Mundur i ciało


To będzie wpis w obronie szkolnego mundurka. Na początek chciałbym zaznaczyć bardzo mocno, że nie ma on nic wspólnego z dyskusją nad mundurkami, jaką rozpętały media po konferencji prasowej wicepremiera jakiś czas temu. Media jak media, nie zwróciły uwagi na ważne treści konferencji, tylko uczepiły się jednej mało istotnej kwestii postulowanej przez ministerstwo. Kwestii o tyle bzdurnej, że porównywalnej z odkryciem Ameryki przez jednego Polaka, który tam poleciał w ubiegłym roku. Ministerstwo proponuje możliwość stosowania przez szkoły regulaminu dotyczącego stroju. A przecież każda szkoła ma jakieś przepisy dotyczące stroju ucznia w swoim statucie, niczego to nie zmienia. Jedni mają napisane, że strój ma być schludny, inni że ma to być taki czy inny mundurek. Tych drugich jest i będzie mniejszość. A dziennikarze dali się nabrać i zrobili sensację z byle czego.
Ten wpis to moja prywatna kampania w obronie szkolnego mundurka. Mam w albumie ze zdjęciami fotografie zrobione nam w szkole podstawowej. Mam fotografię swoją, mam kolegi Adama, który był brunetem, kolegi Roberta, który był blondynem, mam siostrzeńca Pawła. Fotografie są znakomite – nigdy nie wiem, która z nich jest moja. Jesteśmy wszyscy identyczni. Brunet, blondyn, wszystko jedno – nie widać różnicy. Kupę śmiechu jest zawsze przy okazji oglądania tych zdjęć.
Jakieś trzy miesiące temu wyszedłem na jedną z ostatnich lekcji w technikum agrobiznesu na tak zwane – po małopolsku – pole, czyli na ławki przed szkołą. Ćwiczyliśmy proste umiejętności komunikacyjne na potrzeby ustnej matury, usiadłem naprzeciw dwóch ławek, na których tych parę dziewcząt i chłopców, którzy chyba tylko z niechęci do pójścia do domu, gdzie czyha na nich jakaś ciężka robota, nie uciekli ze szkoły pomimo wystawienia im już ocen ze wszystkich przedmiotów przez wszystkich nauczycieli.
Słonko świeciło, aż ciężko było patrzeć w oślepiająco biały papier otwartego repetytorium, spojrzałem na tych moich maturzystów i na moment oniemiałem. Na wprost mnie z całą swoją dwudziestoletnią niewinnością siedziało kąpiąc się w promieniach słońca ciało zupełnie nieporównywalne z wszelkimi ciałami, jakie dane mi było w życiu widzieć albo dotknąć. Powierzchnia tego ciała, która pozostawała zasłonięta przed promieniami słońca i powiewami wiatru, wynosiła jakieś 15%, a co nie było odkryte, to tak naprawdę zasłonięte też nie było specjalnie.
Ciało było tak niesamowicie pochłonięte przetwarzaniem zawartości repetytorium i tak skupione na próbach wyrażenia w języku bardzo niekontynentalnym treści narzuconych przez polecenie, że po ułamku sekundy zrobiło mi się bardzo głupio, gdy zrozumiałem, że jest – przynajmniej przez ten ułamek sekundy – bardziej skupione ode mnie. Olbrzymi trud intelektualny ponoszony przez ciało, w dodatku pogłębiony umiarkowanymi możliwościami językowymi, obudził we mnie wyrzuty sumienia i zmusił do szybkiego przypomnienia sobie w repetytorium, o czym to my właściwie mówimy.
Potem już było normalnie.
Tak czy inaczej nie byłoby tego ułamka sekundy, gdybyśmy wprowadzili mundurki. Inna sprawa, że jeśli te mundurki będą tak idealne jak te, które my nosiliśmy w podstawówce, to będzie mi bardzo ciężko odróżnić jednego ucznia od drugiego, a tym samym nie będę mimo obcowania z nimi przez cztery lata wiedzieć w maturalnej klasie kim są, czym żyją, jakie mają wartości. Zleją mi się w jedną szarą masę, od której ja niczego się nie uczę, a oni ode mnie tym bardziej.
Nie jestem zwolennikiem uniformizacji, bo człowiek wiele o sobie mówi tym, jak się ubiera. Zwłaszcza młody człowiek ubiera się często tak, by w ten sposób powiedzieć coś o sobie. I to chyba dobrze.
Na koniec przypomnę raz jeszcze, że mój wpis nie ma nic wspólnego z dyskusją o mundurkach sprowokowaną w mediach wypowiedzią wicepremiera, bo on tak naprawdę nie zaproponował nic nowego i nie warto poświęcać temu aż tyle uwagi. Chociaż złośliwi mówią, że pełna swoboda dla szkoły w ustalaniu reguł obowiązujących strój uczniowski oznacza możliwość stworzenia szkół dla naturystów. No ja bym jednak wolał w takiej szkole nie pracować. To już wolę mundurki.

2006, Orwell


Rok 1984 Orwella. Główny bohater, niejaki Smith, pieczołowicie zgodnie z zaleceniami partii poprawia nieprawomyślne artykuły w archiwalnej prasie.

Kto rządził przeszłością, w tego rękach jest przyszłość; kto rządzi teraźniejszością, w tego rękach jest przeszłość.

Rok 2006 w Polsce. Minister Edukacji Roman Giertych mówi: „Jeżeli chce się zmienić na przyszłość sytuację maturzystów, trzeba zmienić przeszłość tych, którzy uczestniczyli w maturze w tym roku i w zeszłym. Taka jest konieczność”
Nie tak dawno pisałem już w blogu o Orwellu. Ale w najśmielszych oczekiwaniach nie przypuszczałem, iż naprawdę dojdę do wniosku, że mieszkam na jednym wielkim folwarku zwierzęcym, a z monitora mojego komputera przygląda mi się nie jeden nawet Wielki Brat, ale Dwaj Bracia.
Gdy Prawie że Sprawiedliwość zmieni już przeszłość ubiegłorocznym maturzystom, zabierze się za różne inne rzeczy, którymi się dotąd nie zajmowała. Aż kiedyś sięgnie po ten blog, czyli że tak naprawdę go nie ma. I w moje maleńkie miejsce w przestrzeni tego świata wstawi kogoś innego, więc mnie tak naprawdę też już nie ma. Nigdy mnie nie było.

Angielski dla każdego

Kilka lat temu przygotowywałem indywidualnie do matury chłopaka, który jako uczeń jednego z nowohuckich liceów miał w szkole następującą przygodę (a razem z nim cała klasa).
Profesor stawiał im oceny niedostateczne za horrendalny jego zdaniem błąd ortograficzny, który masowo robili. Otóż pisali four hundred zamiast four hundreds, two million zamiast two millions, seven thousand two hundred and twenty-four zamiast seven thousands two hundreds and twenty-four. Zrobił im cały szereg kartkówek z pisowni liczebników, na których prawie cała klasa od góry do dołu dostała oceny niedostateczne, aż w końcu łaskawie wyjaśnił im, jaki to robią błąd jego zdaniem i przy okazji naubliżał trochę ich ograniczonej inteligencji (no bo jak można nie pamiętać o daniu końcówki w liczbie mnogiej).
Ich anglista bardzo skutecznie wbił im do głowy to swoje four hundreds, problem polega jednak na tym, że wbił im to zupełnie na przekór poprawności językowej. Było mi bardzo ciężko przekonać Piotrka, że z samego faktu nastawiania kilkudziesięciu ocen niedostatecznych przez jednego nauczyciela nie wynika jeszcze, że nauczyciel ten miał rację. Nawet gdy pokazałem Piotrowi kilka różnych książek i czasopism, w których słowna pisownia liczebników nie pasuje do tej, jaką lansuje ich profesor w szkole, patrzył z niedowierzaniem i upewniał się, gdzie zostały wydane.
Przypomniał mi się ten incydent w związku ze szczytnym pomysłem Ministerstwa Edukacji, by wszyscy pierwszoklasiści we wszystkich podstawówkach w Polsce uczyli się języka angielskiego w wymiarze dwóch godzin tygodniowo. Pomysł sam w sobie bez wątpienia słuszny, ale na drodze do jego realizacji jest jedna bardzo poważna przeszkoda – nie ma wykwalifikowanych nauczycieli. Trzeba przyznać ministerstwu, że zdaje sobie z tego sprawę i postanowiło obowiązkową naukę języka angielskiego od pierwszej, a drugiego języka obcego od czwartej klasy, wprowadzić dopiero za dwa lata. W międzyczasie będzie pomagało nauczycielom języka angielskiego uzyskać kwalifikacje do pracy w nauczaniu początkowym, a nauczycielom wychowania przedszkolnego i nauczania początkowego zdobyć odpowiednie certyfikaty znajomości języka obcego.
Im wcześniej, tym lepiej. To prawda. Te 22 miliony złotych, które już w tym roku szkolnym trafią do organów prowadzących jako dotacja celowa na naukę języka angielskiego w pierwszych klasach szkół podstawowych, to krok w dobrym kierunku. Wspieranie dokształcania nauczycieli także. Ale realnie patrząc, studia podyplomowe czy kursy językowe nie stworzą nam kadry w stu procentach kompetentnej językowo. Niektórzy spełnią na papierze warunki formalne do nauczania języka angielskiego w pierwszych klasach szkoły podstawowej i zaczną pracować, ale ich praca będzie przynosiła tyleż samo szkody, co pożytku. Ciężko jest bardzo przestawić licealistę, który nauczył się na poprzednich etapach kształcenia, że the wymawia się ze, a cat to fonetycznie ket. Ten pan, który uczył Piotrka w liceum, też miał przecież jakieś papiery i jakiś certyfikat.
Jednym słowem trzymam kciuki za Ministerstwo i życzę mu powodzenia. Będzie bardzo potrzebne.

Totalny burdel

Minister edukacji obwieścił dzisiaj, że do polskiej szkoły będzie się starał wprowadzić elementarny ład. Wielokrotnie podkreslił, że nie da się zrobić wszystkiego od razu, ale pewien elementarny ład jest konieczny, że trzeba skończyć z patologiczną sytuacją obecną. Że uczniowie nie mogą nakładać koszy na głowy nauczycieli i trzeba zapewnić ochronę nauczycielowi w jego trudnej pracy.
Cóż za ciekawa diagnoza w ustach ministra edukacji – brak elementarnego ładu, czyli całkowity bezład? Totalny burdel? Niesamowite, że przez minione dziesięć lat pracy w mojej szkole mimo tego bezładu udało się stworzyć tyle nowych kierunków kształcenia, wyedukować tyle roczników młodzieży, rozbudować bazę dydaktyczną, wymienić większość okien, zatrudnić koło dwudziestu młodych nauczycieli? Niesamowite, że łączna liczba uczniów w naszej szkole przekroczyła już tysiąc, że chodzą oni do szkoły uśmiechnięci i zadowoleni, a szkoła radzi sobie z obroną ich przed patologiami? To zdaniem pana ministra wszyscy: dyrektor, pedagog szkolny, rada rodziców, nauczyciele i samorząd uczniowski naszej szkoły marnują swoje wysiłki, bo w szkole i tak jest totalny burdel? I dopiero od ministerstwa dostaniemy podstawy elementarnego ładu, nie cały ład za jednym zamachem, ale po troszeczku?
Jak mało kto deprecjonuje pan prestiż nauczycielskiego zawodu, panie ministrze, twierdząc że jest nam potrzebna ochrona państwa przed tym, by uczniowie nie nakładali nam koszy na głowę. Może popatrzmy na to z innej strony – jeśli przez nadanie nauczycielowi statusu urzędnika publicznego ochroni pan w szkole ludzi wrogich młodzieży lub niekompetentnych, którzy będą tą młodzież i jej edukację psuli, a także jeśli przez nadanie tego statusu nałoży pan nauczycielom automatycznie kaganiec i uczyni z nich bezwolnych aparatczyków państwa, tym łatwiej będzie panu zrealizować ideę totalitarnej szkoły, w której młodzież nie tylko zakłada mundurki, ale i działa, mówi i myśli według tego samego szablonu. A przynajmniej udaje.
Kiedyś pracowałem przy poprawie matur w zespole szkół budowlanych, w którego innych skrzydłach odbywały się lekcje. Byłem świadkiem kilku scen, w których młode, eleganckie nauczycielki radziły sobie bardzo szybko i bardzo kulturalnie z ekstremalnymi przykładami chamstwa ze strony wyglądającej bardzo groźnie i bywało że jeszcze wyższej od pana ministra nowohuckiej młodzieży. Czekając na kogoś w wejściu do szkoły byłem świadkiem awantury, jaką dyrektorowi i jednej z nauczycielek urządził uczeń, który nie otrzymał promocji. Jeśli chodzi o dobór słownictwa, uczeń nie był wegetarianinem, pozwolił sobie też na dość groźnie wyglądające szturchnięcie jednego z rozmówców. Błyskawiczny refleks, kategoryczna, zimna i fachowa reakcja dyrektora i nauczycielki, znakomity dobór argumentów i wyrażenie ich w możliwie jak najkrótszy i najprostszy do zrozumienia sposób sprawiły, że żadna z gróźb nie została spełniona przez jedną ani drugą stronę, a sprawca całej awantury za moment stał już na zewnątrz z papierosem i już bardzo spokojnie, aczkolwiek nadal rzucając olbrzymimi ilościami mięsa, snuł z koleżanką bardzo konstruktywne plany swojej przyszłości.
Byłem pełen podziwu dla tych nauczycieli z budowlanki, bo widać było wyraźnie, że dzięki ich fachowości w szkole tej jest mimo wszystko właściwa atmosfera. Nie można ich obrażać twierdząc, że w ich szkole brak elementarnego ładu. A już na pewno nie powinien im tego zarzucać ktoś, kto wprowadził totalny bezład dając świadectwa dojrzałości tym, którzy nie zdali matury.
Owszem, oby jak najmniej było w polskiej szkole incydentów nakładania nauczycielom koszy na głowę. Ale nie dlatego, że za taki czyn uczniowi będzie się obcinać rączki, tylko dlatego, że nauczycielami będą fachowcy tacy, jak te panie z budowlanki.

Szacunek dla Tadzia

W tym roku szkolnym – jak nigdy dotąd – zaplanowałem sobie bardzo pracowity sierpień. Ku sporemu zaskoczeniu moich uczniów najpierw jakimś dwudziestu na miesiąc przed klasyfikacją wpisałem zagrożenia, a potem dwunastu z nich zmusiłem do odwiedzenia szkoły na egzamin poprawkowy.
Bardzo różnie reagowali ci moi „zagrożeni” panowie. Jakub na przykład rzucił się przede mną na kolana i pocałował mnie w rękę, a potem odtańczył jakiś szalony pierwotny taniec triumfu wokół mnie, gdy mu w końcu te jego marne prace i odpowiedzi zaliczyłem. Łukasz rozbeczał się jak dziecko i pobiegł w pierwszym odruchu odebrać papiery ze szkoły (od którego to zamiaru Bogu dzięki ktoś go tam w sekretariacie odwiódł). Mama Daniela opowiedziała mi długą historię przyjaciela swojego syna, który popełnił samobójstwo podcinając sobie żyły w jednej ręce, drugiej ręce, podcinając sobie szyję i wbijając nóż w serce. Dawid przysłał do mnie roniącego łzy dziadka, który w dodatku tak pięknie się ubrał na tą rozmowę, że myślałem, że się ze wstydu spalę, że taki jestem nieogolony.
Ale najbardziej z tych wszystkich moich dwunastu apostołów sierpniowych urzekł mnie Tadziu. Tadziu rok temu nie zdał i wylądował w trzeciej klasie technikum po raz drugi, dotąd miał angielski z kim innym. Przyszedł do mnie jakoś tak w kwietniu i powiedział mi, że on owszem, nie chodzi na angielski, ale ma prośbę, żebym go klasyfikował i wystawił mu niedostateczny. Stwierdził, że przecież ten angielski to jest prosty, więc on bez problemu zda w sierpniu, a uzasadnił rzeczowo, czemu mu ze mną nie po drodze.
To był taki zimny kubeł wody na głowę, ale przemyślałem sobie sporo z tego, co mi Tadziu powiedział, i wyciągnąłem odpowiednie wnioski. Mam nadzieję, że rzeczywiście w sierpniu Tadeusz zda, bo to niegłupi chłopak, a poza tym jeden rok już stracił.
Prezydent Rzeczpospolitej, znany z popełniania wszelkiego rodzaju gaf i pokazywania fochów każdemu na lewo i na prawo, w ostatnich dniach nazwał łajdakiem jednego gościa, który go skrytykował, a grupie krytykujących go dyplomatów zarzucił, że mają plamy na życiorysie i jako tacy nie zasługują na to, by z nimi dyskutować.
Bardzo duży błąd. Moim zdaniem stokroć uważniej trzeba słuchać tych, którzy człowieka krytykują, niż tych, którzy mu schlebiają. Tylko tak można się czegoś nauczyć.

Królowa Strach Na Wróble

No to się w końcu dowiedziałem, dlaczego trzeba zdaniem Romana dać wszystkim maturę za darmo. Bo za kilka lat będzie obowiązkowa matura z matematyki i wtedy sześćdziesiąt procent maturzystów nie zda.
Tak dzisiaj powiedział podstawowy poseł inkwizytor w telewizorze. Ba, pochwalił się, że on absolutnie nie ma nic wspólnego z matematyką, nie zdawał jej, za to jego koleżanka podeszła do egzaminu, nie zdała, i było to dla niej olbrzymią tragedią osobistą. W przedbiegach o prezydenturę Warszawy inkwizytor i tak się specjalnie nie liczy, więc może paplać bez sensu i kompromitować się do woli. No bo cóż to za wspaniały kandydat na prezydenta dwumilionowej metropolii, który pogardliwie wypowiada się o królowej nauk! Pewnie wydaje mu się, że poza rozganianiem manifestujących mniejszości seksualnych prezydent stolicy nie ma żadnych zajęć.
A jakiż to dziwny argument, i obraźliwy zarazem dla przyszłych maturzystów, że wprawdzie zdali czy za moment zdadzą część matematyczną egzaminu gimnazjalnego, ale za trzy lata nie będą w stanie uzyskać trzydziestu procent punktów z matematyki na poziomie podstawowym? To co z nich będą za ludzie? Którzy nie potrafią samodzielnie wypełnić zeznania podatkowego, a robiąc zakupy w supermarkecie oszacować czy stać ich na zakupy, które powrzucali sobie do koszyka?
Chodziłem do klasy o profilu matematyczno – fizycznym i chociaż nie mam nic obecnie z matematyką wspólnego, była ona dla mnie wielką przygodą i wielką szkołą myślenia. Nie wyobrażam sobie, jak może minister edukacji mówić pogardliwie o królowej nauk i przebierać ją za stracha na wróble. Inna sprawa, że jest to ten sam minister, który nie potrafił policzyć ile zapłaci budźet państwa za zakupienie dla każdej szkoły w Polsce opasłych tomisk z teologicznymi dysertacjami, których i tak żaden uczeń nie będzie czytał. Z tego samego ugrupowania, które nie może się połapać, że zysk z imprez masowych o charakterze rozrywkowym przewyższa lekko zysk z procesji Bożego Ciała, więc chociażby z uwagi na to metropolie zasługują na pewien pluralizm imprez w nich organizowanych.
A może to jakieś uprzedzenie do cyfr arabskich z obawy przed terroryzmem fundamentalistów każe się panom tak brzydzić matematyką? A to dopiero niespodzianka – w średniowieczu Arabowie nie brzydzili się klasykami europejskiej filozofii starożytnej i uratowali ich od zapomnienia i zagłady, a my mamy się dziś brzydzić tym, że arabscy mędrcy wymyślili pojęcie zera i system dziesiętny, a przez to umożliwili nam operacje na abstrakcyjnych wartościach liczbowych?
Bez matematyki nie powstałby żaden wynalazek, bylibyśmy dzikusami nie umiejącymi ani budować domów, ani upiec dobrego chleba zachowując odpowiednie proporcje składników, nie mówiąc już o przeprowadzeniu wyborów powszechnych bez umiejętności liczenia głosów. Chociaż patrząc na skutki niektórych wyborów to miałoby się ochotę z tego akurat osiągnięcia matematyki zrezygnować.

Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli

Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli, głównie nauczycielek w zasadzie, pracowało w weekend w szkole, w której nie było dzieci. Stu osiemdziesięciu czterech nauczycieli to właściwie taka mała szkoła, tak jakby sześć klas podstawówki.
W niedzielę wieczorem okazało się, że po tych trzech dniach spędzonych przez nauczycieli w szkole w zasadzie jest dokładnie tak samo, jak po wyjściu ze szkoły dzieci. Komuś tak bardzo przeszkadzał kwiatek na parapecie, że wydłubał z doniczki całą ziemię i rozsypał ją wokół. Ktoś inny wpadł na genialny pomysł włożenia do sedesu półlitrowej plastikowej butelki po wodzie mineralnej i próbował się jej pozbyć spuszczając wodę – próba na tyle nieskuteczna, że butelka niestety nie spłynęła do ścieków, ale na tyle skuteczna, że jej wyjęcie sprawiło woźnemu spory kłopot. A w męskim pisuarze ktoś ustawił brudne szklanki – to chyba miała być jakaś artystyczna prowokacja, a w każdym razie trudno zrozumieć, cóż by to miało innego oznaczać.
Zabawne, kiedy się pomyśli, że pewnie ci sami ludzie, którzy w dość beztroski sposób podeszli do pracy woźnego w goszczącej ich szkole, na codzień egzekwują od swoich uczniów i uczennic wystawianie krzeseł na ławki po zakończonych lekcjach i uczą ich szacunku do pracy innych ludzi.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Między piaskownicą a siłownią

Czasami zdarzało się w tym roku szkolnym, że mieliśmy lekcje w dziwnych miejscach. Najpierw we wrześniu była wyburzana ścianka działowa w pracowni INT4, kiedyś kolega zwinął do domu wszystkie trzy komplety kluczy do pracowni 40, teraz instalowana jest nowa pracownia komputerowa w 27. A że szkoła u nas obecnie przeżywa prawdziwy renesans i nabór z roku na rok był w ostatnich latach coraz lepszy, w takich sytuacjach nie ma się gdzie podziać, nie ma wolnych pracowni.
Dzisiaj z dwoma grupami technikum mechanicznego odbyliśmy lekcje na siłowni, bo akurat była wolna. Nie taka zła ta siłownia zresztą do prowadzenia lekcji, niejednemu siedzi się tu na jakimś atlasie wygodniej, niż w zwykłej klasie na krześle. A jak się trochę przy okazji różnymi mięśniami porusza, to i mózg lepiej pracuje, i koncentracja bywa niezgorsza. A Tomek na przykład jak się na ławeczce położy to już w ogóle jest nie do poznania – sprawia wrażenie, jakby nie tylko rozumiał, co się do niego mówi, ale i sam coś od siebie sensownie powie.
Tadzia poznałem na takiej właśnie nietypowej lekcji na początku roku szkolnego. Nie zdał i dołączył razem z Pawłem do grupy panów, których uczyłem już od dwóch lat. Był początek września, ciepły piątkowy poranek, nie było wolnej pracowni. Niedaleko naszej szkoły jest przedszkole, a koło niego plac zabaw i piaskownica. W tej piaskownicy spędziliśmy lekcję z grupą Tadzia, czytając głośno poezję Roberta Frosta i rozmawiając o niej. Nie mieliśmy kserokopii, więc wiersz The Road Not Taken podyktowaliśmy sobie do zeszytów. Nie mieliśmy tablicy, by zapisać trudniejsze słowa, ale była piaskownica, która świetnie w tej roli się spisała. Tadziu i Paweł zrobili na mnie bardzo dobre wrażenie – rozumieli ten wiersz i mieli wiele do powiedzenia na jego temat.
Teraz jest już prawie lato, a Tadziu ma wystawioną długopisem ocenę niedostateczną z angielskiego. Wszystko wskazuje na to, że był z nami tylko przez rok. Ciekawe, czy gdyby wszystkie lekcje angielskiego odbywały się w piaskownicy, stałoby się inaczej? Może przychodziłby częściej, może miałby jakieś pozytywne oceny?
Po drodze w ciągu roku szkolnego było tyle skrzyżowań, tyle razy staliśmy na rozstaju dróg. Za każdym razem wchodziliśmy w coraz gęstsze chaszcze, kluczyliśmy po labiryncie programu nauczania. Tadziu po drodze gdzieś nam zginął, Paweł idzie na czele grupy i toruje drogę.
Two roads diverged in a yellow wood,
And sorry I could not travel both
And be one traveler, long I stood
And looked down one as far as I could
To where it bent in the undergrowth;

Then took the other, as just as fair,
And having perhaps the better claim,
Because it was grassy and wanted wear;
Though as for that the passing there
Had worn them really about the same,

And both that morning equally lay
In leaves no step had trodden black.
Oh, I kept the first for another day!
Yet knowing how way leads on to way,
I doubted if I should ever come back.

I shall be telling this with a sigh
Somewhere ages and ages hence:
Two roads diverged in a wood, and I–
I took the one less traveled by,
And that has made all the difference.

Co gryzie Gilberta Grape’a

W filmie What’s Eating Gilbert Grape główny bohater, nastolatek i rówieśnik moich uczniów robi za ojca całej rodzinie. A na jego głowie i walący się dom, i nie wychodząca z domu, ważąca trzysta kilogramów matka, i upośledzony Arnie, którego osiemnaste urodziny już wkrótce, chociaż gdy był dzieckiem, lekarze nie dawali mu szans na to, że dożyje lat dziesięciu.
Patrzę na tych moich uczniów i chwilami wydają mi się jak Arnie, niewinni i nieskalani mądrością. Albo są takimi Gilbertami, którzy mieszkają gdzieś przy drodze, którą wszyscy przejeżdżają, a nikt się nie zatrzymuje. I którzy mogą czasem tylko pomyśleć przez chwilę o tym, co mogłoby zainspirować ich do marzeń, ale nic więcej. Trzymają ich przy ziemi ta trzystukilowa matka, ten Arnie, ten zapadający się fundament.
Na filmie jest ogólnie wesoło. Ale nie wszyscy śmieją się z matki Gilberta czy Arniego. Gdy część ludzi tarza się ze śmiechu, Łukasz i Leszek siedzą zachowując powagę, a jeden z nich jest wyraźnie wzruszony. Wiele jest rzeczy, których się nie wie o swoich uczniach. Niejeden jest krzyż, który oni muszą dźwigać, a którego ja, dwukrotnie od nich starszy, nie byłbym sobie w stanie wyobrazić.
Ktoś mi niedawno zarzucił, że w moim blogu nabijam się z moich uczniów, traktuję ich jak małpy w klatce i robię z nich pośmiewisko. Zdziwiło mnie to.
Moi uczniowie są bardziej różnorodni, niż wszystkie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym razem wzięte. Jedni, jak Mateusz, który wygrał w lotto, mogliby kupić mnie i całą moją rodzinę i nawet nie odczuliby specjalnie, że ubyło im gotówki. Inni, jak Edward, w sezonie zamiast do szkoły chodzą sprzedawać grzyby przy trasie. Jedni, jak Krzysztof, potrafią czasem powiedzieć coś takiego, że myślę o tym parę dni i nie do końca jestem pewien, czy rozumiem. Inni, jak Darek, dowiadują się od kolegów, że skończyły się ferie i trzeba już chodzić do szkoły, bo sami nie potrafią się doliczyć, kiedy miną te szczęśliwe dwa tygodnie. Wielu moich uczniów i uczennic ma ode mnie bogatsze życie erotyczne. Wielu moich byłych uczniów jest lepszymi ojcami niż ja. Wielu ma lepiej płatną pracę. Niektórzy nie mają zębów, niektórzy trochę siedzieli w więzieniu, niektórych rodzina tak się wstydzi, że zmieniła nazwisko.
Ale w gruncie rzeczy to oni właśnie nadają sens mojemu niespecjalnie mądremu życiu. I nie wyobrażam sobie, żebym robił z nich pośmiewisko. Jak Gilbert Grape, który przyłożył w pysk swojemu bratu Arniemu, ja też czasami mam ochotę co niektórym przyłożyć. Ale jeśli spalę kiedyś ten dom i trzeba będzie ich ze sobą zabrać, zabiorę.

Proszę czekać, będzie rozmowa

Gdy chodziłem do liceum, telekomunikacja była w naszym kraju w powijakach. Nieliczne osoby w rodzinie i wśród znajomych miały telefon, numery były pięciocyfrowe (w Częstochowie przynajmniej). By zadzwonić do niektórych miast, można było próbować numer kierunkowy, ale automatyczne połączenia międzymiastowe rzadko się udawały, a do niektórych dużych i wcale nie tak odległych miast w ogóle nie było kierunkowego. Rozmowę do Krakowa trzeba było zamawiać na centrali, a na połączenie czekało się czasem kilka godzin. Połączenie było kiepskiej jakości, czasami można było posłuchać kilku innych rozmów równocześnie prowadzonych na tej linii, a jeśli się miało coś do ząłatwienia, warto było szybko przejść do konkretów, bo połączenie mogło się w każdej chwili zerwać.
Z innej zupełnie beczki: gdy chodziłem do liceum, moi nauczyciele wydawali mi się niesamowicie niedostępnymi autorytetami. Pamiętam do dziś, z jakimi nerwami poszedłem się o coś zapytać do dyrektorki, jaką tremę odczuwałem wchodzac do gabinetu, i jak nie śmiałem przerwać jej rozmowy z sekretarką. Jeden z moich najznakomitszych nauczycieli, profesor Hieronim Zyguła, matematyk, podczas lekcji palił papierosy, jednego za drugim. Popiół strzepywał chodząc pomiędzy ławkami: przez okno, do kwiatka, na posadzkę, a czasami gdzies na nasze zeszyty czy ubrania niechcący mu coś upadło. Nie przyszło mi wtedy w ogóle do głowy, że mógłbym mu mieć za złe palenie tych jego Caro w klasie, tu nawet nie chodzi o to, że się go bałem, ale jako nauczyciel wydawał mi się mieć prawa bezgraniczne, zupełnie nieporównywalne z moimi, nie do zakwestionowania.
Parę tygodni temu, tuż po dzwonku na lekcję jestem jeszcze w serwerowni i nie dotarłem do pracowni na zajęcia z panami z technikum mechanizacji. Dzwoni mi telefon komórkowy, odbieram:
– Profesorze, gdzie mamy, co?
– W 27.
– No to gdzie profesor jest? Bo my tu czekamy już!
Koledzy będący świadkami rozmowy pośmiali się chwilę, ale potem naszła nas chwila refleksji. Refleksji nie tylko o postępach w telekomunikacji. Oczywiście tylko chwila, bo potem popędziłem już szerzyć tą marną filologiczną wiedzę moich panów mechanizatorów.