Restauracja wyznaniowa

Znam parę osób, które drażni myśl o koszernych barach na krakowskim Kazimierzu. Jest to myśl dla nich niepokojąca, ponieważ – chociaż pewnie by się do tego nie przyznały – dręczą je lekkie, podświadome fobie antysemickie. Z olbrzymim zaskoczeniem natknąłem się dzisiaj na przykład, który pewnie te same osoby uznałyby za mniej bulwersujący, choć – w gruncie rzeczy – sytuacja jest analogiczna.
Bywa, że jadę do pracy środkami transportu publicznego. Czekając na swój autobus, zaglądam wówczas często do centrum handlowego w Czyżynach, a jeśli nie mam żadnych zakupów do zrobienia, a burczy mi delikatnie w brzuchu, posilam się w lokalu na pasażu. Dziś miałem tam ochotę zjeść trochę zieleniny i wyjątkowo dobrego kurczaka w cieście, który zawsze jest tam dostępny, ale – ku mojemu ogromnemu zaskoczeniu – zostałem przez personel pouczony, że mamy Środę Popielcową, obowiązuje post i w związku z tym mam do wyboru kilka rodzajów ryb, przyrządzonych na różne sposoby.
Lubię ryby. Lubię surówki. Lubię ten lokal, ale nigdy już tam nie zajrzę. Po drugiej stronie korytarza jest KFC. Bez mrugnięcia okiem mnie i kilku klientom przede mną wydano różne wersje dań z kurczaka, nie komentując naszego wyboru ani nas nie pouczając. Wydałem około 10 zł mniej, niż zwykle wydaję u serwującej po katolicku konkurencji, a pojadłem do syta i nie gorzej niż zwykle. Zajadając, przypomniałem sobie, że przecież parę dni temu spędziłem przy sąsiednim stoliku pół godziny z kimś bardzo bliskim, kto wolał jeść tu, niż tam, gdzie ja zwykle. Potem dotarło do mnie, że prawie każdy mój maturzysta, który jest na wagarach, zalicza podczas nich właśnie KFC – w Plazie, na osiedlu Niepodległości, na Andersa, w Krokusie albo właśnie w Czyżynach. I że z KFC – tym na Andersa – mam parę naprawdę miłych, intymnych wspomnień.
Jestem pewien, że od sklepów, punktów usługowych i restauracji nie oczekuję, by mnie pouczały o dogmatach religijnych. Jestem pewien, że stojąc w korku na Matecznym nie spodziewam się, że do mojego samochodu podejdzie ksiądz i będzie posypywał moją głowę popiołem, niczym bezdomni myjący szyby na skrzyżowaniach czy inwalidzi wciskający reklamy. Od handlowców i usługodawców spodziewam się, że będą się starali zarabiać pieniądze sprzedając mi takie towary i świadcząc mi takie usługi, jakich ja sobie zażyczę. Nawet jeśli będą próbować sprzedać nowego Kindle Paperwhite za kilkaset złotych więcej, niż kosztuje on na Amazonie, tak jak próbują to zrobić właściciele stoiska w Galerii Krakowskiej znajdującego się piętro pod stoiskiem, gdzie pracują Kasia i Sylwia. W galeriach handlowych jest miejsce na ekonomię, nie na rekolekcje.

Karnawał w Kolonii

Według przepowiedni Malachiasza, listy krótkich sentencji łacińskich, opisujących rzekomo wszystkich papieży, będącej w rzeczywistości fałszerstwem mającym doprowadzić do wyboru pożądanego kandydata, kolejny papież, którego kolegium kardynalskie wkrótce wybierze, będzie ostatnim. Pontyfikat „Piotra Rzymianina” ma się zakończyć zniszczeniem Rzymu i Sądem Ostatecznym. Końcowe zdanie przepowiedni brzmi:

In persecutione extrema S. R. E. sedebit Petrus Romanus, qui pascet oves in multis tribulationibus: quibus transactis civitas septicollis deruetur et judex tremendus judicabit populum. Finis.

Abdykacja Benedykta XVI, określanego w przepowiedni jako „Gloria olivae”, zaskoczyła mnie i wstrząsnęła mną silnie, chociaż na instytucję kościelną od dawna patrzę z boku i z dużym dystansem. Przykleiłem się do telewizora na dobre półtorej godziny i słuchałem z zapartym tchem, co mają do powiedzenia na ten temat polscy hierarchowie, księża, dziennikarze stacji religijnych i innych mediów, a także zwykli Polacy – wierni i trzymający się z dala od kościoła. Nie licząc przerw na reklamę, każda minuta w polskich stacjach informacyjnych była poświęcona decyzji papieża, nawet jeśli przez chwilę można było odnieść inne wrażenie.

Znudzony trochę słuchaniem ciągle tych samych osób, tych samych komentarzy, utrzymanych w tym samym tonie, pomyślałem ze szczerym zainteresowaniem, że warto by było posłuchać, jak na decyzję o ustąpieniu z papieskiego tronu niemieckiego papieża patrzą nasi sąsiedzi Niemcy.
Przejrzałem szybko wszystkie niemieckie kanały, jakie akurat miałem pod ręką dostępne. Leciały na nich filmy i teleturnieje, a na niemieckiej „jedynce” (ARD) trwała transmisja karnawałowej parady w Kolonii, mieście, do którego Benedykt XVI udał się w swoją pierwszą podróż apostolską podczas dobiegającego właśnie końca pontyfikatu. Rozentuzjazmowani uczestnicy pochodu wymachiwali kwiatami, tańczyli w kolorowych, pomysłowych przebraniach, pozdrawiali rozbawionych przechodniów i obserwatorów, licznie zgromadzonych na trasie ich marszu. Po półgodzinnym oglądaniu parady przełączyłem się ponownie na obsesyjnie przejęty losem opuszczanego przez Benedykta XVI tronu Stolicy Piotrowej kanał, określany przez niektórych mianem „polskojęzycznej telewizji niemieckiej”. A obojętność Niemców na to, co wydarzyło się właśnie w Rzymie, i co nie ma precedensu w historii współczesnej, kazała mi się zastanowić nad tym, czy przepowiednia Melechiasza nie okaże się czasem w pewnym sensie prawdziwa. Sąd Ostateczny to może nie przyjdzie, Rzym jako miasto w ruinach może nie legnie, ale instytucja papiestwa zdaje się dobiegać końca, nie tylko dlatego, że Melechiasz przewidział dla Benedykta XVI tylko jednego następcę. Człowiek, którego poprzednicy decydowali o losach państw i narodów, okazuje się być mniej interesujący, niż ludzie pajacujący na ulicach Kolonii.

Przecena

Po śmierci Józefa Glempa rzuciła mi się w oczy przecena (a może promocja) książki mu poświęconej w księgarni w pasażu Carrefoura. Czytam wspomnienia hierarchów, dziennikarzy i polityków o zmarłym prymasie seniorze i nie mogę się oprzeć wrażeniu, że nie tylko książki, ale także słowa tracą w przedziwny sposób na wartości. Dowiaduję się nagle, że prymas Glemp był człowiekiem dialogu, cechowały go otwartość na ludzi i ich problemy, umiejętność słuchania, rozwaga i mądrość.
Jakoś inaczej zapamiętałem prymasa. Nie był szczególnie istotną osobą w moim życiu, ale wspomniałem o nim na blogu dwukrotnie: na marginesie komentarza do wypowiedzi biskupa Życińskiego o krzyżach w lubelskim liceum i pisząc o pogrzebie prezydenta Kaczorowskiego (jak się później okazało, był to w rzeczywistości pogrzeb innej osoby). W latach dziewięćdziesiątych kilka homilii Józefa Glempa wygłoszonych z jasnogórskiego „szczytu” zalazło mi za skórę niezwykle głęboko i zraziło mnie bardzo do polskiego kościoła katolickiego. Ale nie mam tego prymasowi za złe. Niech spoczywa w pokoju. To, co pod Jasną Górą dzieje się współcześnie, jest dużo gorsze i budzi u mnie większą niechęć. Jednakże – zamiast się niepotrzebnie unosić – tak o prymasie, jak o „kibicach”, wypada dziś jedynie pomilczeć.

Mitologia

Tomek Łysakowski, pokazując na swoim blogu poniższy film ze statystykami o kosztach finansowania kościołów i wyznań w Rzeczpospolitej, komentuje bardzo dobitnie przedstawione dane i daje wyraz swojemu jednoznacznie negatywnemu stosunkowi do polityki sponsorowania „ciemnoty i nienawiści” przez „państwo Tuska”.
Obejrzałem poniższy film z zainteresowaniem, ale nie wydaje mi się, by Donald Tusk był w tym kontekście gorszy niż kilku jego poprzedników. W ogóle mnie śmieszy, gdy ktoś uważa, że premier jest odpowiedzialny za wszystko – od fiaska negocjacji policji z bandytą w mieście powiatowym w Podkarpackim po przykry dla mnie i dla moich rozmówców fakt, że dzisiaj rano zaspałem i – nie chcąc się spóźnić na autobus – nie umyłem sobie zębów.
Oglądając ten film, zastanawiam się, czy ktoś faktycznie poda do sądu jego autora – łatwego chyba do zidentyfikowania. A jeśli tak, to za co. Bo przecież podane przez niego liczby są pewnie zaczerpnięte z jakiegoś wiarygodnego źródła i trudno będzie im zaprzeczyć. Ja bym stawiał na to, że prędzej komuś nie spodoba się zdjęcie użyte jako tło pod napisami w drugiej części filmu. Bo na to, że słowo „mitologia” używane wielokrotnie jako synonim wiary katolickiej, może obrażać czyjeś uczucia religijne, czytelnicy „Frondy” pewnie nie wpadną. Ciężko by zresztą chyba było obronić takie stanowisko w sądzie.
Idąc w tych rozmyślaniach o jeden krok dalej, zastanawiam się nad tym, jak daleko sięga nieszczęsny artykuł 196 kodeksu karnego. Czy przedstawienie w złym świetle postaci mitologicznej, na przykład karykatura Zeusa, który – po kilku głębszych – ma problemy z ciskaniem gromami i trafia nie tam, gdzie zamierza, stanowiłoby obrazę uczuć religijnych? Albo – jeszcze dalej – czy każda postać mitologiczna jest w równym stopniu chroniona, bez względu na to, czy jest bogiem, półbogiem, człowiekiem czy jeszcze kimś innym? Na przykład, czy równej ochronie podlegają Zeus, Syzyf i Helena Trojańska?
Im dłużej myślę o artykule 196, tym bardziej boli mnie głowa.

O artykule 196 pisałem już kilkakrotnie, między innymi tu:
Pussy Riot;
Artykuł 196 KK.

Korona i jabłko

W drugiej dekadzie XXI wieku, w cywilizowanym kraju w środku Europy, w czterdziestotysięcznym mieście powiatowym, ludzie ochoczo wierzą w to, że znajdująca się w kościele Dominikanów czternastowieczna figurka Maryi opłakującej Jezusa domaga się pilnie przychodzenia do kościoła z biżuterią na nową koronę dla siebie i dla Syna. Mieszkańcy Jarosławia znoszą więc wota dla Matki Bożej w postaci złota i srebra jako „wynagrodzenie za wszystkie grzechy i zło”, a także odmawiają różaniec pokutny. Dominikanie liczą, że nowe insygnia władzy powstaną na tyle szybko, że papież zdąży je poświęcić przed planowaną na 15 września uroczystością trzechsetlecia bazyliki.
Jarosławianie uważają, że Pieta w cudowny sposób dała znak, iż życzy sobie nowych koron, ponieważ dotychczasowe „w niewytłumaczalny sposób” spadły z niej podczas sprawowania liturgii przy obrazie. Gdy czytam, jak jednoznaczny wydaje się ten „znak” wiernym i opiekunom figury, nie mogę jakoś się oprzeć skojarzeniom ze stereotypem katolicyzmu, jaki znamy z kinematografii i literatury.
Skąd ta pewność, że Maryja i Jezus chcą nowych koron? Może przeciwnie, chcą pozbyć się zbędnego ciężaru i przekazać go na jakiś zbożny cel, może na Wielką Orkiestrę Świątecznej Pomocy? A może chcą, by odwiedzający kościół mogli podziwiać rzeźbę w kształcie zbliżonym do zamysłu czternastowiecznego artysty, a nie przysłoniętą klejnotami? Złośliwi twierdzą, że jeśli już rozpatrywać to jako karę za grzechy, to może należy to pozbycie się koron uznać za akt abdykacji?
Niewytłumaczalny upadek koron z rzeźby w Jarosławiu przypomina trochę historię o tym, jak to Sir Isaac Newton uświadomił sobie pod drzewem jabłoni, iż spadające jabłko leci zawsze w dół, ku środkowi Ziemi, a nigdy w bok czy w górę. Ten fakt też wówczas wydawał mu się niewytłumaczalny. Wyjaśnienia można znaleźć w opublikowanym przez niego w 1687 roku dziele „Philosophiae naturalis principia mathematica”. Jak nam jednak po kilkuset latach wiadomo, fizyka newtonowska nie opisuje rzeczywistości idealnie, a nasze rozumienie świata od tamtej pory znacznie się zmieniło.
Miejmy w każdym razie nadzieję, że tak problem z jabłkiem, jak i problem z koronami, zostaną jednoznacznie rozwiązane, z pożytkiem dla nas wszystkich.

Marazm i bezcelowość

Przy okazji rozmowy Elizy Michalik z szefem Młodzieży Wszechpolskiej – rozmowy, którą można by nazwać niesmaczną, gdyby nie ratujące sytuację elokwencja, obycie, intelekt i refleks dziennikarki Superstacji – przypomniałem sobie wpadkę, jaką zaliczył kiedyś znajomy katecheta, człowiek skądinąd bardzo sympatyczny i otwarty, którego w kontaktach prywatnych bardzo sobie cenię. Podobnie jak Robert Winnicki uważa katolicyzm za jedyną prawdziwą religię, a jego instytucje – jego zdaniem – jako jedyne wywodzą się bezpośrednio od Jezusa i świętego Piotra, tak i mój znajomy dał się niepotrzebnie zapędzić w kozi róg grupie dorosłych uczniów i – zamiast rozpalać w nich szczery entuzjazm do nauczania katolickiego – przez kilkanaście minut roztaczał przed nimi wizję tego, jak bezcelowe, smutne i pozbawione sensu jest życie poza wspólnotą kościoła. Dwa najpotężniejsze działa, jakie – zapewne w dobrej wierze – wytoczył, trafiły – chyba nie tylko moim zdaniem – kulą w płot.
Po pierwsze, panowie dowiedzieli się, że jeżeli nie odbędą pełnego cyklu kształcenia katechetycznego przewidzianego dla szkoły średniej, nie otrzymają świadectwa ukończenia kursu przedmałżeńskiego, albo w ogóle odłączą się w swoim prywatnym życiu od kościoła, to mają mniejsze szanse na udany podryw. Jaka bowiem dziewczyna zechce się wiązać z chłopakiem, który nie będzie jej w stanie zagwarantować wymarzonego ślubu przed ołtarzem, w białym welonie, z majestatycznym przejściem główną nawą?
Po drugie, jeśli ktoś pozbawia się możliwości katolickiego pogrzebu, to lepiej iść od razu położyć się pod płotem cmentarnym, umrzeć i ulec rozkładowi, bo będzie to mniejsza hańba niż pogrzeb bez księdza, bez pokropku, bez mszy świętej. Pogrzeb świecki to przecież rozpaczliwy akt desperacji, uroczystość żenująca dla uczestników i pogrążająca tylko zmarłego w ich pamięci.
Argumentacja tego typu, koncentrująca się na negatywnych stereotypach, wydaje mi się mało przekonująca, a na pewno dużo mniej entuzjastyczna niż wiele ateistycznych i agnostycznych inicjatyw popularnych obecnie na całym świecie, których pierwowzorem była chyba akcja radosnych reklam na londyńskich autobusach, i w którą wpisują się poniekąd polskie billboardy „Nie zabijam, nie kradnę, nie wierzę”.
Poza tym, śluby i pogrzeby humanistyczne stają się – co by nie mówić – coraz bardziej popularne, a społeczeństwo przyzwyczaja się do tego, że uroczystości te mogą być organizowane w różny sposób, niekoniecznie po katolicku. Po wystawnym i – w moim odczuciu – przesadnie religijnym pogrzebie prezydenta Rzeczpospolitej, pochowanego tak, jakby był członkiem episkopatu, świeckie pogrzeby kolejnych znanych i cenionych osób świata polityki i sztuki wydają się o wiele bardziej taktowne i na miejscu. Trudno też uważać je za nihilistyczne. Także ślub poza kościołem daje spontanicznym nowożeńcom możliwość wykazania się dużo większą pomysłowością, kreatywnością, oryginalnością, nie wspominając już o tym, że bywa niezwykle uroczysty i wystawny.
Byłem już na wielu pogrzebach, na których ksiądz zepsuł swoim kazaniem powagę ceremonii. Na przykład mówiąc przez kilkanaście minut o walce z aborcją podczas pogrzebu zostawiającego po sobie liczną rodzinę osiemdziesięciolatka, albo opowiadając bzdury o tym, że zmarły walczył z laicyzacją życia publicznego, bo czterdzieści lat temu przyszedł do kościoła ochrzcić obie swoje córki. Po jednym z takich pogrzebów przypadkowo stanąłem na światłach pod Jasną Górą za samochodem firmy organizującej pogrzeby świeckie i pomyślałem, że oni nie dopuściliby się chyba takiego faux pas.

Nie zohydzić historii

Informację z „Gazety Wyborczej” o Grobie Pańskim na Jasnej Górze przyjąłem z takim niedowierzaniem, że nie wytrzymałem i przeszedłem się sam zobaczyć, czy to prawda, czy paskudna insynuacja złowrogiej, antypolskiej gazety, która rzuca oszczerstwa pod adresem kościoła. Galeria zdjęć wyglądała wprawdzie dość wiarygodnie, ale nie chciało mi się jakoś wierzyć, że w jednym z największych katolickich sanktuariów w Polsce urządzono sobie szopkę z symbolicznej dekoracji wielkopiątkowej i poświęcono tę dekorację pamięci katastrofy lotniczej pod Smoleńskiem w ubiegłym roku, w której to zginął polski prezydent z małżonką i blisko setka innych osób, podążających na uroczystości rocznicowe do Katynia. Wydawało mi się niemożliwe, że ktoś celowo rozstawił w kaplicy cudownego obrazu dziewięćdziesiąt sześć drewnianych krzyży, a przykryte ciało Jezusa umieścił na instalacji składającej się z wielometrowej wstęgi polskiej flagi oraz czarnej folii, mającej się kojarzyć z tą, na której układano nosze z ciałami ofiar katastrofy smoleńskiej. Wśród innych elementów umieszczono też brzozy, o które zawadził prezydencki samolot, a także świece mające przypominać żałobę Polaków na Krakowskim Przedmieściu.
Na Jasnej Górze na własne oczy, ale z równym niedowierzaniem, patrzyłem na niezrozumiałe dla mnie pomieszanie religii z polityką. O ile miałem jeszcze jakąś nadzieję, że smoleńska interpretacja „Gazety” to pomyłka, moje wątpliwości rozwiały billboardy zawieszone na dziedzińcu przed kaplicą, na których umieszczono podpisane zdjęcia wszystkich ofiar wypadku sprzed ponad roku.

Zastanawiam się, na ile ta instalacja szanuje pamięć osób, które zginęły w katastrofie, a były ateistami, feministkami, kontestowały katolicki światopogląd. Czy ustawianie im krzyży przysłaniających ołtarz z cudownym obrazem nie jest przywłaszczaniem sobie ich śmierci do własnych celów? Zastanawiam się, jak należy właściwie rozumieć ułożenie ciała Chrystusa na biało-czerwonej fladze.
To, że kościół katolicki w Polsce zdaje się coraz bardziej kościołem jednej opcji politycznej, w sumie niewiele mnie obchodzi. To, że zamyka się na ludzi, którzy szukają w nim bardziej intelektualnej refleksji nad pierwotnymi i uniwersalnymi znakami chrześcijaństwa, to też nie mój problem. Czuję się jednak odpowiedzialny za coś innego: co zrobić, by pamięć o tym tragicznym wydarzeniu przetrwała i nie została zawłaszczona przez radykalne skrzydło narodowo – katolickie? Jak sprawić, by przyszłe pokolenia wiedziały, że w prezydenckim samolocie zginęli ludzie wszystkich opcji politycznych i światopoglądowych, którzy umieli się jakoś dogadać i wsiąść na pokład jednego samolotu, i dla których kłócenie się bez końca o pierdoły, jakiego jesteśmy obecnie świadkami, byłoby nie do pomyślenia? Czy ci ludzie uwierzyliby, że w ich imieniu ktoś będzie odprawiał żenujące harce wokół krzyża albo licytował się o ilość i lokalizację pomników? Czy uwierzyliby, że ktoś im poświęci dekorację Grobu Pańskiego na Jasnej Górze?
Mnie Smoleńsk zupełnie już obrzydł i nie mogę o nim słuchać ani czytać. Nie tylko mnie, bo blokująca smoleńskie treści wtyczka do przeglądarek internetowych bije rekordy popularności. Będzie szkoda, jeśli ta nieprzerwana histeria i żałoba sprawi, że katastrofa smoleńska zostanie przez kogoś zawłaszczona i jej obraz w świadomości przyszłych historyków ulegnie zafałszowaniu. Pamiętajmy, że to byli normalni ludzie, i że wielkość tej tragedii polegała także na różnorodności ofiar. Niektórzy w sekundzie śmierci być może odmawiali różaniec, niektórzy – co akurat wiemy na pewno – krzyczeli „K…wa!”, ale nikt z nich nie chciałby chyba być przedmiotem nieskończonych targów politycznych.

Szkolne Parady Równości

W mojej szkole (publicznej, dodam dla porządku), odbywają się – średnio więcej niż raz w miesiącu – msze święte. Nie ma w zasadzie żadnych świeckich uroczystości, akademii, apeli, każde święto jest obchodzone w ten sam monotonny sposób, mszą świętą. A to na sali gimnastycznej, a to na placu przed szkołą, cała dziatwa ma obowiązek uczestniczyć. Zwykle mszę organizuje się po pierwszej lekcji, nauczyciel ma sprawdzić obecność, zamknąć plecaki w klasie, zaprowadzić na mszę i dopilnować, by młodzież modliła się jak należy. Zupełnie świadomie mszy nie organizuje się przed lekcjami czy po lekcjach, bo przecież stanowiłoby to pretekst dla uczniów do tego, by z niej uciec. Kiedyś męska, maturalna klasa technikum została zresztą za taką ucieczkę z mszy zmieszana z błotem przez byłego dyrektora, a za karę mieli wyjaśnić pisemnie, dlaczego nie są patriotami.
Do tej pory miałem to w nosie. Po prostu na msze nie chodziłem, u mnie przesiadywała młodzież, która na mszę nie szła i wiedziała, że ja tam nikogo zaganiać nie będę. Ale nowy szef postanowił dać mi ciężki orzech do zgryzienia i planuje mi od września dać wychowawstwo, przez co stanę się nagle – jak rozumiem – odpowiedzialny za przebywanie moich uczniów na mszy. Pierwszą z nich będzie msza inaugurująca rok szkolny, bo – jak co roku – nie ma w ogóle żadnej uroczystości rozpoczynającej rok szkolny, jest tylko msza święta, a po niej godzina wychowawcza. Nie wiadomo, na którą godzinę mają przyjść do szkoły uczniowie, którzy nie mają zamiaru uczestniczyć w religijnych obrzędach, nie wiadomo zresztą, po co mieliby tego dnia przyjść do szkoły, skoro żadna świecka uroczystość nie jest przewidziana.
W minionym roku szkolnym bardzo mnie poruszyła rozmowa z jakimś chłopcem, którego nie znam, uczniem naszej szkoły. Spytałem się go podczas jednej z takich mszy, czemu siedzi na korytarzu. Był przerażony i zaczął mi się nerwowo tłumaczyć, że nie jest katolikiem, co zresztą nie jest w naszej okolicy niezwykłe, bo mieszka tu wielu Świadków Jehowy. Zaproponowałem mu, żeby wszedł do pracowni do mnie, a nie siedział na korytarzu, ale był przerażony, coś postękał, a za moment, jak wróciłem, już go nie było.
Osobiście szanuję to, że ludzie się modlą albo chodzą do kościoła, nie mam nic przeciwko temu, ich sprawa. W dniu katastrofy prezydenckiego samolotu powiedziałem panom, z którymi miałem zajęcia, że jeśli ktoś chce iść na Wawel na mszę, to nie ma problemu, nie będę w ogóle sprawdzał obecności. Ostatecznie, większość z nich nie skorzystała i przyszła normalnie.
Moi dorośli uczniowie wiedzą już o tym, że ja ich na mszę nie gonię i kto chce, idzie, a kto nie chce, nie idzie. Ale ten chłopak na korytarzu był naprawdę roztrzęsiony i myślał, że ja go tam chcę zapędzić. Zresztą nie dziwię mu się, bo moi koledzy i koleżanki nauczyciele mają do tego niekiedy dość szokujące moim zdaniem podejście, na przykład podczas mszy patrolują okolicę szkoły sprawdzając, czy ktoś czasem nie uciekł i nie poszedł do parku czy pod sklep. Widziałem kiedyś zgraję jakichś nieznanych mi uczniów (ani mnie nie znających zapewne, szkoła jest duża i składa się z różnych zawodówek, techników i liceum), jak chowali się przed takimi patrolującymi okolicę szkoły nauczycielami za przedszkolem w moim bloku. To nie jest moim zdaniem normalna sytuacja i nie przypominam sobie, by moi nauczyciele w podstawówce i liceum byli równie uporczywi w zaganianiu nas na pochody pierwszomajowe. A przecież mieli większe podstawy do tego, by ze strachu przed reżimem socjalistycznego państwa próbować nas indoktrynować.
Tuż przed mszą świętą w jedną z rocznic śmierci Jana Pawła II widziałem, jak jedna z koleżanek odgraża się przez okno uczniom uciekającym ze szkoły, że jeśli nie wrócą natychmiast na mszę, będą mieli nieusprawiedliwioną nieobecność i obniżoną ocenę z zachowania.
Młodzież mogłaby wykorzystywać te częste msze i nabożeństwa jako pretekst do uchylania się od obowiązku szkolnego, ale bywa, że jest wręcz odwrotnie. Jedna z klas, które w tym roku ukończyły szkołę, miała kiedyś iść w takim dniu na wagary i zgodziła się do mnie przyjść napisać klasówkę tylko pod warunkiem, że wpiszę im nieobecność (była wtedy tylko jedna lekcja, a potem cały dzień uroczystości o charakterze sakralnym z udziałem kilku biskupów). Uczniowie potrafią być poważni i odpowiedzialni, ale to wymaga pewnej powagi także z naszej strony.
Muszę uczciwie przyznać, że nie jestem jedynym nauczycielem, który wbrew oficjalnym zarządzeniom tej czy innej dyrekcji nie zmusza nikogo do udziału w obrzędach religijnych, ale jest nas zdecydowana mniejszość. Wśród tych paru nauczycieli, którzy tolerują przebywanie uczniów w klasie podczas mszy, są – nawiasem mówiąc – osoby głęboko wierzące i praktykujące, których zdaniem zmuszanie kogoś do praktyk religijnych wcale nie służy dobrze kościołowi.
Rozumiem też to, że szkoła musi pełnić funkcje wychowawcze i patriotyczne. Ale – z całym szacunkiem – nie wydaje mi się, żeby szkolna sala gimnastyczna była dobrym miejscem na odprawianie mszy świętych, w dodatku obowiązkowych. Wydaje mi się, że jeśli już takie msze się odbywają, co na zasadzie incydentalnej byłbym nawet w stanie zaakceptować, szkoła powinna mieć wypracowaną jakąś procedurę, co proponuje w tym czasie uczniom, którzy – z różnych względów – nie chcą w tych mszach uczestniczyć.
Wydaje mi się, że szkoła publiczna ma obowiązki wychowawcze także wobec uczniów niewierzących. Nie powinno być tak, że każdą okazję obchodzi się przy pomocy mszy świętej i nie ma żadnego innego rodzaju refleksji. Mamy obowiązek wychowywać także tych niewierzących uczniów. Także niewierzący uczniowie mieli prawo przeżywać tragedię w Smoleńsku i mieli prawo w szkole to okazać, tymczasem szkoła nie umiała się zdobyć na nic innego poza dwoma mszami świętymi, na których oczywiście w roli hymnu państwowego odśpiewano „Boże coś Polskę”, a nie „Mazurek Dąbrowskiego”.
Nawet jeśli przyjmiemy, że większość uczniów w szkole deklaruje chodzenie na religię katolicką, opisywany przeze mnie problem nie jest wcale marginalny i nie można go lekceważyć. Uczeń chodzący na religię nie ma obowiązku chodzić na mszę świętą, bo uczestnictwo w praktykach religijnych nie może w żaden sposób być wiązane z ocenianiem z religii. Na religię mają poza tym prawo chodzić uczniowie innych wyznań, tak samo jak katolicy mają prawo wybrać etykę. Podczas rekolekcji, które w naszej szkole również odbywają się na sali gimnastycznej, wielu uczniów mówiło, że nie tyle nie chodzi na rekolekcje, co chodzi na rekolekcje w swojej parafii i nie czuje potrzeby dublować tego w szkole.
Nie wiem zupełnie, jak rozliczać moich wychowanków z obecności w szkole 1 września tego roku, dlatego pozwoliłem sobie spytać o opinię uczestników usenetowej dyskusji na pl.soc.edukacja.szkola.
Niektórzy z nich uważają, że „sprawa jest prosta jak drut”.

Opiera się o kodeks karny, a zwłaszcza o rozdział dotyczący przestępstw przeciwko wolności wyznania i sumienia.
Art. 194. Kto ogranicza człowieka w przysługujących mu prawach ze względu na jego przynależność wyznaniową albo bezwyznaniowość, podlega grzywnie, karze ograniczenia wolności albo pozbawienia wolności do lat 2.
I Konstytucja:
Art. 53.
6. Nikt nie może być zmuszany do uczestniczenia ani do nieuczestniczenia w praktykach religijnych.
7. Nikt nie może być obowiązany przez organy władzy publicznej do ujawnienia swojego światopoglądu, przekonań religijnych lub wyznania.
I tyle w temacie. Prawa konstytucyjne nie podlegają dyskusji. Mówisz: „Nie, bo nie” i nikt nawet nie ma prawa Cię pytać dlaczego.

Inny subskrybent grupy radzi mi:

Gdy kiedyś dyrektor na posiedzeniu RP z okazji zbliżającej się szkolnej uroczystości kazał wychowawcom zaprowadzić młodzież do kościoła na mszę ku czci patrona – zaprotestowałem twierdząc, że to jest sprawa nauczycieli katechetów, a nie wychowawców ani innych nauczycieli. Dyrektor się zapytał o szczegóły – ja mu na to, że sprawa wyznania religijnego jest prywatną sprawą, ale mu powiem: jestem ewangelikiem i zaprowadzenie młodzieży do kościoła, który łamie zasady Ewangelii (kult świętych obrazów i Matki Boskiej) jest dla mnie cięzkim przewinieniem.
Od tamtej chwili mam spokój.

Zairazki z kolei pisze:

A może tak zorganizować w czasie mszy w innym pomieszczeniu szkolnym spotkanie poświęcone etyce? Przecież – o ile pamiętam – etyka w jakiś chory sposób stała się „zamiennikiem” religii.

Ciekawe, że nikt na grupie nie pisze, bym się opamiętał i nie nawołuje mnie do pędzenia trzody przed ołtarz. Tylko że – nawet jeśli wszyscy się zgadzają z tym, że nie powinno się zmuszać do udziału w obrzędach religijnych – nie będzie to takie łatwe, o czym retotycznym pytaniem przypomina mi Jotte.

A masz jaja, szacunek do siebie, wolę walki i perspektywę innej pracy?

No chyba nie mam wyjścia, tylko odpowiedzieć na wszystkie pytania twierdząco.

Dawkins po polsku na YouTube

Jakiś czas temu w filmowym serwisie YouTube.com pojawił się kanał użytkownika niezwykle pracowitego, błyskotliwego, znakomicie znającego angielski i mającego olbrzymią pasję, którą stanowi głoszenie dobrej nowiny. Jeden po drugim na YouTube.com pojawiają się na jego kanale najznakomitsze produkcje popularyzujące światopogląd ateistyczny.
Zapraszam do kanału liberalatheist – tłumaczenia przednie. „Into the hole he goes” w filmie poniżej to wcale nie szczytowe osiągnięcie.

Rocznica druga, a jakby dwudziesta

Dzisiaj rano wszyscy nauczyciele mojej szkoły raźno pomaszerowali na pierwszą lekcję z identyczną – bez względu na nauczany przedmiot – ściągą, konspektem, czy scenariuszem lekcji, jak by tego nie nazwać. Na kartce formatu A4 napisano nam tekst Modlitwy Pańskiej, na wypadek gdyby ktoś z nas nie umiał tego „Ojcze nasz” odklepać albo miałby się pomylić. Należało odmówić z młodzieżą tę modlitwę, a następnie odczytać załączoną na kartce modlitwę o szybką beatyfikację Jana Pawła II, polskiego papieża, którego drugą rocznicę śmierci dzisiaj obchodziliśmy, a następnie odśpiewać z młodzieżą „Barkę”, ulubioną pieśń papieża (tekst pieśni także załączono na wręczonej nauczycielom kartce).
Na swoje szczęście miałem dzisiaj pierwszą lekcję trochę później, więc ominęła mnie wspólna modlitwa i śpiewanie pieśni religijnych na lekcjach języka angielskiego, inaczej miałbym ciężki orzech do zgryzienia. Z całym szacunkiem do osoby Jana Pawła II jestem bowiem przeciwny kultowi świętych i – gdyby to ode mnie zależało – nikt nigdy nie zostałby beatyfikowany ani kanonizowany. Nie jestem pewien, czy modlitwa w nieszczerej intencji byłaby Panu Bogu szczególnie miła, więc cieszę się, że mnie to ominęło.
Jan Paweł II miał dar do pociągania za sobą młodzieży i – co zresztą wielu ortodoksyjnych katolików miało mu za złe – budzenia w niej entuzjazmu i inspirowania do spontanicznych reakcji. W dwa lata po jego śmierci udało nam się zrobić wszystko, by dla coraz młodszych roczników młodzieży, która w coraz mniejszym stopniu pamięta polskiego papieża, zrobić z niego obcą i nudną postać na cokole pomnika. Przed wejściem do szkoły zastałem dzisiaj trzy poczty sztandarowe (dziewięć osób), które na cały dzień wystawiono do czuwania z okazji rocznicy śmierci papieża, a które właśnie wtedy, kiedy szedłem do pracy, zajęte były z nudów szczypaniem się po tyłkach.
Poczty te stały dzisiaj przy Skale imienia Jana Pawła II, przy której każda klasa miała zapalić znicz i się pomodlić. Przypadło mi w udziale dopilnować, by chętni z jednej grupy jednej z klas zrobili to na lekcji ze mną. Wpadłem jednak na pomysł, by zamiast iść ze zniczem na początku lekcji, czym dałbym pretekst tym siedemnastoletnim panom do bardzo powolnego schodzenia się na lekcję, pójść na sam koniec lekcji, zostawiając im na modlitwę ostatnie pięć minut przed dzwonkiem. I oto o godzinie 13:50, gdy obwieściłem panom, że za moment kończymy lekcję i wszyscy chętni mogą iść ze mną pomodlić się przy skale i zapalić znicz, usłyszałem tylko jedno pytanie: „A co, jeśli ktoś nie jest chętny?”. Lekko nie dowierzając wyszedłem z klasy i zaczekałem na zewnątrz, przespacerowałem się nawet do skały i z powrotem, okazało się jednak, że wszyscy panowie woleli jakoś nie wiadomo czemu dosiedzieć w klasie nad ćwiczeniami z angielskiego te kilka minut niż iść zapalić znicz i modlić się wspólnie. Z drugiej, równoległej grupy w tej samej klasie, pomodlić poszedł się jeden uczeń, reszta też z niewiadomych przyczyn dotrwała do końca technologii informacyjnej.
Na swój sposób to dobrze, że pamięć po jednym z największych Polaków ubiegłego stulecia trzeba pielęgnować z trochę większą inwencją, a nie poprzez dokładnie te same gesty, którymi kiedyś pielęgnowano miłość do socjalizmu i do przywódców partii. Wydaje mi się nawet, że Jan Paweł II nadal jest darzony dużą miłością i szacunkiem przez młodych ludzi, mimo niskiej frekwencji podczas modlitewnego zapalania znicza w pierwszej klasie technikum mechanicznego. Patrząc na parking szkolny około godziny siedemnastej, kiedy to koleżanki zorganizowały w świetlicy internatu wieczór poezji Karola Wojtyły dla osób zainteresowanych, nie dało się dojść do innego wniosku. Na imprezę przybyło liczne grono gości przez nikogo nie przymuszonych, trochę tak jak dwa lata temu na krakowskie Błonia.
Nie poszedłem słuchać poezji Karola Wojtyły – lubię raczej Bursę, Wojaczka, Poświatowską. A to zupełnie inne klimaty. Poszedłem na spacer do lasu z aparatem fotograficznym.