Gorzej, lepiej, nienaukowo

Chociaż wydaje się to zupełnie niewiarygodne, ja też kiedyś chodziłem do szkoły i studiowałem, nawet jeśli niektórzy odnoszą wrażenie, że przyniosło to marne efekty. Jako uczeń i student miałem niekiedy nauczycieli, których do tej pory pamiętam i którzy tak wówczas, jak i obecnie stanowią dla mnie inspirację, o czym niejednokrotnie już zdarzało mi się pisać. 30 godzin wykładu z socjologii na studiach nie było wprawdzie szczególnie ważne w moim sylabusie, ale wspominam nadal wykłady profesora Marka Szczepańskiego bardzo pozytywnie. Mówił ciekawie, odwołując się do znanych nam realiów, a jednocześnie kontrastując je z różnymi zaskakującymi ciekawostkami z dziedziny socjologii (cóż więcej mógł z nami zrobić w trzydzieści godzin na auli?).
Zapamiętałem z tych wykładów oraz ze skryptu profesora między innymi to, że moralność to kwestia w skali globalnej bardzo względna i że trudno znaleźć jakieś uniwersalne normy obowiązujące we wszystkich społeczeństwach i wspólnotach ludzkich, nie tylko historycznych, ale nawet współczesnych. Są bowiem plemiona, w których cnotą jest wykazanie się umiejętnością bezkarnego dokonania kradzieży, są narody, także w Europie, w których morderstwo jest w pewnych sytuacjach nie tylko dopuszczalne, ale wręcz wskazane, jeśli stanowi honorowy akt zemsty rodzinnej. Młodzi mężczyźni w niektórych wspólnotach muszą udowodnić swoją męskość dokonując czynów, które w naszym kodeksie karnym są surowo karane. Nawet kanibalizm w niektórych kulturach jest nie tylko dopuszczalny, ale przypisuje mu się pewne szlachetne atrybuty. Podobno jedyną normą, która zdaje się uniwersalnie obowiązywać we wszystkich społecznościach, jest potępienie dla kazirodztwa.
Wspominając wykłady profesora Szczepańskiego z pewnym niedowierzaniem przeczytałem jego komentarz dla Gazety Wyborczej do artykułu o postępującej laicyzacji w Polsce i o tym, że coraz mniej wiernych uczestniczy w obrzędach katolickich, przy czym tendencja ta jest szczególnie silna w archidiecezji częstochowskiej. Marek Szczepański rzeczowo i logicznie próbuje uzasadnić wyniki badań Instytutu Statystyki Kościoła Katolickiego, wskazuje na możliwe przyczyny takich tendencji, zarówno w skali ogólnopolskiej, jak i lokalnej. Zastanawia natomiast jego konstatacja, że może być jeszcze gorzej. Myślę, że to zwykły lapsus językowy i że profesor – tak wybitny naukowiec i specjalista, który wie, że poza kazirodztwem trudno o normy uniwersalne – nie ocenia ludzi na podstawie tego, czy chodzą czy nie chodzą do kościoła. W dyskusji pod artykułem na forum internetowym widać zresztą niejednomyślność – wielu Częstochowian uderzyła ta niezamierzona zapewne ocena i wielu się z nią nie zgadza.
Każdy ma prawo uważać chodzenie do kościoła za dobre albo za złe, jak również postrzegać je jako zupełnie bez znaczenia dla oceny moralnej i etycznej danej osoby. Ale w ustach profesora wartościowanie obrzędowości mieszkańców Częstochowy słowami „gorzej”, „lepiej” itp., brzmi jakoś tak… nienaukowo.

Krzyżowanie teatru

Dominikanin, ojciec Tomasz Dostatni, widział spektakl „Golgota Picnic” i nie czuje się zgorszony. Przypomina „Apocalypsis cum Figuris” w reżyserii Jerzego Grotowskiego, który w latach siedemdziesiątych spotkał się z krytyką władz kościelnych, w tym z kategorycznymi słowami prymasa Wyszyńskiego podczas kazania na Wawelu, a po dwudziestu latach, w 1998 roku, w Rzymie, to samo przedstawienie otrzymało od kościelnego jury, z kardynałem Glempem jako przewodniczącym komitetu honorowego, międzynarodową nagrodę artystyczną Fra Angelico.
Podobne kontrowersje budziła od początku rock opera „Jesus Christ Superstar”. Nie dość, że w oryginalnej obsadzie rolę Jezusa powierzono wokaliście Deep Purple, Ianowi Gillanowi (a w Polsce Markowi Piekarczykowi z TSA), a obecnie w jednej z polskich telewizji można obejrzeć przedstawienie z gwiazdami takimi, jak Ben Forster, Melanie C i Tim Minchin („wojujący” ateista), to jeszcze Judasz i Maria Magdalena są w tej operze postaciami pozytywnymi. Dzisiaj, czterdzieści kilka lat po światowej premierze, polscy księża i biskupi nie protestują przeciwko emisji spektaklu z londyńskiej O2 Arena, a większość z nich pewnie nie widzi w nim nic niestosownego.
Sztukę Rodrigo Garcíi można kupić na Amazonie. Wyczytałem na Wikipedii, że intencją argentyńskiego dramaturga była krytyka społeczeństwa konsumenckiego i wyrażenie żalu nad losem ludzkości i jej odejściem od nauczania Jezusa. „Golgota Picnic” bez przeszkód pokazywana była w Madrycie przez kilka miesięcy, natomiast w Tuluzie i w Paryżu spektakle budziły kontrowersje i połączone były z demonstracjami przeciwników (i kontrdemonstracjami obrońców wolności słowa).
W Polsce katoliccy fundamentaliści skutecznie zastraszyli organizatorów poznańskiego festiwalu na Malcie i kameralne, przeznaczone dla niespełna dwustu widzów przestawienie, nie odbędzie się. Jeśli ktoś chce posłuchać „Siedmiu ostatnich słów Chrystusa na krzyżu” Józefa Haydna, to może. Ale nie podczas przestawienia „Golgota picnic”, podczas którego wykonuje je nagi pianista. To tu tak naprawdę stało się w ubiegłym tygodniu coś niebezpiecznego dla wolności słowa w Polsce, nie w redakcji jednego z tygodników.
Na zdjęciu powyżej katolicy protestujący przeciw „Golgocie” w Tuluzie w 2011 roku. Pozwolono im sobie poprotestować, a kto chciał, na spektakl poszedł i obejrzał. Inaczej niż w Poznaniu.

Religijność Polaków

Gdy wchodziliśmy do Unii Europejskiej dało się słyszeć głosy, że dzięki nam duchowość Europy odżyje, chrześcijańskie korzenie Europy miały dzięki nam puścić młode pędy i zakwitnąć.
Tak się czasami zastanawiam, skąd takie dziwne przekonanie. Co ma wspólnego masowość polskiego uczestnictwa w nabożeństwach i ludowa religijność, wręcz ekshibicjonizm obrzędowy, z głęboko przeżywaną duchowością i – tą prawdziwą – wiarą?
Znam mnóstwo dobrych ludzi, zarówno tych wierzących jak i tych niewierzących, tych praktykujących i tych nie chodzących do kościoła. Co ciekawe, większość z tych niewierzących regularnie uczęszcza do kościoła, a z kolei prawie wszyscy ci, którzy do kościoła nie chodzą, uważają się za osoby wierzące.
Ja sam znam jedno miejsce, które robi na mnie piorunujące wrażenie jeśli chodzi o głębokie przeżywanie mszy w katolickim kościele. To laicka Francja. Nigdzie indziej nie widziałem w kościele katolickim ludzi tak żarliwie się modlących, tak pochłoniętych modlitwą, jak tam. Nigdzie indziej nie widziałem, by ludzie masowo płakali podczas podniesienia. Garstka rozmodlonych ludzi w paryskim kościele wypełnionym tłumami zupełnie niepobożnych turystów, pilnowanym przez arabskiego lub hinduskiego imigranta, więcej ma w sobie wiary niż cały tłum beczących i bezmyślnie mamroczących pod nosem różaniec wiernych w największych polskich bazylikach.
Jeśli już ktoś od kogoś miałby się uczyć religijności i chrześcijaństwa, to naprawdę nie katolicy francuscy od polskich.
Warto mieć w sobie odrobinę pokory i nie próbować uczyć mądrzejszych od siebie.

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed ośmiu lat.

Śmierć pod krzyżem

Monumentalny, oryginalnej konstrukcji krzyż poświęcony Janowi Pawłowi II w wiosce Cevo na północy Włoch, przygniótł wczoraj i zabił dwudziestojednoletniego Włocha. Stojący nieopodal papieskiego pomnika krzyż był wygięty w łuk i pochylony, a mocowanie ze stalowych lin utrzymywało go w stabilnej pozycji. Wisząca na krzyżu figura Chrystusa Zbawiciela ważyła 600 kilogramów, a instalacja została pierwotnie przygotowana na papieską pielgrzymkę do miasta Brescia w 1998 roku, a następnie w 2006 roku przeniesiona w malownicze miejsce, które stało się świadkiem wczorajszej tragedii.
Ofiara zawalenia się krucyfiksu, Marco Gusmini, mieszkał przed śmiercią przy ulicy Jana XXIII.
Fakt, że zarówno Jan XXIII jak Jan Paweł II mają być w najbliższą niedzielę kanonizowani, osobie niewierzącej dość łatwo uznać za zwykły przypadek.

Mgła – widok z Olimpu

Nad całą okolicą zaległa mgła niczym w najkoszmarniejszych amerykańskich horrorach. Światła przeciwmgielne samochodów przede mną wyłaniają się z przerażającej ciemności na moment przed tym, gdy byłoby już za późno, aby zahamować. Światło latarni na poboczach nie tylko nie dociera do powierzchni drogi, ale ciężko jest zlokalizować dokładnie źródło pochodzenia lekkiej poświaty przebijającej się z góry przez mleczny opar.
Wyjeżdżam na szczyt wzgórza Gajówka i wszystko zmienia się nie do poznania. Nad nami nagle widać księżyc, gwiazdy i pierścień galaktyki, pod nami świat kryje się w chmurze mgły. Hefajstos w swej stodole kuje, spawa i szlifuje, skrupulatnie łatając Opla Vectrę o magicznej rejestracji, należącego do zaprzyjaźnionego słowiańskiego boga z innego wzgórza. Co ciekawe, wzgórze to znajduje się w dokładnie tym samym kierunku od naszego Olimpu, co Wielkopolska od Grecji. Żona Hefajstosa, Afrodyta, wyłania się z gęstej piany na samym czubku mgły i nie boi się niczego. Może dlatego są pewne kontrowersje co do jej osoby i niektórzy uważają, że to Atena. Fakt, nie boi się ona śrubokrętem skręcić nowej szafki ani powozić rydwanem, do którego zaprzężono setki koni mechanicznych. My z Wiktorem ścigamy się w kuchni po prowizorycznym torze Formuły 1 wokół antycznego krzesła, pamiętającego pokolenia bogów przed nami, z innych cywilizacji, a Wiktor na plastikowej wywrotce gna prosto do zwycięstwa.
Ja zastanawiam się, czy – zjeżdżając z naszego Olimpu przez gęstą mgłę – odnajdę drogę na Majkowice i skręcę w nią, a nie w porośnięte trawą pobocze czy rów. Musi mi się udać. Jestem Hermesem i koniecznie muszę dotrzeć do was tam w dole, otoczonych mgłą, by podzielić się z wami ambrozją bogów i powiedzieć wam, że w górze są gwiazdy.

Wskazówki dla turystów

Polskie Ministerstwo Spraw Zagranicznych waha się w kwestii rekomendacji dla turystów wyjeżdżających do Egiptu. Trwająca tam kontrrewolucja i związane z nią zamieszki sprawiają, że ten popularny cel wyjazdów stał się potencjalnie niebezpieczny dla zwiedzających i osób postronnych. Część klientów biur podróży, opłaciwszy koszt urlopu w Egipcie wiele miesięcy temu i nie chcąc stracić całości czy nawet części poniesionej opłaty, decyduje się na wyjazd i planuje dolecieć do celu podróży wyczarterowanym samolotem, a potem smażyć się na plaży w zamkniętym kurorcie i nie ruszać się z niego nawet na wycieczkę do podnóża piramid.
Podobnie jak Jacek i Janina, jestem raczej domatorem, ale lubię udać się w podróż i zobaczyć miejsca, w których dotąd nie byłem. Nigdy jednak nie pociągały mnie wycieczki i wczasy zorganizowane, zwiedzanie z przewodnikiem, gdzie wszyscy razem na rozkaz skręcają to w jedną to w drugą stronę i – przynajmniej teoretycznie – słuchają tych samych popisów przeważnie pozornej erystyki (wystarczy czasem zadać pytanie z prośbą o uzasadnienie jakiejś opinii czy sądu i nagle okazuje się, że przewodnik wcale nie zna języka).
Kiedy podróżuję, najbardziej lubię uchodzić za tubylca. Samotnie maszerując po ulicach Brukseli, Warszawy, Gdańska czy Paryża, albo czytając książkę w tamtejszym parku czy przy fontannie na skwerze, fajnie jest być zapytanym o drogę przez jakiegoś turystę i udzielić mu wskazówek. A jeszcze większą satysfakcję czerpię wtedy, gdy uda mi się bez problemu pokazać drogę. To chyba wątpliwy zaszczyt dla filologa anglisty, ale jednak sprawiło mi olbrzymią przyjemność, gdy kilkakrotnie zdarzyło mi się gdzieś nad Sekwaną czy na Polach Elizejskich być pochwalonym przez Amerykanina czy Brytyjczyka, że – jak na Francuza – nieźle mówię po angielsku. W takich sytuacjach czuję się dumny i ważny jak polski MSZ udzielający wskazówek turystom.
Gdy jadę w jakieś nowe miejsce, lubię być tam naprawdę. Zamknięte enklawy dla obcokrajowców w najmniejszym stopniu nie wydają mi się warte zainteresowania. Nie wybieram się do Egiptu, ale – gdybym tam pojechał tego lata – wolałbym być na placu El-Tahrir i w jego okolicach, nie zważając na niebezpieczeństwo, niż wylegiwać się nad lazurową taflą sztucznego basenu, pociągając przez słomkę drinka, którego równie dobrze mogę kupić w krakowskim pubie, a którego przeciętny Egipcjanin mieszkający koło meczetu Al-Fath w centrum Kairu nigdy w życiu nie weźmie do ust.

Mistrzostwo świata w tłumaczeniu

Tak zwana „telewizja polskojęzyczna” tępiona przez media prawdziwie polskie, popołudniowy serial.
Serial jest amerykański, polski lektor nie zagłusza całkowicie oryginalnej ścieżki dźwiękowej, można co nieco usłyszeć.
Dziewczyna bierze na rękę niemowlę i pyta jego rodziców:
– What’s his name?
Lektor w polskojęzycznej telewizji tłumaczy:
– Jak go ochrzcicie?
Widocznie ta telewizja nie jest jednak taka całkiem wroga…

Nieprzeciętna motywacja

Pisałem już kiedyś o tym, że podziwiam katechetów za szczery entuzjazm, jaki potrafią wzbudzić u swoich uczniów. W tym tygodniu po raz kolejny mogłem się przekonać, że nie dorastamy im do pięt.
Próbowałem skłonić grupę maturzystów w technikum do wspólnego pomyślenia nad przykładowymi zestawami do ustnej matury z angielskiego, która dla nich wszystkich jest obowiązkowym egzaminem, i do której przystępują już za parę tygodni. Niestety, ich uwaga skupiona była na zagadnieniach o wiele mniej przyziemnych. Można chyba powiedzieć, że oddani byli przeżyciom mistycznym i żaden z nich, nawet po wywołaniu z imienia i nazwiska, nie był się w stanie skoncentrować na moim przedmiocie nawet na tyle, by dosłuchać do końca zadawanego pytania.
Wokół mnie siedziała banda dwudziestolatków z tubkami kleju w rękach. Z językiem między zębami i miną pięciolatka większość z nich pieczołowicie wklejała do zeszytów od religii święte obrazki i zdjęcia Jana Pawła II, flamastrami rysowała wokół nich ramki, szlaczki i różnokolorowe wzorki. Niektórzy z nich szukali wokół życzliwego przyjaciela, który – w zastępstwie księdza – podpisze się w kajecie, by udokumentować fakt sprawdzenia staranności jego prowadzenia podczas rzekomej wizyty duszpasterskiej, tak zwanej „kolędy”.
Jak mi wyjaśnili, głupio mieć na świadectwie ukończenia szkoły ocenę dopuszczającą z religii, a nie sposób mieć dobrej oceny z przedmiotu, z którego nie prowadzi się zeszytu. Zdruzgotany tą prostoduszną argumentacją załamałem ręce, spytałem ich, czy nie wiedzą może, skąd wzięły się oceny celujące i bardzo dobre z angielskiego w ich klasie, skoro zeszytu na mój przedmiot nie ma chyba nikt, a potem się poddałem i cierpliwie czekałem, aż spełnią swój fundamentalny katechetyczny obowiązek.

Źródło wszelkiego zła

Wspomniałem niegdyś o podbojach kosmosu przez króla Ludwika XIV, dzisiaj za punkt wyjścia posłuży ospa, na którą zmarł Ludwik XV w 1774 roku.
Żona angielskiego ambasadora w Turcji, Lady Mary Montagu, już w 1721 roku przywiozła do Anglii pomysł na to, jak uodpornić się na tę chorobę, a testy przeprowadzone na sześciu więźniach, którzy zgłosili się na ochotnika, wypadły pomyślnie. Wzorowana na tureckiej tradycji technika szczepienia upowszechniła się szybko w całej Europie, wydaje się więc dziwne, że pół wieku później na ospę umiera król Francji, który przecież powinien był mieć pełen dostęp do najnowszych osiągnięć medycyny swoich czasów. A jednak.
Władze kościelne zareagowały na szczepionkę w sposób przewidywalny. Teolodzy z całej Europy i Ameryki potępiali tę ratującą życie procedurę, a wielebny Edward Massey opublikował w 1772 roku The Dangerous and Sinful Practice of Inoculation, gdzie źródła rozpaczy Hioba w rozdziale trzecim upatrywał właśnie w tym, że został on przez Szatana zaszczepiony przeciwko ospie. Autor udowadniał następnie, że zgodnie z nauczaniem Pisma Świętego, choroby są zsyłane przez Boga jako forma kary za grzechy, a każda próba zapobiegania chorobom to diaboliczna ingerencja w plany Boże.
W podobnym duchu wypowiadali się inni duchowni angielscy, ale także teolodzy z paryskiej Sorbony i duchowni kościoła kalwińskiego. Szczepienia powszechnie potępiano jako policzek dla Opatrzności i sprzeciwianie się wyrokom Sądu Bożego.
Gdy epidemia ospy wybuchła w 1885 roku w Montrealu, zaszczepiona była prawie cała populacja miasta oprócz członków społeczności katolickiej. Próby wprowadzenia obligatoryjnych szczepień spotkały się z silnym sprzeciwem katolików, a władze ustąpiły pod groźbą zamieszek. W parafii św. Jakuba w Montrealu kaznodzieja nauczał, że ospa jest karą za zabawy karnawałowe, które obraziły Pana Boga i sprowadziły Jego gniew. Prasa katolicka nawoływała swoich czytelników do zbrojnego oporu przeciwko szczepieniom. Władze kościelne miasta zalecały, by – zamiast poddawać się szczepieniomi – wierni oddawali się praktykom religijnym takim jak procesje, modlitwa o wstawiennictwo Najświętszej Panienki i różaniec. Wskutek tego wszystkiego katolicka społeczność Montrealu została zdziesiątkowana w czasie epidemii.
Osiemdziesiąt lat temu Bertrand Russel w książce Religion And Science opisał między innymi, jak to katolicy walczyli ze szczepionką przeciwko ospie, ponieważ ingerowała ona w porządek naturalny. Jego książkę czyta się przyjemnie i gładko, jest to wywód spokojny, logiczny i wyważony. Ale później przychodzi chwila refleksji i niepokoju, że ciągle traktujemy poważnie te same stare argumenty, które hamują rozwój nauki i poprawę bytu ludzkiego. Dzisiaj padają one w dyskusji o badaniach genetycznych, klonowaniu i komórkach macierzystych, tak jak kiedyś padały w dyskusjach o prewencji zachorowań na ospę.
W 1591 roku spalono na stosie kobietę, która w czasie porodu poprosiła o podanie jej jakiegoś naturalnego środka przeciwbólowego. Ale czy ponad czterysta lat później jesteśmy o wiele mądrzejsi? Śmiejemy się, gdy prezydent Iranu, Mahmoud Ahmadinejad, mówi na konferencji prasowej, że w jego kraju nie ma homoseksualizmu. A jednocześnie niektórzy z nas z poważnymi minami utrzymują, że w Polsce ma miejsce tylko sto kilkadziesiąt zabiegów przerwania ciąży rocznie.
W książce Russela to właśnie zaskoczyło mnie najbardziej, że osiemdziesiąt lat temu napisał on rzeczy tak oczywiste, tak jednoznaczne i tak niezaprzeczalne, a jednak dziś dla wielu ludzi nadal są to treści innowacyjne bądź kontrowersyjne. Russel osiemdziesiąt lat temu trafił w próżnię, a w każdym razie dziś opozycja wobec nauki i postępu jest nadal równie silna. Ciekawe, czy Dawkins będzie chociaż trochę skuteczniejszy i czy jego książki i programy dokumentalne za lat kilkadziesiąt nadal będą budzić kontrowersje i sprzeciw. Ktoś odwalił kawał dobrej roboty i udostępnił na YouTubie Źródło wszelkiego zła po polsku. Warto obejrzeć, bo ta znakomita produkcja Channel 4 w polskiej telewizji publicznej nieprędko pewnie trafi na któryś kanał dostępny na multipleksie.


Orate pro nobis

The Onion to witryna satyryczna utrzymana w konwencji portalu informacyjnego, z logo nawiązującym do stylistyki znaku jednej z największych stacji telewizyjnych z wiadomościami nadawanymi przez całą dobę. Wygląda na tyle poważnie, że jakiś czas temu oficjalna irańska agencja prasowa dała się nabrać i – cytując The Onion –  obwieściła radośnie swoim obywatelom, że prezydent Mahmoud Ahmadinejad jest wśród białych mieszkańców amerykańskiej prowincji bardziej popularny, niż prezydent Obama.
Podczas konklawe, The Onion naigrawa się w najlepsze z tego, co dzieje się w Watykanie. Stremowany kardynał Gianfranco Ravasi miał tam rzekomo w obecności ponad stu innych kardynałów niechcący dokonać przemiany wina mszalnego w mocz Zbawiciela, co wprawiło go w zakłopotanie porównywalne tylko z tym, jakie poczuł w 2003 roku, gdy przez nieuwagę przemienił hostię w fekalia. Pomińmy obszerniejsze cytowanie i tłumaczenie tego artykułu, by nie narażać się na podejrzenia o celowe łamanie obowiązującego prawa albo chęć epatowania niesmacznymi treściami.
W innym artykule The Onion naśmiewa się z faworytów w wyścigu do tronu papieskiego, szydząc z ich wyglądu i stroju w sposób nawiązujący do opisywania modelek na wybiegu.
Dla The Onion zdaje się nie być tematów tabu ani świętości. Na szczęście, osiągnąłem już dopuszczalny limit darmowych wizyt na stronach portalu i za dalszy dostęp musiałbym zapłacić niespełna 3 dolary miesięcznie lub 30 dolarów rocznie, a płacić nie mam zamiaru.
Jedno jest pewne. Ktokolwiek zostanie papieżem, ma bardzo trudne zadanie. Musi się starać nie naśladować The Onion i ani nikogo nie denerwować, bo to może być bardzo autodestrukcyjne (diecezja Los Angeles w sprawie, w którą zamieszany jest jeden z wybierających papieża kardynałów, właśnie zawarła ugodę ze swoimi ofiarami, która kosztowała ją 10 milionów dolarów), ani nikogo za bardzo nie rozśmieszać, bo przecież kościół nie może brać pieniędzy za dostęp do dowcipów na stronie internetowej, jak czyni to The Onion. 
Benedykt XVI swoją decyzją o abdykacji zachował się bardzo odpowiedzialnie. To nie było ani denerwujące, ani śmieszne. I w sumie szczerze go za to podziwiam. A co do przyszłego papieża, jestem pewien, że będzie nim Piotr Rzymianin.