Nie gwałć, podpisz petycję

Lokalna wiejska rada składająca się z samych mężczyzn zdecydowała, że w wiosce Baghpat w stanie Uttar Pradesh w północnych Indiach ma się w majestacie prawa odbyć zbiorowy gwałt. 23-letnia Meenakshi Kumari i jej 15-letnia siostra mają przejść z zaczernionymi twarzami nago przez całą wieś, a następnie zostaną zgwałcone przez miejscowych mężczyzn.
Ma to być kara dla rodziny wywodzącej się z niedotykalnych Dalitów, pariasów. Brat dziewcząt złamał zwyczajowe prawo i obraził moralność wdając się w romans z zamężną kobietą z wyższej kasty i uciekając z nią z wioski. Formalnie system kastowy w Indiach został zniesiony, ale na prowincji nadal jest uznawany. Wyroki lokalnych rad także są powszechnie honorowane.
Dziewczynom udało się uciec, ale ich dom został doszczętnie splądrowany i nie będą raczej nigdy mogły wrócić do swojej rodzinnej miejscowości w obawie przed zemstą. Rada starszych wsi wezwała do wykonania wyroku, niezależnie od tego, gdzie przebywają.
Nigdy nie przesyłam internetowych łańcuszków i rzadko podpisuję petycje. Dziś jednak złożyłem swój podpis pod tą, w której Amnesty International apeluje do władz lokalnych o odwołanie wyroku. Wierzę, że niektórzy czytelnicy mojego blogu także się podpiszą.

Reakcja

Oto reakcja Polaków na Facebooku na wieść o tym, że siedemdziesięciu jeden ludzi udusiło się w ciężarówce, uciekając przed wojną rozpętaną między innymi przez nas na północy Afryki i na Bliskim Wschodzie. Przeczytane na zaprzyjaźnionym blogu i na Twitterze.
Pora się chyba wypisać z tego narodu jakoś oficjalnie… Obywatele narodów, które dźwigają prawdziwie wielki ciężar przyjmowania tych uchodźców, a które swego czasu przyjęły (i do dzisiaj przyjmują) także miliony Polaków, wypowiadają się o losie tych biednych ludzi z dużo większą empatią. Przynajmniej ci, z którymi ja rozmawiałem albo których miałem okazję słyszeć w radiu czy telewizji.

Likwidacja fanpage’a na FB

Dziękuję 509 osobom, które – niekiedy od wielu lat – śledziły ten blog za pośrednictwem Facebooka. Mam nadzieję, że wiernym czytelnikom nie będzie przeszkadzał fakt, że za 12 dni fanpage na tej platformie przestanie istnieć i – jeśli ktoś był dotąd powiadamiany o nowych wpisach tylko za jego pośrednictwem – musi znaleźć inny sposób.
Polecam subskrypcję kanału RSS, Twitter i Google+, a przede wszystkim odwiedziny bezpośrednio na stronie.
Zdaję sobie sprawę z tego, że będzie to dla niektórych utrudnienie, ale wierzę, że nie zrazi to regularnych gości. Co więcej, w takim rozwiązaniu można się dopatrzyć pewnych plusów. Niektórzy z Was komentowali wpisy na fanpage’u, a ja – jako autor – nie mogłem z Wami wejść w interakcję, ponieważ nie miałem konta na Facebooku, a fanpagem zarządzali moi bliscy. W dostępnym na stronie systemie komentarzy nadal można się logować między innymi przy pomocy konta FB, ale dyskusja wykracza poza platformę Marka Zuckerberga.
Mam nadzieję, że – mimo tej decyzji – będziecie nadal zaglądać.

Religie świata

Zastanawialiście się kiedyś, dlaczego większość ludzi w tramwaju ze skupionymi minami wpatruje się w ekrany urządzeń mobilnych i mniej lub bardziej delikatnie przesuwa po nich palcami? Okazuje się, że to może mieć podłoże sakralne. Zapewne oddają się modlitwie lub medytacji związanej z jedną z nowych wielkich religii świata.

Hołd nie całkiem udany

Ministerstwo Edukacji Narodowej dało uczniom, nauczycielom i nam wszystkim w ogóle wspaniałą lekcję o tym, jak nie należy używać portali społecznościowych. Bezmyślne wrzucanie wszystkiego na fejsa i nie moderowanie tego, co się potem z tym dzieje, może zaskutkować czymś takim, jak poniższy „hołd”. Widoczny na zrzucie komentarz wisi już, publicznie dostępny, od wczoraj.

Nie wiedziałem, że na świecie jest tylu idiotów, dopóki nie poznałem internetu.
Stanisław Lem, 1921-2006

Warto być uczciwym, choć nie zawsze się to opłaca. Opłaca się być nieuczciwym, ale nie warto.
Władysław Bartoszewski, 1922-2015

Szacun dla Jacka

Gdy dekadę temu powstawał ten blog, internetowa blogosfera przeżywała prawdziwy renesans. Dziwnym zbiegiem okoliczności, na fali opozycji wobec ówczesnej władzy, wielu integrowało się wokół nieistniejącego już dzisiaj (zapewne z respektu przed majestatem śmierci) portalu „Spieprzaj Dziadu”. Pamiętam, że to były czasy, gdy całkiem poważnie toczyłem już rozmowy o pracy w Londynie, bo chciałem uciekać z Polski przed rządami jedynie słusznej partii.
Ale śmierć powoli pochłania i nas.
Najpierw odszedł od nas Michał, student Uniwersytetu Jagiellońskiego.
Następnie Artur, dziennikarz i poeta. Platforma blogowa, na której mieściły się nasze blogi (mój i Artura) także już nie istnieje, ale – o dziwo – ktoś zarchiwizował cały blog Artura i jest nadal dostępny.
W miniony piątek opuścił nas Jacek, znany bardziej jako Azrael Kubacki. Dzisiaj usunąłem sobie z telefonu jego numer. Numer, pod który nigdy nie zadzwoniłem. Dzwońcie do ludzi, których kochacie. Gdy naprawdę zapragniecie wykonać ten telefon, może już nikt nie odebrać.

Warto sobie dzisiaj przeczytać, co pisał Jacek na swoim blogu i na kilku portalach internetowych (odwiedźcie także kanał Jacka na YouTubie) bezpośrednio po katastrofie smoleńskiej, w kwietniu 2010 roku. Przewidział wtedy wiele rzeczy, które naprawdę nie powinny się były zdarzyć, a jednak się zdarzyły.

Jeremy i media społecznościowe

meeks

W niektórych krajach policja ma swoje fanpage’e na portalach społecznościowych i umieszcza na nich ważne, bieżące informacje dotyczące swojej społeczności lokalnej. Takiemu właśnie zwyczajowi zawdzięcza sławę Jeremy Meeks, jeden z największych memów internetowych kończącego się roku. Ma na Facebooku prawie ćwierć miliona fanów, tyle samo, co Częstochowa mieszkańców. Nie przeszkadza im ani to, że jest przestępcą, ani to, że większość wrzucanych na profilu zdjęć to efekt komputerowej obróbki pierwszego, najsłynniejszego z nich, z którego narodziła się legenda Jeremiego. Bywa, że Jeremy ma tatuaże, bywa, że znikają, czasami jest szczupły, czasami przypakowany… Oprócz zdjęć wrzuca motywujące, ilustrowane sentencje, niczym z pocztówek sprzedawanych w sklepach z pamiątkami pod Jasną Górą.
Pamiętaliście ten mem? Dzisiaj, pół roku po tym, jak skazaniec Jeremy Meeks podbił serca milionów i mówiono o nim w największych stacjach telewizyjnych na całym świecie, bardzo prawdziwe wydaje się zdanie Richarda Dawkinsa z 1976 roku:

Like viruses, memes arise, spread, mutate and die.
Niczym wirusy, memy pojawiają się, rozprzestrzeniają, mutują i wymierają.

Urodziny w erze Facebooka

Mam przyjaciela w Waganowicach, małej miejscowości na północy powiatu krakowskiego. W styczniu tego roku, w dniu o wyjątkowym znaczeniu dla mnie, dla mojego brata i siostry, dla całej mojej rodziny, obchodził urodziny. Usunął wcześniej z Facebooka datę swoich urodzin, z ciekawości, by sprawdzić, czy ktoś będzie pamiętał o okrągłej rocznicy jego przyjścia na ten ziemski padół. Niestety, nikt nie złożył mu życzeń.
Eksperyment Piotra powtórzyłem wczoraj. Nie mam konta na Facebooku i w związku z tym życzenia urodzinowe dostałem wczoraj od znacznie mniejszej liczby osób niż dwa czy trzy lata temu, gdy to chore konto miałem. Ale chyba nie cierpię szczególnie z tego powodu.
Gdy pomyślę o przypadkach, gdy „przez pomyłkę” ktoś złożył życzenia ludziom, których nienawidzi, i którzy nim gardzą, no bo po prostu klika bezmyślnie w sugestie złożenia życzeń wszystkim jubilatom, jakich ma w znajomych (po angielsku „Friends”), albo o tym, jak Facebook sprawia, że składasz życzenia, które są zupełnie nie na miejscu (bo tak naprawdę nie masz żadnego kontaktu z ludźmi, którym składasz życzenia, i – dla przykładu – nie wiesz, że nie żyją), to moje wczorajsze urodziny naprawdę mi się podobały.
Zdziwiło mnie, owszem, że kilkoro bardzo bliskich znajomych (jednemu wypomniałem to w SMS-ie) zupełnie zapomniało o moich urodzinach.
Ale – poza tym – te najważniejsze życzenia były.
Pewien gość, który jeszcze nie mówi zbyt wyraźnie, sprzedał mi wszystkie najaktualniejsze newsy. Wyraził też bardzo szczerą troskę o to, że moja suka nie ma świateł odblaskowych takich, jakie on ma na swojej kurtce. Troskę bardziej szczerą, niż prawie wszystko, co nas może spotkać w życiu. Ale goście w wieku poniżej przedszkolnego już to w sobie mają, że są bardzo szczerzy. Szkoda, że to z biegiem czasu przechodzi.
Inni goście, absolwenci, których nie uczę już od roku (jedna z najlepszych grup, jakie dane mi było uczyć), zaskoczyli mnie bardzo niekonwencjonalnie złożonymi życzeniami na tablicy w sali, w której miałem w dniu urodzin zajęcia*.

A Basia przysłała mi – wprawdzie na zdjęciu, ale to mi zupełnie nie przeszkadza – alpejską szarotkę ze szczytu Roda di Vael (2806 m n. p. m.) w Dolomitach.

Bardzo jestem szczęśliwy. Polecam każdemu: zamknij konto na Facebooku. Dowiesz się, kto naprawdę pamięta o Twoich urodzinach. Mój przyjaciel z Waganowic, Piotr, pamiętał.

* Panowie – studenci – są jeszcze na wakacjach, więc – przez pomyłkę – źle się podpisali. Podpis powinien brzmieć „VI TMe”, nie „V TMe”.

Nie swoje dane

Linus Torvalds, twórca Linuxa, padł ostatnio ofiarą dziwnej internetowej praktyki, zgodnie z którą dowolna osoba może nasz adres mailowy czy numer telefonu podać w internecie i podszywać się celowo pod nas albo uchodzić za nas zupełnie nieświadomie (na przykład w rezultacie błędu popełnionego przy wpisywaniu danych).
Wydaje się, że nowe pokolenia internautów mają tak duży problem z korzystaniem w sieci z czegokolwiek poza swoim ulubionym portalem społecznościowym (ktoś powiedział mi ostatnio, że ma wprawdzie mój email, ale nie umiał się ze mną skontaktować, ponieważ nie mam konta na Facebooku), że kolejne serwisy i usługodawcy rezygnują z weryfikowania danych podawanych przez użytkowników i klientów i uznaje je za poprawne na podstawie samej deklaracji. Powoduje to coraz więcej zabawnych sytuacji, przynajmniej w moim przypadku. Też macie takie przygody?
Od wielu lat dostaję powiadomienia o promocjach i wyprzedażach w kawiarniach i perfumeriach w okolicach Zurychu, ponieważ jakaś przemiła obywatelka Szwajcarii uparcie podaje mój adres email we wszystkich programach lojalnościowych (znam nawet imię i nazwisko tej pani, jej numer telefonu komórkowego i dokładny adres).
Na podobnej zasadzie od paru miesięcy dostaję faktury za usługi telekomunikacyjne w Play u pani Anny, z którą nawet kiedyś rozmawiałem, ponieważ trochę mnie zastanowiło, czy nie zdaje sobie ona sprawy z faktu, że wysyłane mailem faktury docierają do kogoś, kto może niekoniecznie powinien znać jej dokładne dane osobowe, numer telefonu, historię połączeń telefonicznych, numery wszystkich jej znajomych itd. Rozmowa była bardzo zabawna, ponieważ pani Anna zrozumiała wprawdzie, że faktury docierają do mnie, ale całkowitą winą obarczyła za to nie operatora, nie siebie samą (w końcu podała operatorowi nie swój adres poczty elektronicznej), ale mnie, ponieważ bezczelnie założyłem sobie skrzynkę o dokładnie takim samym adresie, jak skrzynka jej syna.
Kilka tygodni temu zastanowiła mnie częstotliwość powiadomień docierających do mnie z Instagramu. Okazało się, że jakaś nastolatka z Turcji, mająca również sporo znajomych w Bułgarii i Rumunii, przeedytowała swój profil i użyła mojego adresu mailowego. Próba kontaktu z nią nie przyniosła efektu, więc – w przeciwieństwie do powyżej opisanego przypadku z Playem – nie dodałem bynajmniej filtru usuwającego maile z Instagramu, tylko zresetowałem hasło, zmieniłem zdjęcie profilowe oraz imię i nazwisko użytkownika na Instagramie, a przy okazji ze zdumieniem odnotowałem, jak wielu młodych ludzi robi sobie selfies pokazujące, że regularnie depilują okolice intymne.
Dostaję także powiadomienia SMS-em o operacjach na koncie bankowym, bynajmniej nie swoim. Znam wprawdzie lokalizację bankomatów, sklepów, w których wykonywane są operacje kartami, ale w tym przypadku nie mam pojęcia, kim jest tajemniczy klient banku, który co miesiąc zapewne płaci słono za to, by przychodziły do mnie powiadomienia o jego operacjach i saldzie na koncie. Chyba nie korzysta z bankowości internetowej, a w każdym razie kody jednorazowe na pewno nie są przesyłane SMS-em.
Pewnie, że wszystko to takie głupie sprawy i te konkretne przypadki nie stanowią same w sobie wielkiego zagrożenia. Ale pokazuje to niesamowitą beztroskę, z jaką podajemy się na tacy w sieci. Jak łatwo musi być służbom specjalnym wytropić nas i namierzyć, jak łatwo jest komuś o potencjalnie złych zamiarach wykorzystać to, co udostępniamy, skoro ja sam mógłbym bez żadnego wysiłku obdzwonić wszystkich znajomych pani Anny i wywinąć jej jakiś numer, albo skoro mógłbym się wybrać na darmową kawę ze Szwajcarii na koszt pani M. Wojny między Turcją, Rumunią i Bułgarią pewnie nie dałbym rady rozpętać, ale kilkudziesięciu albo i kilkuset nastolatków z tych krajów też pewnie dałbym radę skłócić. Na szczęście, nie mam w tym żadnego interesu.

Zombi Apokalipsa

Czytam właśnie trzeci tom trylogii Manela Loureiro Apokalipsa Z. Lektura może nie najambitniejsza pod słońcem, ale i nie najgłupsza, a wypada przeczytać to i owo, zwłaszcza jeśli o danym tytule sporo się mówi, a ze współczesnym światem i jego problemami ma on paradoksalnie dużo więcej wspólnego niż głupawe, przestarzałe lub przerażająco nudne szkolne lektury w rodzaju Potopu, Ludzi bezdomnych czy Chłopów. Chłopaki z III C książki pożerają kilogramami, nawiasem mówiąc, ale zdziwili się bardzo, że w szkolnej bibliotece można przeczytać coś więcej niż ściągi, które można sobie otworzyć z pulpitów znajdujących się tam komputerów, i wydrukować je na sprawdziany z co niektórych przedmiotów.
Ale nie o tym. Ja o tych zombi. W powieściach Manela Loureiro anonimowy do końca trzeciego tomu główny bohater, hiszpański adwokat, wraz ze swoim ukraińskim przyjacielem Wiktorem i ukochaną dziewczyną, poznaną w drugim tomie Lucią, stawiają czoła światu, w którym uwolniony z post-radzieckiego laboratorium w Dagestanie wirus w kilka dni zmienia ludzkość w przerażający tłum Nieumarłych.
Im dłużej czytam, tym bardziej mi się wydaje, że przecież takie nieumarłe potwory towarzyszą nam wszystkim codziennie, o ile tylko mamy konto na jakimś portalu społecznościowym. A prawie każdy ma.
Przyjaciele i znajomi, z których większości w ogóle nie pamiętamy, a z niektórymi właściwie w ogóle nie chcielibyśmy mieć nic wspólnego, śledzą nasze bezmyślnie wrzucane na ten czy tamten portal treści. Nie umiemy korzystać z opcji prywatności, więc wszystko wrzucamy publicznie, a internetowe wyszukiwarki z radością indeksują nasze najbardziej intymne wynurzenia, tajemnice alkowy, zamrożone na fotografiach momenty życia… Nie umiejąc udostępnić zdjęcia wybranej grupie użytkowników, zamiast tego oznaczamy fotografię nazwiskami osób, których w ogóle na tej fotografii nie ma. Pozbywając się urządzeń, które automatycznie publikują naszą lokalizację, robione zdjęcia, stan ducha i inne rzeczy, które wolelibyśmy zachować dla siebie, zapominamy się wylogować, i pozwalamy kolejnym użytkownikom przeglądać nasze całkiem prywatne treści i publikować kolejne w swoim imieniu.
Internet jest pełen ludzi, którzy nas nienawidzą, gardzą nami i wygadują o nas najpotworniejsze rzeczy, ale my mimo to uważamy ich za „przyjaciół na Facebooku” i pokazujemy im ustawicznie coś, co stanowi tylko pożywkę dla ich nienawiści i pogardy, dolewamy oliwy do ognia. Z obawy przed tymi zombi boimy się żyć w prawdziwym świecie, wśród prawdziwych przyjaciół, i wolimy kreować wirtualną rzeczywistość o sobie, nieistniejącym świecie i nieprawdziwych wartościach. Prędzej wbijemy nóż w plecy komuś naprawdę bliskiemu, niż damy zombi z Facebooka odczuć, że nie są naszymi przyjaciółmi i że nie jesteśmy z nimi szczerzy. A zombi i tak nas dopadną i pożrą wszystko to, od czego niepotrzebnie uciekamy i co tak naprawdę jest najwięcej warte. Nie ma przed nimi ratunku.