1972 – adwentowych wspominek część pierwsza

W ubiegłoroczne święta zrobiliśmy sobie muzyczne wspomnienia piosenek, które były przebojami w wyjątkowych dla nas latach. Ta jest równie stara, jak ja. Ten mały chłopczyk, który śpiewał ją na rozdaniu Oscarów rok później, już nie żyje.
Rozejrzyjcie się wokół siebie, a zobaczycie dzieci, o których przyszłości też niczego w tej chwili nie możecie powiedzieć. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewacie się po nich tego, co kiedyś osiągną, tak jak Charlton Heston nie przypuszczał pewnie, że Michael Jackson przeżyje jego samego tylko o rok, zaś swoją sławą co najmniej mu dorówna, o ile go nie przerośnie.

Ben, the two of us need look no more
We both found what we were looking for
With a friend to call my own
I’ll never be alone
And you my friend will see
You’ve got a friend in me

Ben, you’re always running here and there
You feel you’re not wanted anywhere
If you ever look behind
And don’t like what you find
There’s something you should know
You’ve got a place to go

I used to say „I” and „me”
Now it’s „us”, now it’s „we”

Ben, most people would turn you away
I don’t listen to a word they say
They don’t see you as I do
I wish they would try to
I’m sure they’d think again
If they had a friend like Ben

Cztery pory roku

Wiadomo, chciałoby się może, żeby zawsze była wiosna, żeby wszystko się budziło, zaczynało, rozwijało, by w powietrzu unosiły się aromaty pobudzające do optymizmu. Ale tak nie jest i być nie może. Przychodzi lato, jesień, a w końcu także i to, co przyjść musiało. Zima.
Na szczęście zima nie jest wieczna, a w świetle wielkiego niczym oczy dziecka żółtawego księżyca znajdzie się zawsze ktoś, na kogo można liczyć. Ktoś, kto pomoże łopatą odrzucić śnieg, posypać oblodzoną drogę, albo – ze śpiewem na ustach – topić Marzannę.

Moja duma

Jak wiadomo, na końcu tęczy można znaleźć dzbanek złota. Wie o tym każde dziecko, które czytało lub któremu czytano bajki. To nie przeszkadzało niektórym uczestnikom świątecznych pochodów w stolicy podskakiwać rytmicznie wokół płonącej tęczy i rzucać wyrwanymi z chodnika kostkami bruku w strażaków próbujących ją ugasić. Euforyczny trans sprawił, że narodowcy łamali drzewka i niszczyli znaki drogowe, uznali także za stosowne podpalić znajdujące się na terenie ambasady Rosji w Warszawie budkę strażniczą i samochód. Ucierpiało także kilkadziesiąt samochodów przypadkowych mieszkańców stolicy i niejedna elewacja. Zaatakowano maczetami, pałkami, kamieniami i butelkami ośmioro dzieci w wieku od 3 do 14 lat.
Chuligańskie wybryki zdarzają się wszędzie i trudno nawet identyfikować je nierozerwalnie z taką czy inną orientacją polityczną, tak samo jak trudno uznać którąkolwiek orientację i jej zwolenników za wolne od tego rodzaju wynaturzeń. Ale od tego, co w moje imieniny wyprawiali niektórzy podekscytowani młodzieńcy na stołecznych ulicach o wiele bardziej przeraża mnie to, co kilka dni później elegancko ubrani panowie pod krawatem powtarzają w ogólnopolskich stacjach telewizyjnych. Że ten dzień, te pochody i te zamieszki to był „wielki sukces”, że „udało się bardziej niż w minionych latach”, i że „te wydarzenia pokazują, że Polacy jeszcze się nie poddali”. Komu się nie poddali? Kogo nazwać przegranym w obliczu tego rzekomego sukcesu?
Tego dnia w godzinach popołudniowych patrzyłem, jak Przemek i Dominik uszczelniają i ocieplają na zimę drzwi warsztatu. Zrobiłem im herbaty, a oni zmienili mi opony na zimowe. W Święto Niepodległości warto nie włączać telewizora i nie jeździć do miasta. Z dala od pochodów i manifestacji można przekonać się na pierwszy rzut oka, że Polacy faktycznie się nie poddali i robią swoje. I wbrew idiotom palącym tęczę na Placu Zbawiciela znajdą pewnie kiedyś ten garnek złota. Z nich trzeba być dumnym, a nie z jakichś narwańców podskakujących z chorągiewkami.

Mgła – widok z Olimpu

Nad całą okolicą zaległa mgła niczym w najkoszmarniejszych amerykańskich horrorach. Światła przeciwmgielne samochodów przede mną wyłaniają się z przerażającej ciemności na moment przed tym, gdy byłoby już za późno, aby zahamować. Światło latarni na poboczach nie tylko nie dociera do powierzchni drogi, ale ciężko jest zlokalizować dokładnie źródło pochodzenia lekkiej poświaty przebijającej się z góry przez mleczny opar.
Wyjeżdżam na szczyt wzgórza Gajówka i wszystko zmienia się nie do poznania. Nad nami nagle widać księżyc, gwiazdy i pierścień galaktyki, pod nami świat kryje się w chmurze mgły. Hefajstos w swej stodole kuje, spawa i szlifuje, skrupulatnie łatając Opla Vectrę o magicznej rejestracji, należącego do zaprzyjaźnionego słowiańskiego boga z innego wzgórza. Co ciekawe, wzgórze to znajduje się w dokładnie tym samym kierunku od naszego Olimpu, co Wielkopolska od Grecji. Żona Hefajstosa, Afrodyta, wyłania się z gęstej piany na samym czubku mgły i nie boi się niczego. Może dlatego są pewne kontrowersje co do jej osoby i niektórzy uważają, że to Atena. Fakt, nie boi się ona śrubokrętem skręcić nowej szafki ani powozić rydwanem, do którego zaprzężono setki koni mechanicznych. My z Wiktorem ścigamy się w kuchni po prowizorycznym torze Formuły 1 wokół antycznego krzesła, pamiętającego pokolenia bogów przed nami, z innych cywilizacji, a Wiktor na plastikowej wywrotce gna prosto do zwycięstwa.
Ja zastanawiam się, czy – zjeżdżając z naszego Olimpu przez gęstą mgłę – odnajdę drogę na Majkowice i skręcę w nią, a nie w porośnięte trawą pobocze czy rów. Musi mi się udać. Jestem Hermesem i koniecznie muszę dotrzeć do was tam w dole, otoczonych mgłą, by podzielić się z wami ambrozją bogów i powiedzieć wam, że w górze są gwiazdy.

Nowe rozdanie

Nie byłem pewien, czy dobrze robię, gdy 18 lipca tego roku spełnialiśmy z Tomkiem wolę pewnej Królowej Śniegu. To było takie nowe rozdanie. Zupełnie nieoczekiwane. Takie małe trzęsienie ziemi.
Ale dzisiaj wiem, że to było słuszne. Coś umarło, pewne drzwi zostały zatrzaśnięte. Jestem bardzo wdzięczny za to, że siedzimy nadal przy stole. Gościom jestem wdzięczny, że pomagają nam dogasić światła na ganku. Nie są już nikomu potrzebne, nikt już nie musi posługiwać się nimi, by odnaleźć drogę do domu. Żadna Gerda nie będzie szukała Kaja na siłę, a w naszej bajce tak naprawdę jest tylko jeden Kopciuszek. Jest nim Królowa Śniegu. I nigdy nie odsłoni ona przed Kajem swoich prawdziwych barw. Niestety.
Makaronowe nadziewane rurki z jednego, wspólnego talerza, były mi dzisiaj smaczniejsze niż najbardziej wykwintny kawior.
Dobranoc :* Po raz nie pierwszy i nie ostatni.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Rodzina Tagi

Urodziny

Powinienem dzisiaj być zupełnie gdzie indziej, niż jestem. Wyszło nie tak, jak należy. Przepraszam.
Ale, jak mówi Małgosia, przyjedziecie i nadrobimy. Bardzo Wam dziękuję za to, że niektóre role się odwróciły w tym roku. I chociaż z naszej wspólnej imprezy zrobiły się trzy – w Andegawenii, Bawarii i Małopolsce (jaka ta Europa malutka, kto by to pomyślał), to jesteśmy dużo bardziej razem niż rok temu. W życiu już tak jest, nie jest łatwo. Wyboje są.
Przy okazji, najlepszego dla Margoli. Jej urodziny też dzisiaj są. Ciekawe, czy jeszcze tu zagląda.

Epitafium

Pamiętam, że – jako licealista – byłem dziwakiem, który słucha muzyki o pokolenie wstecz (nie żebym nie miał innych oznak dziwactwa). Na przykład takie King Crimson. Nie wspominając o Pink Floyd, The Doors, Uriah Heep i innych. To nawet za moich czasów było muzeum.
Teraz bywa, że koledzy z pracy mają mi za złe, że mam jakichś znajomych w kapturach o pokolenie do przodu. Także tych, dla których mój rówieśnik – Eminem – jest już dziadkiem z minionej epoki. Albo że ci znajomi utrzymują ze mną kontakt, chociaż dawno powinni już o mnie zapomnieć, bo przygotowywałem ich do matury cztery czy pięć lat temu.
No cóż. Zawsze interesowała mnie temporalistyka. Ciekawe, że – chociaż przeszukałem pół internetu – nie znalazłem nazwiska autora książki, która była moją biblią lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, i z której słowa „temporalistyka” się nauczyłem, a potem oszałamiałem nim swoich nauczycieli i egzaminatorów. Napisałem jakieś wypracowanie w klasie maturalnej z użyciem tego słowa, za co dostałem ocenę celującą. A potem – to były czasy, gdy maturę oceniało się w szkole – celujący z polskiego za pracę, która była zupełnie nie na temat, gdy tak teraz o tym pomyślę i patrząc na to według dzisiejszych, zobiektywizowanych standardów.
Tej książki pewnie już nigdy nie znajdę, chociaż czytałem ją w liceum kilkakrotnie. Znałem ją prawie na pamięć. Dziś jestem już dziadkiem. Mój wnuk bawi się jak szalony w pokoju, w którym stoją meble z półkami, a jedna z tych półek do złudzenia przypomina półkę, na której spoczywała niegdyś powieść z terminem „temporalistyka” na okładce. Tylko że to już nie jest ten sam pokój, na półkach nie ma już tamtych książek, ani nie sposób ustalić, gdzie wylądowała tamta biblioteczka. Nie pamiętam, jak nazywał się autor tej książki, choć zmienił moje życie bardziej niż Jezus Chrystus czy Mahomet.
Nieważne. Na YouTubie jest nadal King Crimson, ja patrzę nadal na Ziemię z jej orbity i dziwię się, że rozumiem słowa tej piosenki, chociaż wcale nie mają większego sensu niż słowa piosenek, przy których tańczą dzisiaj gimnazjaliści. A dwadzieścia lat temu, nie wiedzieć czemu, wydawała się nieść tak głębokie przesłanie…
Wiktor ma rok i cztery miesiące. W jego mowie występują już rozmaite samogłoski i coraz więcej spółgłosek. Mowa Wiktora jest – tak czy inaczej – mądrzejsza od mojej. Przynajmniej w niektórych przypadkach. Nie mogę się już doczekać, żeby zaczął używać języka polskiego w takim zakresie, bym ja mógł już całkiem zamilknąć. Ale ten dzień przyjdzie, przyjdzie wkrótce, i przyjmę go z pokorą. Tej samej pokory życzę mojemu przyjacielowi, Leszkowi, z okazji narodzin jego syna, Adama.

Szmira

Niektóre widoki są tak tandetne, że – widząc je na ulicznym straganie – odwraca się głowę. Wiadomo, jelenie na rykowisku, księżyc nad wzburzonym morzem, Jezus w Ogrójcu itp.  Także pejzaże tak słodkie, pełne barw i kontrastów, jak ten. A okazuje się, że coś takiego można spotkać w naturze. Bardzo jestem wdzięczny Gosi, Robertowi i Tomkowi, że mnie ze sobą zabrali i miałem okazję to zobaczyć.
Bywa, że coś jest tak piękne, że nie wydaje się prawdziwe, a nawet możliwe. A jednak jest.

Światło i cień

To nie Rembrandt, to nie Vermeer.
To kolejne zdjęcie zrobione na północno – wschodnich rubieżach Małopolski. Gdzieś nieopodal jest dziewczyna nalewająca mleko, Dawid gra na harfie Saulowi, a jest i Zuzanna w kąpieli. Magiczne przedmioty na parapecie to lusterko samochodowe i olej silnikowy, absolutnie nieznane w XVII wieku. Za oknem horror Stephena Kinga, Dzieci kukurydzy. Całkowite zapętlenie czasoprzestrzeni.

Perseidy

Na szczycie wzgórza Gajówka w okolicach Koszyc widok za dnia i w nocy jest w równym stopniu niesamowity.
Nad ranem bywa, że powietrze jest wyjątkowo przejrzyste i na południu, po drugiej stronie Wisły, nad horyzontem majestatycznie wznoszą się Tatry, bliskie jak na wyciągnięcie ręki. Gdy pogoda jest bezwietrzna, zdarza się natomiast w dole widzieć paskudną chmurę smogu wiszącą nad Krakowem i rozlewającą się na boki.
W nocy niebo jest wyjątkowo czarne. Dzięki temu, że Kraków jest wystarczająco daleko, a pobliskie miasteczka są raczej niewielkie i już we wczesnych godzinach wieczornych życie w nich praktycznie zamiera, mało jest świateł zakłócających spokojne obserwowanie nieba. Droga Mleczna widoczna jest równie wyraźnie, jak białe chmury na błękitnym niebie w południe. Plejady, łatwe do odnalezienia nawet kątem oka, bez pomocy jakichkolwiek narzędzi optycznych mnożą się w nieskończoność i nie sposób się ich doliczyć.
Nocuję tu po raz pierwszy, razem z Zuzanną, która ma w tej kwestii już pewne doświadczenie. Jest początek sierpnia. Gdy wychodzimy na wieczorny spacer wokół domu, nad nami roi się od przelatujących meteorów. Jeden za drugim przecinają niebo nad nami tak szybko i tak często, że nie sposób nadążyć z pomyśleniem sobie życzeń. Pierwsze, by dobrze się spało, sprawdziło się w stu procentach. Wszystkie pozostałe także na pewno się sprawdzą, nawet te, których nie zdążyłem pomyśleć.