Ostatni skrawek … muru

Bywa, że nienawiść jest ubrana w słowa piękne, podniosłe, albo – dla odmiany – pozornie dowcipne. Przeraził mnie niedawny żart Johna McCaina, który bez najmniejszego zastanowienia palnął, że rosnący eksport papierosów do Iranu przyczyni się do szybszej śmierci obywateli tego kraju. Nie rozumiem, dlaczego miałoby mi zależeć na śmierci jakiegokolwiek Irańczyka. Z kolei na towarzyskim spotkaniu przy grillu zmroziła mnie niekonsekwencja, z jaką nienawidząca muzułmanów ortodoksyjna katoliczka godzi się na obrażanie ich wiary.
Przedwczoraj, jadąc pociągiem 230 kilometrów przekonałem się, że jest tylko jedna stacja radiowa, którą nieprzerwanie, na kolejnych częstotliwościach, znajdowało radio w moim telefonie, a kilka minut słuchania wprawiło mnie w takie zdumienie, że słuchałem dalej.
Z audycji wyłaniał się świat przerażający, w którym jacyś bezlitośni ludzie odbierają innym ludziom pensję i sprawiają, że ich dzieci będą głodować, co jednak nie odbiera sił tym pokrzywdzonym bohaterom, bo przecież co ich nie zabije, to ich wzmocni. Dowiedziałem się, że trzeba będzie wkrótce sięgnąć po inne środki niż konwencjonalne, a także, że czeka nas ciężki wrzesień i że trzeba będzie wyjść na ulice. Apelowano do prezydenta, żeby rozwiązał wybrany niespełna rok temu parlament w trybie natychmiastowym, a obecni w studio parlamentarzyści dodawali otuchy sobie i słuchaczom przekonując, że wyborów się nie boją i są na nie gotowi. Mówiono, że w Polsce zostały złamane wszystkie standardy obowiązujące w światowych demokracjach. Ze słuchawek sączyły mi się do uszu strach i nienawiść, a Janina – w trosce o moje zdrowie psychiczne – radziła mi się przełączyć na coś innego.
Dwa tygodnie temu słuchaczy tego radia na „ostatnim skrawku Wolnej Polski” przywitał przeor Jasnej Góry. Na szczęście nikt chyba nie traktuje poważnie tych bredni o oblężonej poprzez wrogie siły twierdzy, bo jeśli ostatni skrawek Polski naprawdę miałby wyglądać tak, jak można by było odnieść wrażenie z audycji, której wysłuchałem w pociągu, bez żalu i wahania wymazałbym go z mapy świata.
Wieczorem, po powrocie do domu, wysłuchałem w całości wystąpienia Baracka Obamy w Berlinie. Wyraźnie podniosło mnie to na duchu. Obama mówił o burzeniu murów i budowaniu porozumienia między religiami, pokazywał globalne zależności między ludźmi pozornie należącymi do zupełnie innych społeczności. Nie bał się wytknąć Niemcom tego, że to właśnie w Hamburgu przygotowano podstawy pod zamachy terrorystyczne na Stany Zjednoczone 11 września 2001 roku, ale jednocześnie wskazywał na wspólne korzenie i piękno wszystkich kultur i religii. Nie wahał się skrytykować ekstremizmu, ale jednocześnie odwołał się do wspólnych wartości chrześcijaństwa, islamu i judaizmu. Nie dzielił świata na dwie frakcje polityczne, ale podkreślał powiązania między ludźmi w krajach na różnych kontynentach. Padały nazwy krajów, które w Polskiej debacie politycznej właściwie nie istnieją, chociaż są to miejsca z różnych względów kluczowe i zapalne, a każdy z nas powinien się z troską pochylać nad tym, co tam się dzieje. W swoim przemówieniu ten „współobywatel Świata” wydał mi się jakoś bliższy Benedyktowi XVI, niż polskie radio katolickie, które straszyło mnie całą drogę z Warszawy do Częstochowy. Na spotkaniu z przedstawicielami społeczności żydowskiej, muzułmańskiej, hinduistami i buddystami podczas Światowych Dni Młodzieży w Sydney papież potępił przecież tych, którzy wykorzystują religię po to, by dzielić, zamiast jednoczyć ludzi. Widocznie, podobnie jak Obama, uważa, że musimy nauczyć się żyć razem, a nie odgradzać się murami i wyrządzać sobie krzywdę.
Nawiasem mówiąc, Obama zaimponował mi także poprawną wymową niemieckich nazw oraz dowcipem i dystansem do siebie. Nie każdy polityk roześmiałby się słysząc głośne beczenie w reakcji na wspomnienie o ojcu – pasterzu kóz. Nawet jeśli to wszystko polityczny marketing, warto mu się przyjrzeć i go naśladować, zamiast ziać nienawiścią i siać zdecydowanie złe ziarno.