trudne wyzwanie, przed którym stanęliśmy u zarania pandemii, będzie trwało dłużej niż rok (przymierzamy się już do układania planu zajęć na semestr letni i zakłada on, że lektorat nadal będzie się odbywać przez internet). Zarówno w debacie publicznej, jak w rozmowach prywatnych przeważają głosy krytyczne, kwestionujące jakość i skuteczność zajęć online – czy to z naturalnej skłonności do narzekania, czy to ze związanych z sytuacją stresów, napięć czy wręcz depresji, czy to w oparciu o rzeczywiście negatywne doświadczenia. Niejako dla kontrastu, dla pocieszenia, a może ku refleksji postanowiłem się podzielić kilkoma pozytywnymi spostrzeżeniami. Pewnie, że chciałbym, jak wszyscy, aby ta przeklęta pandemia jak najszybciej się skończyła i żebyśmy wszyscy wrócili na kampus i uczyli w klasie, ale są pewne aspekty uczenia online, których mi będzie brakowało, gdy już wrócimy. Może warto sobie zdać sprawę z tego, że there’s a silver lining even to this pandemic cloud.

Na początek muszę zastrzec, że moje spostrzeżenia są charakterystyczne dla określonej grupy wiekowej – studentów pierwszego i drugiego stopnia studiów – i mogą być zupełnie nietrafne dla innych grup wiekowych. Zdaję sobie sprawę z tego, że przed zupełnie innymi problemami stoją rodzice i nauczyciele dzieci w nauczaniu początkowym, i absolutnie tego nie porównuję, choć także i w ich sytuacji można pewnie znaleźć jakieś dobre strony na osłodę, ku pokrzepieniu. Nie bez znaczenia jest także fakt, że po depresyjnych i spirytystycznych doświadczeniach poprzedniego semestru, gdy część studentów włączała kamery, a część kryła się za awatarem (bywa że nie mającym wiele wspólnego z ich rzeczywistą fizjonomią) czy wręcz za ikoną z inicjałami, wprowadziłem od października bezwzględną zasadę, że na zajęciach wszyscy mamy włączone kamery i sprawne, prawidłowo skonfigurowane mikrofony. Gdyby nie to, część moich pozytywnych doświadczeń nie miałoby miejsca albo straciłoby na wyrazistości. Oto trzy przykłady, które jako pierwsze przyszły mi na głowy, na pozytywne aspekty uczenia przez sieć.

Przede wszystkim praca w parach i grupach, jakże naturalna metoda podczas nauki języka obcego. W klasie robi się hałas i rozgardiasz, ludzie wzajemnie się zakłócają, przekrzykują, podkradają też sobie pomysły. Gdy nawet podejdę do jakiejś grupy, nie zawsze rozumiem wszystko, o czym mówią, bo zakłóca mi to hałas z innych grup. Im bardziej zaawansowana grupa, a tym samym im bardziej ciekawe i autentyczne to, o czym mówią, tym jest gorzej. Online jest zupełnie inaczej. Sam podział na grupy jest łatwiejszy, nie wymaga przemieszczania się po klasie, przesuwania stołów i przestawiania krzeseł, automatycznie można to zrobić w kilka sekund. Następnie każda grupa pracuje sobie oddzielnie, ich rozmowa nie jest zakłócana hałasem z innych grup. Raz zdarzyło mi się na piątym roku wejść do grupy, w której właśnie wszyscy szczerze dzielili się radosną nowiną, że żaden z nich nie ma pojęcia, co było na zajęciach przed angielskim, gdyż każdy tylko wstał, zalogował się, żeby mieć obecność, a następnie poszedł spać (nie włączają tam kamer). Raz też wszedłem, a oni wszyscy o koronawirusie, bo okazało się, że – całkiem przypadkowo – przydzieliłem do czteroosobowej grupy samych chorych i przebywających na kwarantannie. Ale przeważnie rozmawiają na temat, robią to, co mieli robić, a jeśli mieli rozwiązać jakiś problem, to nie odgapiają pomysłów od innych, bo są w tym pokoju czy kanale sami (pewnie, że mogliby to obejść, ale nie zauważyłem, żeby kombinowali);

Druga sprawa – frekwencja. Nie wiem, jakie Wy macie doświadczenia, ale moi studenci po prostu chodzą na te zajęcia bardziej sumiennie, niż chodziliby, gdyby one były na Wydziale. Wiosną zwróciłem uwagę studentce, że nie wypada leżeć w łóżku na angielskim, na co się dowiedziałem, że ma gorączkę 38.5 i leży w łóżku, bo jest chora. Gdy jej powiedziałem, że nie musi w takim razie przecież być na angielskim, zaparła się, że jak najbardziej musi, bo jej się bardzo nudzi, a poza tym chciała się z nami zobaczyć. Od tamtej pory nie zwracam już nikomu uwagi na leżenie w łóżku na angielskim (co zresztą rzadko się zdarza). W ubiegłym tygodniu spytałem się studenta chorego na COVID-19, czy naprawdę chce pisać klasówkę w tej sytuacji, na co natychmiast padło zapewnienie, że da radę i że w ogóle już się dobrze czuje. Kilka dni temu dostałem maila od studentki z pytaniem, czy może następnego dnia o 12:00 wyłączyć na chwilę kamerę, bo ma teleporadę u lekarza. Oczywiście odpisałem jej, że nie musi w ogóle przychodzić w tej sytuacji na zajęcia, albo może z nich zwyczajnie wyjść wcześniej, ale przecież Ci wszyscy ludzie w normalnych warunkach, poza pandemią, w ogóle by nie przyszli na angielski. Leżeliby chorzy w domu albo byliby u lekarza. W ubiegłym roku na drugim stopniu pod koniec każdy już sobie wykorzystywał te swoje przysługujące mu nieobecności, więc bywało, że wiatr hulał po sali między mną i nielicznymi gośćmi, którzy mieli jeszcze coś do załatwienia. I w sumie się nawet im nie dziwię ani nie mam żalu, bo skoro np. Kamil musiał półtorej godziny jechać autem na moje poranne zajęcia, po czym wracał do domu, to piątek był dla niego dniem straconym z punktu widzenia pracy. W tym roku na drugim stopniu jest kilka osób, które chodzą na zajęcia i ze swoją grupą, i z grupą równoległą, która chodzi z nimi na zmianę. Większość z nich pracuje zdalnie, elastycznie regulują swój czas pracy, więc jeśli ktoś ma ochotę, przychodzi na angielski w obu grupach. Tak nigdy nie było, gdy zajęcia odbywały się na kampusie.

I wreszcie kontakt. Paradoksalnie, ja mam z moimi studentami lepszy kontakt na zajęciach przez internet. Tutaj każdy siedzi w pierwszej ławce. Dosłownie każdy. W klasie niektórzy są schowani za filarem, siedzą w ciemnym rogu. Nie wiem, co robią, gdy się odwrócę tyłem do nich. Przez internet widzę każdy gest, uśmiech, złość, skrzywienie twarzy. Pracuję na dwóch ekranach i na jednym z nich zawsze ich widzę, a z drugiego korzystam, jeśli coś razem piszemy albo jeśli coś sobie udostępniamy. Nie chodzi o to, żebym ich jakoś pilnował i terroryzował. Jak widzę, że któryś z nich odebrał telefon, zdjął słuchawki i rozmawia z dziewczyną czy współlokatorem, albo wyszedł na moment (te sytuacje zdarzają się, ale nie tak często, by utrudniało to pracę), nie próbuję mu zadawać pytania, bo wiem, że mnie w tym momencie nie słyszy. Dzięki temu nie mamy znanego z memów wywoływania duchów na naszych lekcjach. Widzę, kto łączy się z komputera, a kto ze smartfonu, więc nie proszę o niektóre rzeczy tych drugich, bo wiem, że im trudniej. Wiele rzeczy komunikujemy sobie bez włączania mikrofonu, takich organizacyjnych. Np. jak czekam, żeby wszyscy otworzyli książkę tam, gdzie trzeba, to pytam, czy już każdy ma, a oni kiwają albo kręcą głowami. W niektórych grupach spodobało im się to może infantylne trochę podnoszenie ręki przy pomocy myszy, jak się coś chce. 🙂

Są pewne rzeczy, na które nie ma co narzekać. W każdej sytuacji są pozytywy i to nauczanie zdalne, na które przeważnie utyskujemy, też takie ma. Ale fakt, oby się jak najszybciej skończyło. Mógłbym jeszcze wymienić kilka innych rzeczy, które przyszły mi do głowy, ale poprzestanę na tych zupełnie moim zdaniem bezdyskusyjnych i niezaprzeczalnych (choć rozumiem, że nie w każdej grupie wiekowej tak to wygląda i że każdy ma tu trochę inne doświadczenia).

Na barana

Idylliczny wieczór rodzinny na wsi kilka lat temu, chyba właśnie w okresie świąteczno – noworocznym. Rozbawieni chłopcy biegają, śmieją się i krzyczą radośnie. Niestrudzony Przemek podrzuca Maksymiliana niemalże do sufitu i łapie go, a następnie podrzuca ponownie. Maksymilian jest w siódmym niebie, ale Wiktor też chce. Na szczęście wówczas było to jeszcze możliwe, bo nie tylko nie potrafił jeszcze wiązać sznurówek, ale był znacznie mniejszego wzrostu i lżejszy niż obecnie. Zabawa trwa jeszcze chwilę, Maks przygląda się jej cały rozpromieniony siedząc między mną a Małgosią, a gdy zmęczeni Przemek i Wiktor siadają obok nas spoceni i wyczerpani, tryskają może już nie niespożytą energią, ale na pewno szczęściem.

I wtedy Wiktor wpada na znakomity pomysł, który natychmiast nam obwieszcza, że teraz pora na to, by tata podrzucał… mnie. Patrzymy po sobie, wszyscy dorośli w pokoju, i wybuchamy śmiechem na myśl o tym, że Przemek ma podrzucać do sufitu chłopa dwa razy starszego od siebie i cięższego, niż on sam. Na twarzy Wiktora widać intensywne procesy myślowe zachodzące właśnie w jego mózgu. Zerka na tatę, zerka na mnie, ogarnia mnie wzrokiem od stóp do głów i zaczyna się śmiać razem z nami.

Patrzę na Maksymiliana i widzę, że się nie śmieje. Jest zdezorientowany. Spogląda a to na mamę, a to na tatę, nie rozumie, czemu Małgosia, Przemek, Wiktor i ja śmiejemy się do rozpuku. Spuszcza głowę, odwraca wzrok, robi smutną minę. Nie rozumie jeszcze tego, co do Wiktora właśnie dotarło, jest jeszcze za malutki.

Do pewnych rzeczy nie warto dorastać, lepiej na zawsze pozostać dzieckiem, jak Maksymilian wtedy. Są rzeczy, których nie warto zrozumieć ani których nie warto się uczyć. Człowiek marnuje w życiu tyle czasu na sprawy i problemy, o których lepiej w ogóle nie wiedzieć i nimi się nie zajmować. Pozostać w niewiedzy. W Nowym Roku i na resztę życia bądźcie na zawsze niewinnymi dziećmi, gdy chodzi o takie rzeczy. A w każdym razie nauczcie się przełączać tryb „dorosły” na tryb „dziecko” zawsze, gdy jest taka potrzeba. Będziecie czerpać więcej przyjemności z życia i lepiej się bawić, nie tylko w Sylwestra. Będziecie szczęśliwsi.

– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle;
– w Sylwestra 2014, o Tomku;
– w Sylwestra 2015, o Albercie;
– w Sylwestra 2016, o Dominiku;
– w Sylwestra 2017, o Michale;
– w Sylwestra 2018, o Wiktorze;
– w Sylwestra 2019, o Adamie;
– w Sylwestra 2020, o Maksymilianie (niniejszy wpis);
– w Sylwestra 2021, o Przemysławie;
– w Sylwestra 2022, o Małgorzacie;
– w Sylwestra 2023, o Sylwestrze;
wszystkie wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa i piosenkami.
W Sylwestra 2024 roku ukaże się wpis o Pawle II.

Jednorożce w Czyżynach

Pisałem wielokrotnie (ostatnio tutaj), że Wydział Mechaniczny Politechniki Krakowskiej to krakowska szkoła magii i alma mater małopolskich naśladowców Harry’ego Pottera i Draco Malfoya. Wystarczy przespacerować się po kampusie z otwartymi oczami i widać to na każdym kroku. Jest wejście do komnaty tajemnic w budynku G, jest magiczny tramwaj „Pantograf” przy budynku D, jest magiczna nowa aula w budynku C i portal do CERN-u w budynku B.

Ale budynek A, czyli główny (po staremu „V”), nie jest wcale gorszy. Od kilku miesięcy stacjonarne zajęcia zawieszone, więc chodzę tam podlewać kwiaty w naszym pokoju od czasu do czasu. Od paru tygodni zupełnie niepotrzebnie, bo zdają podlewać się same, chodzę więc tylko się upewnić, czy nie schną. Gdy zbliżam się do budynku, z okna pokoju samorządu studenckiego wita mnie magiczna istota, tęczowy jednorożec. Patrzę na niego z szacunkiem, bo przecież krew jednorożca zapewnia życie każdemu, kto ją wypije, nawet jeśli będzie o cal od śmierci, aczkolwiek za straszliwą cenę. Zabicie jednorożca jest bowiem potworną zbrodnią, a kto zabije coś tak niewinnego i bezbronnego, zostanie na zawsze przeklęty i będzie wiódł nędzne pół-życie, nie życie nawet. Dlatego zawsze grzecznie pozdrawiam czyżyńskiego jednorożca na powitanie i wchodzę do budynku bez żadnych złych zamiarów.

Untitled Untitled

Jeden pulpit

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed jedenastu lat. Nie stracił na aktualności, chociaż w mięczyczasie Onedrive wprowadził synchronizację pulpitu i innych folderów między komputerami. Jeśli jednak korzystasz z różnych systemów operacyjnych, także tych nie obsługujących chmury Microsoftu, albo jeśli korzystasz z innej chmury na szeroką skalę, ten wpis może okazać się przydatny. Na marginesie, ja – własnie z uwagi na uniwersalność – nie używam już w poniżej opisanym celu Dropboxa, tylko nowozelandzkiej, bardzo innowacyjnej chmury Mega. Wpis odświeżam przede wszystkim dlatego, że dodałem do niego instrukcję dla użytkowników Apple.

Od dłuższego czasu używam Dropboxa do synchronizacji plików między komputerami, ale dzisiaj rano natchnęło mnie i postanowiłem wykorzystać go do pójścia o krok dalej. Nie należę do osób, które mają zaśmiecony pulpit w komputerze, nadmiar ikon wręcz mnie tam denerwuje, muszę jednak przyznać, że jest to naturalne miejsce pracy dla wielu osób i często sam doraźnie przechowuję tu pewne pliki. Pomyślałem więc, że może warto byłoby pogrzebać trochę w ustawieniach systemowych, skorzystać z Dropboxa i mieć zawsze ten sam pulpit na komputerze w domu, w pracy czy na netbooku? Tym bardziej, że dzięki polecaniu Dropboxa mam w nim już ponad 40 gigabajtów miejsca za darmo*.
Zadanie okazało się nadzwyczaj proste do wykonania.
W Windowsie, wystarczyło w edytorze rejestru (Uruchom -> regedit.exe) odnaleźć klucz: HotKeyCurrentUser > Software > Microsoft > Windows > CurrentVersion > Explorer > User Shell Folders i zmienić w nim wpis dotyczący lokalizacji pulpitu (Desktop) na specjalnie do tego celu stworzony folder w Dropboxie.

Po przelogowaniu na pulpicie pokazała się zawartość tego folderu (do którego wcześniej skopiowałem pliki dotychczas znajdujące się na pulpicie.
Równie proste okazało się to w Ubuntu. Otwieramy katalog domowy, włączamy tymczasowo widok plików ukrytych i odnajdujemy folder .config.

Wewnątrz tego folderu odnajdujemy plik user-dirs.dirs i otwieramy go do edycji.

Zmieniamy położenie systemowego pulpitu (a także, co widać na poniższym przykładzie, wszelkich innych katalogów, które chcemy zsynchronizować z Dropboxem).

Działa. Ikony na pulpitach obu systemów mają obecnie charakterystyczne dla Dropboxa znaczki, po których można poznać, czy plik jest zsynchronizowany z innymi komputerami, czy właśnie się synchronizuje.

I wreszcie pora na powód, dla którego odgrzewam ten kotlet, czy raczej wpis. Gdy go pisałem, Windows i Linux były jedynymi systemami operacyjnymi, które mnie interesowały. Tymczasem dzisiaj zarówno komputer stacjonarny, jak i laptop i netbook, mam firmy Apple. No i na macOS też się to oczywiście da zrobić, ba, nie ma nawet sensu robić zrzutów ekranowych, by to zilustrować.
By przenieść zawartość swojego jabłkowego Biurka do chmury innej niż chmura Apple, należy w terminalu wykonać następujące kroki:
Przenosimy zawartość naszego Biurka do folderu w chmurze, np:
 
mv ~/Desktop/* ~/Dropbox/Pulpit/

Usuwamy całlkowicie lokalne biurko z folderu domowego użytkownika:

sudo rm -rf ~/Desktop

Tworzymy symlink do pulpitu w chmurze:

ln -s ~/Dropbox/Pulpit ~/Desktop

W systemie Catalina lub nowszym (kiedyś takie przyjdą), by zapobiec przywracaniu ustawień podczas restartu systemu, zmieniamy ustawienia folderu w następujący sposób:

sudo chflags -h schg ~/Desktop

Mam nadzieję, że aktualizacja tego wpisu o instrukcję dotyczącą macOS będzie dla kogoś przydatna.

 

* Zgodnie z informacjami na stronie Dropboxa, darmowe konto może dzięki poleceniom rozrosnąć się tylko do 10 GB, ale to nie całkiem prawda. Od czasu do czasu Dropbox organizuje różne inne akcje promocyjne, dzięki którym można zdobyć darmową przestrzeń. Wystarczy śledzić ich stronę.

Przed północą, po północy, część trzecia

Ciąg dalszy widoków Krakowa i Nowej Huty przed północą i po północy z czasów koronawirusa, gdy o północy miasto wyłączało oświetlenie uliczne. Tym razem widok na Bieńczyce, Arkę Pana i Wzgórza Krzesławickie. Po zaparkowanych samochodach można zauważyć, że zdjęcia zostały zrobione naprawdę tej samej nocy, w niewielkim przedziale czasowym. Poprzednie widoki w poście przedstawiającym widok w przeciwnym kierunku, a także poście pokazującym latarnię przy sąsiednim bloku. Więcej zdjęć Krakowa z czasów koronawirusa w albumie na Flickrze.