Godzina lekcyjna

Godzina trwa sześćdziesiąt minut. To takie dosyć proste i jednoznaczne. A godzina lekcyjna? Czterdzieści pięć? Mateusz ma poważne wątpliwości w tej kwestii. Po mnie i po Panu Przemku dostała mu się nowa nauczycielka języka angielskiego i z relacji Mateusza i jego dwóch koleżanek wynikałoby, że coś nie może znaleźć z uczniami wspólnego języka. Mateusz ma jej za złe, że jest drętwa, nie można przy niej zażartować ani nawet poruszyć się w ławce, a przede wszystkim na każdej lekcji dużo pyta i dużo zadaje. Nie chcąc kwestionować autorytetu nieznanej mi osoby próbowałem przekonać żalących mi się na nią uczniów zapewniając, że zmienią o niej zdanie, gdy zobaczą, jak wiele ich nauczyła. I że przyjdzie czas, że ją docenią.
Ale przy jednym z argumentów nie wiem, co odpowiedzieć. No bo skoro ta młoda koleżanka poświęca pół lekcji na sprawdzanie zeszytów i pytanie, to faktycznie ile trwa jej przeciętna godzina lekcyjna? I może rzeczywiście jest to dobra metoda na niesfornych gimnazjalistów, ale czy w niecałe 30 minut nauczy się ich tyle samo, co w przewidziane planem 45 minut? I czy nie ma żadnego innego sposobu na utrzymanie ich w ryzach?
Rozmyślanie o piętnastominutowym odpytywaniu uczniów na każdej lekcji doprowadziło mnie do wniosku, że jestem jakimś dziwnym i chyba nieudolnym nauczycielem. Odkąd używamy Moodla do prawie każdej pracy klasowej, szczególnie jeśli jest skonstruowana z zadań zamkniętych, nawet klasówki udaje nam się napisać, ocenić i wpisać do dziennika podczas jednej godziny lekcyjnej. A czasem i rozwiązanie się uda omówić.
Pytać w ogóle jakoś nie mam czasu, ale panowie z drugiej klasy technikum mechanicznego udowodnili mi ostatnio, że nawet nie pytając mogę nastawiać szybko jedynek (na czym zresztą szczególnie mi nie zależy, bo i dostając dobre oceny panowie nie wkładają mi jakoś kosza na głowę). Panowie, których wspomniałem, mieli sobie przypomnieć czasowniki nieregularne, spytałem więc podczas lekcji, kto tego nie zrobił i chce za karę ocenę niedostateczną. Zdziwiło mnie trochę, ale tylko trochę, że natychmiast zgłosiło się sześciu ochotników – nie musiałem nikogo pytać, żeby mu udowodnić, ze nic nie umie. Zamiast pytać, spokojnie zrobiłem z panami dwa duże ćwiczenia, które sam wykonałem, gdy – trochę wstyd się przyznać – byłem na pierwszym roku filologii angielskiej. To bardzo fajna grupa uczniów i można z nimi dużo zrobić w 15 minut. Szkoda tego czasu na pytanie.

Dziennikowe przeszkody

Jak wiadomo, jedną z podstaw do wypłacenia nauczycielowi pensji za wykonaną pracę jest wpis w dzienniku lekcyjnym. Tymczasem w szkole takiej, jak nasza, z tysiącem uczniów, w kilku rozrzuconych na sporym terenie budynkach, z podziałem na grupy, na niektórych lekcjach dziennik w tradycyjnej, papierowej wersji, tak naprawdę nie dość, że utrudnia nauczycielowi życie, to w pewnym stopniu uniemożliwia mu pracę.
Większość moich lekcji mam z połową klasy, podczas gdy druga połowa jest na lekcji z innym nauczycielem, czasami w innym budynku. Jeśli w trakcie pięciominutowej przerwy chcę pójść do pokoju nauczycielskiego po dziennik, mogę być absolutnie pewny, że w obie strony utknę w potwornych korkach na klatce schodowej i na następną lekcję bez wątpienia się spóźnię. Co więcej, nie mam żadnej gwarancji, że w pokoju uda mi się zastać dziennik, bo przypuszczalnie nauczyciel nie zdążył go jeszcze odnieść po poprzedniej lekcji. Nigdy też nie wiadomo, czy czasem nie zabrał go już nauczyciel prowadzący równolegle lekcję z drugą grupą.
Po niemiłej przygodzie sprzed paru lat obowiązuje w naszej szkole zakaz podawania sobie dzienników za pośrednictwem uczniów, który – gdyby był powszechnie respektowany – sparaliżowałby całkiem możliwość sporządzania bieżącej dokumentacji. Dzisiaj miałem siedem godzin lekcyjnych, ale tylko w jednej klasie udało mi się mieć dziennik na lekcji i dokonać wszystkich niezbędnych wpisów.
Kiedyś, gdy uparłem się czekać – wbrew wszelkiej logice – na odnalezienie się dziennika przed pójściem na lekcję, spóźniłem się na nią blisko kwadrans. Tymczasem mając tak ambitne klasy, nie mogę sobie pozwolić na zbijanie bąków. Mam uczniów, którzy nie wychodzą na przerwy, bo chcą się uczyć, a miałbym biegać po okolicy w poszukiwaniu dziennika zamiast z nimi pracować?
Od kilku lat z ocenami radzę sobie tak, że prowadzę własne notatki w arkuszu kalkulacyjnym i uzupełniam dziennik od czasu do czasu. Kiedyś przy kontroli dzienników oberwało mi się, że mam zero ocen w klasie, w której miałem tych ocen sto kilkadziesiąt, tyle że nie przepisałem ich do dziennika.
Gorzej niż z ocenami jest jednak z tematami lekcji. Gdy udało mi się dzisiaj załatwić wszystkie sprawy z uczniami i dotrzeć do pokoju nauczycielskiego, uzupełnienie tematów okazało się niemożliwe, bo dzienniki zostały już zamknięte do szafy pancernej w sekretariacie. A przypomnę, że na siedem przeprowadzonych lekcji udało mi się tylko jedną wpisać do dziennika. Pójdę jutro do szkoły pół godziny wcześniej i postaram się to uzupełnić, bo przecież nie chcę mieć żadnych potrąceń z pensji. Ale z utęsknieniem czekam na dzień, kiedy te papierowe anachronizmy przestaną się w szkole liczyć i zastąpi je coś bardziej życiowego.

Komisyjny egzamin poprawkowy

Tomek, dzisiaj poważny wykładowca na wyższej uczelni, do nauki w liceum przykładał się tylko na tyle, na ile było to konieczne. Oznaczało to między innymi spędzanie większości lekcji w kinie na przedpołudniowych seansach i pokazywanie się w klasie tylko wtedy, gdy było to absolutnie niezbędne. A że już w pierwszej klasie wraz z dwójką przyjaciół został laureatem stopnia centralnego olimpiady humanistycznej, konieczność ta nie zachodziła często. Przez całą szkołę praktycznie noszono ich na rękach.
Niemiła niespodzianka miała miejsce pod koniec trzeciej klasy, gdy nagle jeden z profesorów wyłamał się z tradycji hołubienia całej trójki olimpijczyków, postawił na swoim i udowodnił Tomkowi i paru innym osobom, że oceny pozytywnej z chemii nie dostaje się za darmo. Właśnie, czy udowodnił?
Z relacji Tomka wynika, że gdy przyszli skorzystać z ostatniej szansy poprawki, profesorowi pękała głowa i cierpiał chyba także na inne dolegliwości. Wyjął z wazonu dwutygodniowe kwiaty i jednym haustem opróżnił jego zawartość, którą – co było widać wyraźnie, bo wazon był szklany – stanowił płyn przypominający kolorem napój z owoców kiwi. Niestety, nie tylko nie przyniosło to profesorowi żadnej ulgi, ale sprowokowało natychmiastowe, obfite wymioty wprost do klasowej umywalki.
Po chwili, gdy profesor doszedł do siebie, wysłał jednego z mających się poprawiać uczniów do sklepu po coś do picia, a reszcie, w tym Tomkowi, resztkami sił wpisał do dziennika najniższą możliwą ocenę pozytywną.
Tomek nieszczególnie ucieszył się z tej poprawionej oceny z chemii, do dziś trzęsie się z nerwów na myśl o stopniu, na który mógł po dwóch tygodniach ciężkiej nauki uczciwie zasłużyć, ale nie było mu dane.
Za kilka dni egzaminujemy z Renatą i Tadeuszem grupkę niedocenionych w czerwcu uczniów. Musimy pamiętać, żeby – przy całej naszej pobłażliwości – dać im jednak możliwość popisania się wiedzą i umiejętnościami, bo taka złość na nauczyciela, który dał coś za darmo, ciągnie się potem przez lata.

Arcybiskup wypowiada wojnę

Arcybiskup Głódź – jak przystało na kapelana wojskowego – dał popis militarnego języka. Zagwarantował nowemu ministrowi edukacji konflikt i dysharmonię społeczną, jeśli minister odważy się bronić Konstytucji Rzeczypospolitej i przywracać normalność, a przynajmniej jakąś jej namiastkę, w polskiej szkole. Szkole w państwie, które – jak na razie – nosi etykietę państwa świeckiego.
Profesor Legutko, tradycjonalista i konserwatysta z przekonania, wspomniał jedynie mimochodem w TVN24, że nie jest entuzjastą wliczania oceny z religii do średniej ocen szkolnych. Nie zapowiedział podjęcia żadnych konkretnych kroków, by uchylić rozporządzenie swojego poprzednika, dał jedynie wyraz swojemu prywatnemu poglądowi, z którym zgadza się 86% internautów w dzisiejszej sondzie Onetu.
W wypowiedzi arcybiskupa razi mnie pewien fragment, na który mało kto zwraca uwagę. Zarzucając ministrowi arogancję, powiedział on, że „religia nie jest polem do eksperymentów, a Kościół manekinem, na którym można sobie prowadzić badania”. Uderzyło mnie to, bo moim zdaniem to właśnie wprowadzenie religii katolickiej do szkół było eksperymentem, który przyniósł same szkody, także Kościołowi katolickiemu. Pierwotny sukces chrześcijaństwa w Cesarstwie Rzymskim nie wynikał ze zmuszania ludzi do jego wyznawania, przez pierwsze trzy stulecia chrześcijaństwo miało się dobrze wbrew prześladowaniom. Wieszanie krzyża w Sejmie i w salach lekcyjnych, nadawanie religijnego charakteru każdej uroczystości państwowej, marginalizowanie, a czasem nawet prześladowanie uczniów nie będących katolikami – to są dopiero eksperymenty na Kościele.
Wprowadzając religię do szkół starano się zachować pozory przyzwoitości, potem jednak to wszystko runęło w gruzach. Poza religią katolicką młodzież nie ma przeważnie żadnej alternatywy, zajęcia z etyki odbywają się w nielicznych szkołach, osoby innych wyznań są często pozostawiane bez opieki albo poniżane przez katechetów. Na wprowadzeniu religii ucierpiały nieliczne fakultety filozoficzne i religioznawcze w lepszych liceach. Co gorsza, pod pozorem realizacji programu nauczania wielu katechetów przekazuje absurdalne i nieprawdziwe informacje o innych religiach. Znam przypadki, w których pogardliwymi oszczerstwami pod adresem buddyzmu, hinduizmu, islamu, judaizmu czy innych złożonych i pięknych systemów religijnych katecheci szerzyli stereotypy i nienawiść, a następnie oceniali uczniów stopniami w uznaniu fobii, wrogości i fanatyzmu, które udało im się w ten sposób w nich zasiać.
Znam również nieliczne przypadki księży katechetów z prawdziwym zacięciem pedagogicznym i darem rozmawiania z młodzieżą. Osoby niewierzące i sceptyczne chętnie uczestniczyły w ich lekcjach, mogły bowiem zawsze liczyć na partnerską dyskusję, nie były upokarzane ani uciszane dogmatami, ale miały wyjątkową okazję do przedstawienia swoich poglądów i skonfrontowania ich z poglądami wierzących kolegów i koleżanek. Na lekcjach tych księży wartości poszukiwali i uczyli się czegoś nowego wszyscy – katolicy, innowiercy, ateiści, sam ksiądz.
Poszukiwanie i bunt stanowią naturę młodego człowieka. Będzie bardzo niedobrze dla Kościoła, jeśli – wbrew tej naturze – biskupi będą się opowiadać za modelem nauczania religii, w którym ocenia się wierność dogmatom i stopień fanatyzmu. Więcej ludzi Kościół przyciągnąłby do siebie, gdyby pomagał im odnajdywać odpowiedzi na pytania i uczył szacunku do wszystkich innych poszukujących.

Najpiękniejsza dziewczyna we wsi

W jednym z odcinków serialu Northern Exposure, w Polsce znanego jako Przystanek Alaska, miejscowy DJ – Chris Stevens – traci głos w wyniku spotkania z śliczną, nieznajomą kobietą. Jest to ponoć odwieczny problem mężczyzn i nie ma w tym nic dziwnego. Wpadasz na taką obcą istotę, zamieniasz z nią dwa słowa i jej piękno odbiera ci głos. By go odzyskać, jak głosi prastara indiańska legenda, trzeba się przespać z najładniejszą dziewczyną w wiosce.
Dostałem dzisiaj kilka listów w związku ze zmianami w rządzie. Jedni mi gratulują, inni martwią się, że nie będę teraz miał o czym pisać. A niektórzy się dziwią, że nie świętuję, że nie okazuję radości, nie trąbię i nie biję w bębny.
Wydaje mi się, że tylko nieuważni czytelnicy mogli odnieść wrażenie, że pan Roman Giertych nadawał sens mojemu życiu i mojej pisaninie. Ale powiedzmy, że z przyczyn zupełnie niezależnych od wydarzeń w Warszawie straciłem dzisiaj głos. A teraz proszę wybaczyć, ale idę się przespać z najpiękniejszą dziewczyną we wsi, tyle że sąsiedniej. Zatroskanych Tomaszów niedowiarków zapewniam, że nadal pojawiać się tutaj będą nowe wpisy. Mam również nadzieję, że będę miał w nich równie dużo do powiedzenia, co Chris w codziennej porannej audycji radiowej w Cicely.

Zielone płuca Polski

W zielonych płucach Polski byłem jeden jedyny raz, ale było to przeżycie mistyczne. Nie mając w ogóle świadomości, że znajdujemy się w puszczy tak pięknie nazywanej, przez kilka godzin po przybyciu tam zastanawialiśmy się z przyjaciółką Ormianką, co jest nie tak. Widzieliśmy dalej, słyszeliśmy lepiej, czuliśmy dogłębniej. Dopiero przy wieczornym ognisku ktoś nam wyjaśnił, że to efekt czystego powietrza.
Z olbrzymim zdziwieniem obserwuję od paru miesięcy spory mieszkańców Podlasia z ekologami i dyskusję o tym, czy przeciąć na pół Dolinę Rospudy, czy zabijać dalej mieszkańców Augustowa. W ogóle nie rozumiem tego nielogicznego dyskursu.
Wynikałoby bowiem z niego, że kto jest za zachowaniem unikatowej w skali światowej torfowej doliny, ten jest mordercą pragnącym śmierci tysięcy dzieci maszerujących w mundurkach do szkoły i staruszek idących do kościoła. Nie rozumiem, dlaczego argument śmierci pada bez żadnych pośrednich argumentów, jakimi w moim ułomnym rozumowaniu są ekrany przy jezdniach, kładki nad ulicami, światła, a wreszcie … alternatywna obwodnica Augustowa?
Ostatnio wskutek agresywnej kampanii reklamowej zajrzałem na strony Ministerstwa Transportu i Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad. I odkryłem, że to nie tylko szkołę dotknęło to upolitycznienie i ideologizacja, które powoli zniechęcają mnie do własnego zawodu. Oto i tam czytam o spisku kilkudziesięciu osób wspieranych przez Gazetę Wyborczą przeciwko narodowi polskiemu.
Cóż, jakoś tak przekonałem się ostatnio, że nie warto czytać autorów, których pierwszym i głównym argumentem jest walka z tym dziennikiem. Mimo to doczytałem do końca propagandowe materiały Generalnej Dyrekcji Dróg Krajowych i Autostrad, dostępne na stronie o nazwie równie żartobliwej, jak nazwa partii Prawo i Sprawiedliwość, mianowicie Rospuda Tak, a następnie z czystym sumieniem wystąpiłem o drugi paszport, paszport obywatela Doliny Rospudy. Co ciekawe, paszport taki przede mną załatwiło już sobie czterdziestu ośmiu mieszkańców Augustowa.
Jeśli się jeszcze zastanawiasz nad tym, czy warto kruszyć kopie o Rospudę, polecam piękny wygaszacz ekranu na komputer.

Dodatek motywacyjny czy upomnienie?

Niektórzy uczniowie mają pracowite wakacje nie tylko dlatego, że pracują w domu albo dorabiają do kieszonkowego, ale także dlatego, że pod koniec sierpnia czekają ich egzaminy poprawkowe z różnych przedmiotów.
Ja zafundowałem sobie w tym roku spotkanie z dwoma panami, ale od jakiegoś czasu kontaktuje się ze mną w sprawach sierpniowych poprawek jeszcze kilku uczniów, okazuje się bowiem, że jestem jedynym nauczycielem, z którym są w stanie się skontaktować. Pisałem już o tym, że uczniowie znają mój numer telefonu, mają na mnie namiary przez komunikatory internetowe, email i platformę e-learningu, a także o tym, że nie tylko mi to nie przeszkadza, ale sporadycznie dostarcza dużo satysfakcji.
W gruncie rzeczy smutne jest to, że uczniowie – nawet tacy, których w ogóle nie uczę – pytają mnie o terminy egzaminów poprawkowych z nie mojego przedmiotu. Albo o to, jak taki egzamin wygląda. Jeden z tych uczniów umówił się nawet podobno w szkole z nauczycielem, ale gdy przyszedł na spotkanie i nauczyciela nie zastał, nie udało mu się z nim w żaden sposób skontaktować.
W ostatnich miesiącach kilkakrotnie zostałem też postawiony w niezręcznej sytuacji, gdy uczeń spytał mnie wprost o numer telefonu do kogoś z nauczycieli. Nie chcąc podawać tego numeru wbrew czyjejś woli wdawałem się następnie w skomplikowaną zabawę w głuchy telefon, pośrednicząc w wymianie informacji między nimi.
Właściwie rozumiem belferską potrzebę prywatności, ale w dobie telefonów filtrujących rozmowy przychodzące w oparciu o identyfikację numeru, w dobie coraz sprawniejszych filtrów przeciwspamowych i komunikatorów blokujących rozmowy przychodzące od osób nieautoryzowanych, ochrona tej prywatności właściwie nie wymaga trzymania w tajemnicy wszelkich namiarów na siebie. Dobrze jest sobie zapewnić jakiś kanał komunikacji z uczniami. Polski, angielski, niemiecki, matematyka, fizyka czy historia są bez wątpienia przedmiotami, ale to właśnie uczniów musimy w pracy traktować podmiotowo. Także tych, którzy do nas czy do naszego przedmiotu mają umiarkowany szacunek.
Swoją drogą ciekawe, czy za wakacyjne pośrednictwo w kontaktach uczniów ze szkołą dostanę dodatek motywacyjny, czy raczej powinienem się liczyć z upomnieniem za spoufalanie się z nimi?

Amnestia maturalna raz jeszcze

Nie powinno się kopać leżącego, tym bardziej trupa, a po orzeczeniu niekonstytucyjności ubiegłorocznego rozporządzenia ministra Giertycha o ocenianiu amnestia maturalna jest de facto trupem. Chciałbym jednak zwrócić uwagę na pewien aspekt tego prawnego i egzaminacyjnego kuriozum. Aspekt ten nie był chyba wystarczająco głośno poruszany, bo amnestia z założenia była tak wielkim absurdem, że nikt nie pochylał się nad szczegółami.
Załóżmy, iż wśród moich tegorocznych absolwentów jest dwóch Marcinków, z których jeden maturę zdał, korzystając z amnestii, czyli otrzymując świadectwo maturalne, chociaż oblał z jednego przedmiotu, a drugi nie zdał, ponieważ oblał maturę z dwóch przedmiotów.
Przyjrzyjmy się uważniej. Marcinek, który matury nie otrzymał, uzyskał po 28% z geografii i pisemnego angielskiego. Nieszczególnie mnie to nawet zdziwiło, bo Marcinek nigdy się do nauki nie przykładał, w klasie maturalnej nie zaszczycił mnie obecnością na żadnym fakultecie, a na lekcjach przeważnie był nieobecny – jeśli nie ciałem, to przynajmniej duchem. Powtarzał też klasę z powodu mojego przedmiotu. Taki – z całą sympatią – obibok. Mimo to jednak szkoda mi Marcinka, bo przecież z obu tych egzaminów zabrakło mu jednego punktu, by zdać.
Marcinek drugi otrzymał zaledwie 16% punktów z egzaminu z matematyki, ale dzięki amnestii maturalnej ministra Giertycha ma świadectwo maturalne w kieszeni, ponieważ zdał wszystkie inne egzaminy, a średnia wyników znacząco przekracza 30%.
Obaj panowie zdawali egzamin z przedmiotów, które sami sobie wybrali (z wyjątkiem języka polskiego, który zdają wszyscy maturzyści). Wydawałoby się, że powinni w równym stopniu ponosić konsekwencje tego wyboru, tak się jednak nie stało. Mechanizm stworzony rozporządzeniem ministra Giertycha sprawił, że jeden z nich, któremu zabrakło 14% punktów do tego, by zdać egzamin z matematyki na poziomie podstawowym, świadectwo otrzymał i poszedł na uczelnię techniczną, podczas gdy drugi, któremu z dwóch przedmiotów zabrakło po jednym punkcie, nie będzie mógł w tym roku pójść na studia.
Po uchyleniu rozporządzenia sytuacja, w której promuje się ucznia otrzymującego połowę punktów potrzebnych do zdania egzaminu, jaki sam sobie wybrał, a nie promuje się ucznia, który był blisko progowej liczby punktów na dwóch egzaminach, nie będzie możliwa. W przyszłym roku w analogicznej sytuacji obaj uczniowie nie otrzymaliby świadectwa dojrzałości. I całe szczęście.
Ale to przykład na to, jak bardzo wszelkie furtki, ulgi, precedensy prowadzą do niesprawiedliwości. Słusznie mówi Tadeusz, że sprawiedliwiej by już było znieść w ogóle pojęcie „zdał/nie zdał” i drukować świadectwa dojrzałości wszystkim, którzy przystąpią do matury, nawet jeśli ktoś uzyska ze wszystkich egzaminów zero punktów. Uczelnie i tak będą wiedziały, co z tym zrobić.

Po polsku nie wystarczy

Spędziłem część weekendu oceniając pewien egzamin, a przynajmniej jego część w postaci zadania otwartego, jakie zdający mieli napisać w jednym, wybranym przez siebie, języku obcym: angielskim, francuskim, niemieckim lub rosyjskim. Zadaniem tym było napisanie prostego, szablonowego zaproszenia.
Słabi językowo uczniowie przetwarzali na potrzeby tego zadania teksty dostarczone w innych częściach arkusza i jakoś sobie radzili. Ale widziałem przynajmniej z setkę prac, w których osoba zdająca – i to czasami, sądząc po wynikach innych zadań, sprawiająca wrażenie dość uzdolnionej – mimo wyraźnego polecenia, by napisać zaproszenie w języku obcym, pisała je po polsku. Niektórzy nawet starannie przepisywali polecenie zadania ze słowami „w języku obcym”, podkreślali je, a następnie pisali… po polsku.
Najwyraźniej nie wystarczy, by polecenie na egzaminie było po polsku, by wszyscy zrozumieli, co mają zrobić. Szkoda, że niektórzy przez to pewnie obleją, bo zadanie było banalnie proste, a im zabraknie parę punktów.

Opublikowano
Umieszczono w kategoriach: Bez kategorii Tagi ,

Uczniowie ze spluwami

Pan Eugeniusz urodził się w 1931 roku, chociaż w zamęcie transgranicznej przeprowadzki doszło do jakiegoś przekłamania i we wszystkich dokumentach ma wpisany rok 1932. Jego życie toczyło się w zasadniczej swojej części pomiędzy wioską w województwie stanisławowskim a stolicą Dolnego Śląska, ale przedwczoraj wrócił właśnie z wczasów w Słowenii.
Odwiedzam pana Eugeniusza raz na kilka miesięcy, czasem i rzadziej, z psem. Tym razem ten starszy pan na powitanie zadaje mi pytanie, jak ja sobie teraz radzę w pracy z tym Giertychem nad sobą. Domyśla się, że pewnie mi niełatwo, bo przecież ja poszedłem do pracy w szkole z zamiłowania, a jak nauczyciel z powołaniem ma pracować w dzisiejszej szkole i czerpać z tego satysfakcję?
Po wojnie pan Eugeniusz chodził do gimnazjum w szkole, która po dziś dzień jest jednym z najlepszych i najbardziej znanych w Polsce częstochowskich liceów, rozsławionym u schyłku ubiegłego stulecia przebojem zespołu rockowego składającego się z jego absolwentów. Do pierwszej klasy gimnazjum chodził dość krótko, bo w czasie roku szkolnego przesunięto go szybko do drugiej, ale takie szarady z pominięciem wieku ucznia były wtedy całkowicie na porządku dziennym.
W klasie Eugeniusza razem z nim byli uczniowie dwudziestoletni, którym wojna przerwała normalny cykl kształcenia. Wspomina, że w pewnym okresie prawie każdy przychodził do szkoły z bronią palną, a kilku kolegów – „kombatantów” Armii Krajowej – nie wahało się tej broni użyć, jeśli nie strzelając w powietrze, to przynajmniej grożąc nią nauczycielom. Był taki nauczyciel, który tylko kilka razy ośmielił się spróbować postawić ocenę niedostateczną tym dziarskim kowbojom, na co oni natychmiast wyciągali spluwę i mówili mu: „Panie profesorze, pan wie, że ja jestem z Armii Krajowej. Mnie życie i śmierć jednakowo bliskie albo jednakowo straszne. I wszystko mi jedno, czy moje czy Pana. Niech Pan wybiera: albo strzelam do jednego z nas, albo zmienia Pan tę ocenę.” Po zmianie kilku ocen niedostatecznych na trzy z plusem profesor więcej już nie ryzykował, a po roku odszedł z pracy.
Co ciekawe, pan Eugeniusz wspomina także kilku profesorów, przy których żaden uczeń nie ośmieliłby się nawet odezwać bez pozwolenia, a co dopiero wymachiwać pistoletem. Na ich lekcjach słychać było przelatującą nad katedrą muchę. Jeden z tych profesorów był tak biedny, że uczniowie ze wsi przynosili mu masło, a pewnego dnia klasa kupiła mu pączka w ciastkarni.
Pan Eugeniusz mówi w pewnym momencie coś, z czym się zdecydowanie zgadzam. Uczniowie zawsze zakładali kosze na głowy nauczycieli i zawsze będą to robili, tyle że będzie to przybierało różne formy. I całe szczęście, że uczniowie to robią. Dają w ten sposób do zrozumienia niektórym nauczycielom, że lepiej zrealizują się zawodowo gdzie indziej. Opowiadano mi kiedyś o jednym takim panu, który jest bardzo wdzięczny uczniom z technikum za to, że rozpalili ognisko na jednej z jego lekcji. Pracuje teraz gdzie indziej, zarabia więcej i jest szczęśliwy.