W nagrodę kara

Gdy kilka tygodni temu konsultantka mojego operatora telefonicznego próbowała mnie nakłonić do zakupu i uruchomienia na stałe promocyjnego, comiesięcznego pakietu minut w cenie wyższej, niż standardowa cena połączeń, poczułem się oburzony i złożyłem reklamację, która zresztą została uznana, operator przeprosił mnie, podziękował za czujność i w ramach przeprosin uruchomił mi darmowy pakiet pięćdziesięciu minut do wykorzystania. Zapewne jednak nie ja jeden dostałem tę rewelacyjną ofertę, przygotowaną rzekomo dla wyjątkowych stałych klientów, a Plus naciągnął na nią niejedną osobę, która nie zastanowiła się, co jej się proponuje.
Staranne czytanie ze zrozumieniem i do końca wszystkich regulaminów, instrukcji i poleceń zdaje się umiejętnością zanikającą, co udowodniliśmy ostatnio, ogłaszając z panami z trzeciej klasy konkurs dla klas pierwszych i drugich. Pytanie w konkursie było niezwykle proste, co – niczym pytania w SMS-owych promocjach – przyciągnęło do udziału w nim spore grono siedemnastu osób. Trzy spośród nich były z klas starszych, więc – gdyby odpowiedzi konkursowe przesyłało się płatnym, i to słono, SMS-em, mielibyśmy w kieszeni czysty zarobek. Pozostałe czternaście osób były jak najbardziej uprawnione do udziału w konkursie, dość trudno jednak zrozumieć zapał, z jakim garnęły się do przesyłania odpowiedzi, chociaż regulamin dość jasno określał pulę nagród do zdobycia: trzy pierwsze osoby miały otrzymać ocenę niedostateczną, trzy kolejne – najniższą możliwą ocenę w skali ocen szkolnych, a trzy kolejne miały się załapać na to samo, co trzy pierwsze. Czyli w konkursie było do wygrania dziewięć ocen niedostatecznych.
Oczywiście nie wpiszę tych pał nadgorliwym uczestnikom konkursu, ale mam nadzieję, że czegoś ich ta przygoda nauczy. Na maturze z języka obcego pod każdym zadaniem w arkuszu znajduje się instrukcja, wydrukowana szczególnie dużymi, wytłuszczonymi literami, o treści: „Przenieś rozwiązanie na kartę odpowiedzi”. Mimo to co roku wielu maturzystów zapomina zakodować swoje odpowiedzi na karcie sczytywanej przez skaner, a tym samym ryzykuje, że nie zda matury (nie przenosząc zadań zamkniętych, z zadań otwartych należy otrzymać maksymalną możliwą liczbę punktów, by zdać egzamin).
Organizatorzy konkursu, panowie z trzeciej klasy, byli zdumieni widząc, jak ich młodsi koledzy i koleżanki zabijają się o pały z angielskiego. Jeden z drugoklasistów zamieścił na Facebooku gorączkowy apel, zachęcający kolegów i koleżanki z klasy do udziału w konkursie, dołączając bezpośredni link do miejsca, w którym należało wpisywać odpowiedź. Początkowe rozbawienie organizatorów ustąpiło uczuciom i przemyśleniom, których wyraz dał jeden z nich, pisząc do mnie maila takiej oto treści:

Kochany Ojcze Niebieski.
Na początku ten konkurs „dla młodych” mnie śmieszył, po prostu myślałem, że będzie to zwykłe robienie sobie jaj z młodszych kolegów. Ale śledząc wpisy z odpowiedziami młodych muszę przyznać, że to nie jest śmieszne, lecz tragiczne. Przeraża mnie lekkomyślność i brak jakiejkolwiek odpowiedzialności ze strony ludzi, którzy bardzo szybko zbliżają się do pełnoletności. Dlatego też myślę że trzeba uczynić wszystko, co w naszej mocy, aby nauczyć ich co to znaczy być dorosłym i odpowiedzialnym za to, co się robi. Tym razem konsekwencje, jakie ich spotkają, będą niczym w porównaniu z tym, co może ich spotkać w przyszłości, jeśli nie nauczą się zwracać uwagi na najdrobniejsze szczegóły, które często zmieniają sens w wielu przypadkach.

Zapamiętajmy wszyscy. I młodzi i starzy. Bo chyba zbyt łatwo dajemy się nabijać w butelkę.

Puste i śliczne

Kampania wyborcza to okazja równie dobra, jak każda inna, by odświeżać dyskusje o sprawach w gruncie rzeczy błahych, nieistotnych, albo wręcz wyimaginowanych. Jedną z takich dyskusji jest odwieczny problem rzekomego upadku języka i zagrożenia moralności publicznej przez przeklinających rodaków. Padają komiczne argumenty, jakoby język polski był bardziej zagrożony zbrodnią wulgarności niż inne języki, jakoby potop „brzydkich” słów nie zalewał innych języków, albo jakoby dorośli mężczyźni nie potrafili swym dorastającym synom wyjaśnić, czym się zajmuje prostytutka.
Tymczasem dbałość o język, jaką można dostrzec na blogu „Ratujmy kurwę” zdaje mi się być większa i bardziej szczera, niż transparent „Nie damy krzywdzić nasze dzieci”, którym wymachiwał ktoś podczas demonstracji w obronie polskich szkół na Litwie. W końcu blog ten propaguje polską literaturę, np. Stachurę, albo perełki translacji, takie jak znakomite „Urwał nać” genialnego Piotra Cholewy. A jak ktoś ma uczyć litewskie dzieci niepoprawnej odmiany przez przypadki, to może rzeczywiście lepiej, by uczyły się po litewsku.
Środki wyrazu nie są oczywiście bez znaczenia, ale warto chyba pamiętać o tym, by język wyrażał jakąś treść. Słowa zmieniają znaczenie i to, co kiedyś było wulgarne, dziś bywa całkowicie neutralne (np. „kobieta”), a słowa niegdyś łagodne i pełne szacunku powoli stają się niestosowne i nabierają oznak wulgarności (chociażby „panna”, „panienka”).
Gdy czytam wywiad z Adamem Darskim, „Nergalem”, o jego zmaganiach ze śmiertelną chorobą, o wizji świata, małżeństwa i społeczeństwa, widzę w nim więcej wrażliwości i intelektu, niż słuchając księży i biskupów, którzy – oburzeni udziałem lidera zespołu Behemoth w programie telewizji publicznej – w imię prawa, sprawiedliwości, Pana Jezusa i innych wzniosłych, aczkolwiek w ich ustach dość pustych ideałów, nawołują do nienawiści, bojkotowania i izolacji.
I dlatego wydaje mi się, że nie wystarczy wyposażyć się w obszerny zasób słów pięknych i szlachetnych, tępiąc ze swojego języka to, co akurat uważane jest za wulgarne. Trzeba jeszcze mieć coś do powiedzenia.
Duża partia startująca w tegorocznych wyborach prowadzi obecnie kampanię, w której chwali się pięknymi, seksownymi, młodymi kobietami na swoich listach. Jedna z nich została kilka dni temu zmiażdżona w studiu telewizyjnym przez dociekliwego dziennikarza. Pokazał jasno, że nie ma ona zdania w żadnej sprawie, na niczym się nie zna, ma tylko piękne uzębienie i kilka innych, równie namacalnych atrybutów.
Zdumiało mnie to. Dziewczyny moich synków są takie mądre, energiczne, dynamiczne, przesiąknięte indywidualizmem, siarczyste. Każda kolejna, którą poznaję, wywiera na mnie niezatarte wrażenie. Jak to możliwe, że zwykły dwudziestolatek spod Krakowa bez trudu znajduje sobie kobietę, która jest i piękna, i mądra, a wielka ogólnopolska partia z ambicjami do rządzenia krajem umieszcza na listach panie, które dobrze prezentują się jedynie na plakatach i billboardach?

Ożenki i zamążpójścia

Trochę o tym, jak zmiany społeczno – kulturowe skutkują powstawaniem problemów językowych wcześniej niewyobrażalnych.
Od paru tygodni w Nowym Jorku trwa gorączkowe nadrabianie zaległości i pobieranie się przez pary, które dotąd miały z tym pewien problem, ponieważ nie były (i nadal nie są) mieszane, a w każdym razie nie ze względu na płeć.
Donosząc o tym w internetowym wydaniu „Wysokich Obcasów” Barbara Szelewa zaniepokoiła mój wyczulony ostatnio* zmysł językowy rodzimego użytkownika polskiej mowy, tytułując swój artykuł „Nowy Jork żeni się w niedzielę„.
W polszczyźnie obowiązuje taki słowny stereotyp, że mężczyzna się żeni, a kobieta wychodzi za mąż. Słowny, bo nie do końca pasujący do opisywania współczesnej, globalnej rzeczywistości. Cóż bowiem oznacza „żenić się”, jeśli nie „stawać się żonatym”, czyli takim, który ma żonę? Podobnie jak „wychodzić za mąż” to przecież nic innego, jak „stawać się zamężną”, czyli taką, która ma męża. Gdy małżeńską przysięgę składa sobie dwóch mężczyzn, żaden z nich się nie żeni. Gdy przed ołtarzem stają dwie kobiety, żadna z nich nie wychodzi za mąż.
Ciekawe, ale wydaje mi się, że przymiotniki „zamężny” i „żonata”, jako ogólnie zrozumiałe i jednoznaczne, przyjmą się w języku polskim o wiele szybciej, niż poprawne stosowanie wyrażeń „wychodzić za mąż” i „żenić się” w przypadku par tej samej płci. Tym bardziej, że dla osób pozostających w związku małżeńskim brak uniwersalnego określenia stanu cywilnego, które nie zdradzałoby nijak płci współmałżonka, takiego jak określenie „wolny” lub „wolna” zamiast „kawaler” i „panna”.
Mamy tu w języku polskim do czynienia z fenomenem niespotykanym w angielszczyźnie, w której wszystkie najbardziej naturalne określenia czynności związanych z ożenkiem lub zamążpójściem są neutralne i pozbawione wszelkich oznak seksizmu. Po polsku można wprawdzie mówić o „pobieraniu się”, „stawaniu przed ołtarzem” czy „wchodzeniu na nową drogę”, ale „żenić się” i „wychodzić za mąż” kolokwialnie triumfują, tyle że nie zawsze poprawnie, zwłaszcza to pierwsze.

* Niedawno pisałem o wpadkach językowych w reklamie Banku Gospodarki Żywnościowej i informacji o śmierci Andrzeja Leppera na głównej stronie Onetu

Polski język obcy

Reklama jednego z polskich banków zainspirowała mnie ostatnio do rozmyślań nad systemem kształcenia w polskich szkołach i doprowadziła do innowacyjnych wniosków, które będę chyba musiał przedstawić w jakimś memorandum do minister edukacji.
Od pewnego czasu dość często bowiem widzę w telewizji uśmiechniętą kobietę, jak wynikałoby z kontekstu jest ona pracownikiem banku, która – pokazując dwoje uśmiechniętych ludzi – informuje nas, że ma z nimi coś wspólnego. Co to jest dokładnie, nie jestem pewien, bo mówi tak: „Tej parze pomogłam kupić swoje pierwsze własne mieszkanie”.
Zastanowiwszy się dokładniej nad związkiem między podmiotem domyślnym tego zdania a użytym w nim zaimkiem dzierżawczym „swój” i jego rolą, jestem skłonny uznać, że mieszkanie, o którym mowa, to pierwsze mieszkanie nie pary klientów banku, ale właśnie reklamującej bank kobiety. Tylko czemu musiała im ona pomagać, by kupić sobie swoje mieszkanie? I jaka była ich rola w tej transakcji?
Wniosek z tego jest prosty. Ministerstwo edukacji powinno poważnie rozważyć wycofanie ze szkół języka angielskiego, niemieckiego, francuskiego, rosyjskiego, hiszpańskiego, włoskiego i wszelkich innych. Język polski jest wystarczająco obcy.

Voldemort w życiu publicznym

W ostatnich tygodniach zaobserwowałem w wypowiedziach polityków coraz większą obecność Voldemortów w naszym życiu publicznym. Przypomnijmy, że w powieściach o Harrym Potterze Voldemort to zły czarownik, który dopuścił się potwornych zbrodni próbując dokonać przewrotu w świecie magii, a jego imię budzi tak powszechną grozę, że mało kto ośmiela się je wypowiedzieć na głos. Większość zastępuje je synonimami (The Dark Lord) lub zagadkowymi rebusami (You-Know-Who).
To samo zaczyna się dziać w polskiej polityce. A to ktoś boi się wypowiedzieć nazwisko Janusza Palikota, a to Antoniego Macierewicza, a to Beaty Kempy, Stefana Niesiołowskiego czy Jarosława Kaczyńskiego. O ile jednak w przypadku Voldemorta omijanie jego imienia było wyrazem strachu, o tyle w przypadku polityków jest to często wyraz pogardy, podkreślania dystansu do politycznego przeciwnika bądź też bagatelizowania jego argumentów. Szczególnie ciekawe są ataki na Janusza Palikota, bo w zasadzie stało się modne oskarżanie go o wszystko, co najgorsze, a w gruncie rzeczy w ogóle nie wiadomo, o co. Na przykład wdowa po Tomaszu Mercie, który zginął w katastrofie prezydenckiego samolotu pod Smoleńskiem, i która to nie wyklucza, że jej męża zabito, uważa, że Janusz Palikot od dłuższego czasu obraża pamięć po jej mężu i innych ofiarach wypadku. Słowom pogrążonej w żałobie wdowy nikt nie zaprzeczy, nikt nie ośmieli się też zadać pytania, w jakiż to niby sposób Janusz Palikot obraża pamięć o ofiarach, szydzi z nich lub wyśmiewa je, bo – trzeźwo na to wszystko patrząc – trudno się w jego starannych, prokuratorskich wręcz pytaniach doszukać złych intencji. Chociaż metafora o krwi na rękach mnie również nie przypadła szczególnie do gustu, to w wielu sytuacjach Palikot jest nawet bardziej taktowny, niż należałoby się od niego domagać, potrafi bowiem przeprosić nawet za to, czego w sumie nie zrobił. Najgłośniejszym w programach publicystycznych i wywiadach, które ostatnio prześledziłem, zarzutem stawianym Palikotowi, jest ból, jaki rzekomo zadał dzieciom Przemysława Gosiewskiego, informując na blogu, że ich ojciec żyje. A przecież to oskarżenie wyssane z palca, a postawić je może tylko ktoś, kto przedmiotowego wpisu nie czytał albo kogo opatrzność nie obdarzyła szczególnie umiejętnością czytania ze zrozumieniem. W swoim wpisie z 17 lipca, czego nikt poza Janiną Paradowską zdaje się nie rozumieć, Palikot odważnie nazwał po imieniu, czyli szaleństwem, teorie spiskowe o tym, jakoby pasażerowie prezydenckiego samolotu zostali porwani przez Rosjan i byli przetrzymywani gdzieś w Moskwie. Czy Palikot jest winny temu, że ktoś nie potrafi czytać ze zrozumieniem, nie rozumie sarkazmu, albo że dziesiątki tytułów prasowych podchwyciły wyłącznie tytuł jego wpisu i wyjęły go z kontekstu?
Innym smutnym przykładem na to, że nie rozumiemy tego, co czytamy, jest ostatnia dyskusja o tym, czy „bezpieczeństwo realizacji zadań” oznacza to samo, co „bezpieczeństwo lotu” bądź „bezpieczny samolot”. Na plan dalszy schodzi fakt, że te same środowiska, które wcześniej atakowały rząd za to, że nie wymienił floty, teraz atakują go za to, że dążył do takiej wymiany.
Chaotyczna, bezrozumna wymiana zdań czy stwierdzeń, bo myślami chyba ich raczej nazwać nie można, uwłaczająca w gruncie rzeczy naszej inteligencji. Słuchając tego wszystkiego, jakże mocno identyfikuje się człowiek z potrzebą niesienia tego przysłowiowego kaganka oświaty i z pięknym hasłem: „Non scholae, sed vitae discimus”.

Nowosądeckie lachony

Wystarczy pojechać kilkadziesiąt kilometrów na południe, nie wyjeżdżając nawet z województwa małopolskiego, a język polski już zaskakuje. I to nie tyle góralskimi regionalizmami czy gwarą, ale całkowitą zmianą znaczenia wyrazów, a przynajmniej – jak się wydaje – rejestru językowego. Bo aczkolwiek słowo lachon samo w sobie nie jest mi ani obce, ani mnie nie bulwersuje, to do imprezy organizowanej pod patronatem ośrodka akademickiego (nawet takiego młodego i niewielkiego) jakoś mi nie przystaje. Zresztą, wystarczy zerknąć na wyniki wyszukiwania obrazów ze słowem kluczowym „lachon” w Google.


Dzisiaj usłyszałem w serialu z BBC zdanie, które bardzo mnie zaskoczyło, tym bardziej, że nie ma tygodnia, bym nie zwrócił któremuś z uczniów uwagi na kolokację take a photo. Mówiący zwykle piękną angielszczyzną młody bohater serialu powiedział ni stąd ni zowąd (tyle, że dało się to uzasadnić kontekstem i pewnym skrótem myślowym): „I’ve done the photos”. Trzykrotnie cofałem film, żeby się upewnić.
I myślę sobie, że dobrze by było, by egzaminatorzy, którzy będą sprawdzali prace maturalne tych moich Stachów w maju mieli w sobie dużo pokory, zanim uznają coś za błąd. Gdybym na przykład jako rodzimy użytkownik języka polskiego został spytany o to, czy Anglik zdający maturę z języka polskiego może w formalnym kontekście użyć słowa „lachon”, bez cienia zastanowienia powiedziałbym, że nie. A tu się okazuje, że można.
Studentom z Nowego Sącza życzę w maju miłej zabawy. Stachowi, żeby zdał z matematyki i mógł przystąpić do matury. Egzaminatorom – wyobraźni.

Polska język trudna język

Dzisiaj rano podczas lekcji wymyślamy zdania i zapisujemy je na kartkach. Jeden z uczniów pyta nagle, czy ktoś nie ma długopisu, bo jemu stanął.
Od razu przypomina mi się przygoda sprzed tygodnia, gdy wybiegłem z klasy za trzecioklasistą Łukaszem i spytałem go krzycząc przez pół korytarza:
– A jakiego masz dużego?
Na szczęście Łukasz natychmiast odkrzyknął, podając wielkość w gigabajtach, a nie centymetrach, więc żadna z przypadkowo się tam znajdujących osób nie zdążyła mieć głupich skojarzeń, a ja sam dopiero po chwili zdałem sobie sprawę z dwuznaczności tak postawionego pytania.
Aż ciężko sobie wyobrazić reakcję klasy matematycznej, a więc w dużej mierze męskiej, gdy na pytanie Janiny o znaczenie angielskiego słowa „descend” jeden z uczniów odpowiedział pospiesznie „spuścić się”.
Albo gdy przed kilku laty Janina spytała ucznia, który siedział na ściądze podczas klasówki:
– Co Ty masz, Zbysiu, między nogami?

Pedał, sąd i media

Jedna z moich klas mówi na swojego wychowawcę „Pedał”. Tępię to od dłuższego czasu i osiągnąłem jak na razie tyle, że – przynajmniej do mnie – mówią o nim raczej używając jego imienia. Nadal jednak często się zdarza, że ten „Pedał” wydaje się być jedynym określeniem jego osoby, jakie przychodzi im do głowy, a z przypomnieniem sobie jego nazwiska niektórzy mają wyraźny kłopot. Kilku ostentacyjnie mówi o nim „Pan Pedał”, co – jak rozumiem – ma mi dać do zrozumienia, że nie tak łatwo podporządkują się mojemu życzeniu, by o moim koledze z pracy mówić przy mnie używając jego imienia, nazwiska, ewentualnie jednej z jego starszych i o wiele bardziej niewinnych, sympatycznie dziecinnych ksywek. Dlatego z pewnym niepokojem myślę o uczniach tej klasy po głośnej ostatnio sprawie decyzji szczecińskiego sądu, który bezrobotnej kobiecie kazał zapłacić 15 tysięcy złotych zadośćuczynienia sąsiadowi, którego nazwała pedałem.
Słowo „pedał” wydawało mi się zawsze samo w sobie zupełnie nieobraźliwe, a w każdym razie nie bardziej niż słowo „heteryk” czy „biseks”, a co więcej – alternatywne wobec niego określenie „gej” dla mnie, jako dla anglisty, nie brzmi wcale szczególnie poważnie. Dlatego gdy usłyszałem w mediach o wyroku za użycie słowa „pedał”, a ściślej sformułowania „Pedał sobie pedała sprowadził”, mocno się zdziwiłem. Przeczytawszy kilka komentarzy w prasie stopniowo dziwiłem się coraz bardziej, ostatecznie jednak wytłumaczyłem sobie sprawę przekłamaniami medialnymi i uznałem, że przecież wyroku sądu z uzasadnieniem nie znam, a sąd zapewne miał na myśli coś zupełnie innego, niż utrzymują media. Że chodziło nie tyle o samo użycie słowa „pedał” w stosunku do drugiej osoby, ale o kontekst, w jakim padło to słowo, o publiczne znieważanie sąsiada i napiętnowanie jego oraz jego partnera orientacji seksualnej, a także nawoływanie do pogardy i dyskryminacji ich życiowego wyboru.
I właściwie o sprawie bym już zapomniał, ale mniej więcej w tym samym czasie sąd w drugim końcu Polski zadecydował, że Wojciech Cejrowski, który podczas spotkania ze studentami Katolickiego Uniwersytetu Lubelskiego w marcu powiedział, że „pederastów należy wytykać palcami”, „homoseksualizm u normalnych ludzi wzbudza obrzydzenie”, a „grzech sodomski, jakiego dopuszczają się geje”, „trzeba stale potępiać”, nie popełnił przestępstwa. W sprawie tej najpierw odmówiła wszczęcia postępowania prokuratura, a jej decyzję podtrzymał następnie sąd w Lublinie.
Zastanawiam się teraz, jak to jest – czy wolno czuć nienawiść do osób homoseksualnych, a także zachęcać innych do tej nienawiści, byle używać modnego, acz etymologicznie niezbyt dumnie brzmiącego słowa „gej”? A z drugiej strony, czy mówiąc z szacunkiem i miłością o swoim znakomitym wychowawcy w szkole, można dostać wyrok za użycie niewiele mądrzejszego, ale za to używanego w polszczyźnie o wiele dłużej słowa „pedał”?
A może to jest tak, że w sezonie ogórkowym prasa, radio i telewizja nie mają o czym mówić, a nawet jak już o czymś powiedzą, to niedbale i wypaczając sens? Może i wyrok ze Szczecina, i wyrok z Lublina zostały przez media źle zrelacjonowane?
Tak czy inaczej, nadal będę konsekwentnie tępił moich uczniów określających swego wychowawcę ksywą „Pedał”. Tym bardziej, że dwóch z nich podziękowało mi za to SMS-ami. Ale jeśli któremuś z nich zdarzy się mimo to przy mnie zapomnieć, na pewno nie zawiadomię policji ani prokuratury.