Stary rok w nowym roku

Google, jak to Google, przeraża mnie.
W okolicy świąt przesłał mi życzenia w postaci animacji zrobionej z fotografii zarchiwizowanych w moim telefonie komórkowym. Dobór tych fotografii, dokonany wszak przez jakieś komputerowe algorytmy, okazał się tak trafny, że faktycznie stanowi idealne streszczenie minionego roku. A w tytułowym slajdzie tej prezentacji jest zdjęcie ze sceny, która będzie opisana we wpisie sylwestrowym za dwanaście miesięcy.

7 maja 2011

7 maja 2011 – na pierwszym miejscu wśród singli sprzedawanych w Ameryce Katy Perry z Kanye West i E.T., w Wielkiej Brytanii Chris Brown i Beautiful People, a na pierwszym miejscu Listy Przebojów Trójki w Polsce Blackfield i Waving. W 2011 Lista Przebojów Trójki nie jest już jedyną dużą listą przebojów w Polsce (a w 1991 roku była). Na pierwszym miejscu Poplisty radia RMF FM – tak jak w Stanach – Katy Perry.


Niniejszy wpis, zaprogramowany – jak kilka poprzednich – jeszcze na długo przed świętami, zamyka cykl wpisów okolicznościowych, związanych z datami urodzenia ważnych dla mnie osób. Opierając się o ciepły piec kaflowy i patrząc na nie, czuję spokój i szczęście. Takich pogodnych chwil na nadchodzące dni życzę wszystkim czytelnikom. To także początek tygodniowej ciszy na blogu. Za tydzień, w Sylwestra, wpis będący drugą częścią innej serii, sylwestrowego cyklu, w ramach którego powstały już następujące odcinki:
– w Sylwestra 2012, o Łukaszu;
– w Sylwestra 2013, o Pawle (link będzie aktywny po opublikowaniu wpisu);
– w Sylwestra 2014, o Tomku (link będzie aktywny po opublikowaniu wpisu).
Wszystkie sylwestrowe wpisy ilustrowane są moimi zdjęciami z dzieciństwa.

1990 – niezastąpiona

Starczy staroci z lat siedemdziesiątych.
Był rok 1990. Miałem 18 lat. Każdy, kto w tamtym czasie przeżywał miłosny zawód, znał na pamięć słowa Nothing Compares 2U Sinéad O’Connor.
21 lat później na stacji BP w Brzostku, gdzieś między Pilznem a Jasłem, rozmawiałem po raz pierwszy przy stole z dziewczyną, która ma tyle lat, co ta piosenka. Zostaliśmy sami, bo Przemek poszedł umyć samochód. To była rozmowa o prostych, codziennych sprawach, a jednak wynikało z niej wiele obietnic i dużo nadziei na przyszłość.
Następnego dnia wracaliśmy tą samą drogą, chociaż było nas odrobinę więcej.
Na zdjęciach z początku lat dziewięćdziesiątych wyglądam bardzo śmiesznie. Mam długie włosy i brodę i zdaję się być dziesięć lat starszy. Na zdjęciu z klasy maturalnej nie potrafię z imienia i nazwiska wymienić wszystkich kolegów i koleżanek. Na stacji benzynowej w Brzostku zatrzymuję się za każdym razem, gdy tamtędy przejeżdżam. Nie zapomnę tamtej rozmowy.

1972 – część druga

Podobno jednym z pierwszych wyrazów, jaki przeczytałem, była nazwa domu towarowego, której przyglądałem się stojąc z rodzicami na przystanku, a której ostatnia litera sprawiła mi pewną trudność. Była to nazwa „MERKURY”. Ciekawe, że mniej więcej w tym samym okresie – zupełnie przecież nie rozumiejąc słów – śpiewałem w autobusach i tramwajach piosenki po angielsku. Wśród nich przede wszystkim Billa Withersa, a może i Roberta Johna…
Wiktor nie umie jeszcze czytać literek, ale parę tygodni temu wprawił mnie w osłupienie. Przeglądaliśmy książeczkę, w której najbardziej – na jednym z obrazków – podobał mu się kotek. Nagle pobiegł do półki, przyniósł inną książeczkę, przewertował kartki i pokazał mi, że tam również jest ilustracja z kotkiem. Myślałem, że z radości zaśpiewam niczym Robert John w drugiej z poniższych piosenek… 🙂

Ten wpis to druga część moich muzycznych rekolekcji adwentowych, których pierwszy odcinek można znaleźć tutaj:
1972 – Michael Jackson, Ben

1972 – adwentowych wspominek część pierwsza

W ubiegłoroczne święta zrobiliśmy sobie muzyczne wspomnienia piosenek, które były przebojami w wyjątkowych dla nas latach. Ta jest równie stara, jak ja. Ten mały chłopczyk, który śpiewał ją na rozdaniu Oscarów rok później, już nie żyje.
Rozejrzyjcie się wokół siebie, a zobaczycie dzieci, o których przyszłości też niczego w tej chwili nie możecie powiedzieć. W najśmielszych oczekiwaniach nie spodziewacie się po nich tego, co kiedyś osiągną, tak jak Charlton Heston nie przypuszczał pewnie, że Michael Jackson przeżyje jego samego tylko o rok, zaś swoją sławą co najmniej mu dorówna, o ile go nie przerośnie.

Ben, the two of us need look no more
We both found what we were looking for
With a friend to call my own
I’ll never be alone
And you my friend will see
You’ve got a friend in me

Ben, you’re always running here and there
You feel you’re not wanted anywhere
If you ever look behind
And don’t like what you find
There’s something you should know
You’ve got a place to go

I used to say „I” and „me”
Now it’s „us”, now it’s „we”

Ben, most people would turn you away
I don’t listen to a word they say
They don’t see you as I do
I wish they would try to
I’m sure they’d think again
If they had a friend like Ben

Cztery pory roku

Wiadomo, chciałoby się może, żeby zawsze była wiosna, żeby wszystko się budziło, zaczynało, rozwijało, by w powietrzu unosiły się aromaty pobudzające do optymizmu. Ale tak nie jest i być nie może. Przychodzi lato, jesień, a w końcu także i to, co przyjść musiało. Zima.
Na szczęście zima nie jest wieczna, a w świetle wielkiego niczym oczy dziecka żółtawego księżyca znajdzie się zawsze ktoś, na kogo można liczyć. Ktoś, kto pomoże łopatą odrzucić śnieg, posypać oblodzoną drogę, albo – ze śpiewem na ustach – topić Marzannę.

Mgła – widok z Olimpu

Nad całą okolicą zaległa mgła niczym w najkoszmarniejszych amerykańskich horrorach. Światła przeciwmgielne samochodów przede mną wyłaniają się z przerażającej ciemności na moment przed tym, gdy byłoby już za późno, aby zahamować. Światło latarni na poboczach nie tylko nie dociera do powierzchni drogi, ale ciężko jest zlokalizować dokładnie źródło pochodzenia lekkiej poświaty przebijającej się z góry przez mleczny opar.
Wyjeżdżam na szczyt wzgórza Gajówka i wszystko zmienia się nie do poznania. Nad nami nagle widać księżyc, gwiazdy i pierścień galaktyki, pod nami świat kryje się w chmurze mgły. Hefajstos w swej stodole kuje, spawa i szlifuje, skrupulatnie łatając Opla Vectrę o magicznej rejestracji, należącego do zaprzyjaźnionego słowiańskiego boga z innego wzgórza. Co ciekawe, wzgórze to znajduje się w dokładnie tym samym kierunku od naszego Olimpu, co Wielkopolska od Grecji. Żona Hefajstosa, Afrodyta, wyłania się z gęstej piany na samym czubku mgły i nie boi się niczego. Może dlatego są pewne kontrowersje co do jej osoby i niektórzy uważają, że to Atena. Fakt, nie boi się ona śrubokrętem skręcić nowej szafki ani powozić rydwanem, do którego zaprzężono setki koni mechanicznych. My z Wiktorem ścigamy się w kuchni po prowizorycznym torze Formuły 1 wokół antycznego krzesła, pamiętającego pokolenia bogów przed nami, z innych cywilizacji, a Wiktor na plastikowej wywrotce gna prosto do zwycięstwa.
Ja zastanawiam się, czy – zjeżdżając z naszego Olimpu przez gęstą mgłę – odnajdę drogę na Majkowice i skręcę w nią, a nie w porośnięte trawą pobocze czy rów. Musi mi się udać. Jestem Hermesem i koniecznie muszę dotrzeć do was tam w dole, otoczonych mgłą, by podzielić się z wami ambrozją bogów i powiedzieć wam, że w górze są gwiazdy.

Przejazdem przez Majkowice

Gdy Dominik zauważył, że często przejeżdżam przez jego maleńką, położoną – chciałoby się powiedzieć – z dala od szosy miejscowość, nastąpiła konsternacja. W końcu czego może taki ciul jak ja szukać w wiosce, w której wszyscy się znają, jeśli nie ucznia, którego jest wychowawcą. A może węszy i knuje, śledzi i kombinuje? Może chce porozmawiać z mamą?
Przez jakiś czas siedzący pod sklepem panowie patrzyli na mnie podejrzliwym wzrokiem i natychmiast w konspiracji przede mną informowali Dominika, że właśnie znowu się zatrzymałem, kupiłem kolejnego zielonego lizaka i pojechałem dalej. Po jakimś czasie ten ruch oporu przeciwko podejrzanym wizytom ciula wychowawcy zmienił się na tyle, że dziś zaledwie zdążyłem pomyśleć, czy idący ciemnym poboczem gość, z którym się mijałem, to nie Dominik, a już Dominik dzwonił mi na komórkę sprawdzić, czy jadący na obcych numerach samochód z psem na tylnym siedzeniu to czasem nie ja.
Dziwne uczucie, gdy przekonujesz się nagle, że ten pieprzony belfer ze szkoły, którego zdaje się nie interesować nic poza synonimami przymiotników, gramatyką, ściganiem palenia w szkolnych toaletach i wpisywaniem ucieczek do dziennika, ma też jakieś życie, jakichś ludzi, których kocha i do których jeździ. Jakiegoś brzdąca, któremu kupuje lizaki i dla zabawy z którym kładzie się na podłodze. I że właściwie wszystko mu jedno, jakim jeździsz autem, z kim sypiasz, albo co sądzisz o nim lub o koleżance polonistce.

Epitafium

Pamiętam, że – jako licealista – byłem dziwakiem, który słucha muzyki o pokolenie wstecz (nie żebym nie miał innych oznak dziwactwa). Na przykład takie King Crimson. Nie wspominając o Pink Floyd, The Doors, Uriah Heep i innych. To nawet za moich czasów było muzeum.
Teraz bywa, że koledzy z pracy mają mi za złe, że mam jakichś znajomych w kapturach o pokolenie do przodu. Także tych, dla których mój rówieśnik – Eminem – jest już dziadkiem z minionej epoki. Albo że ci znajomi utrzymują ze mną kontakt, chociaż dawno powinni już o mnie zapomnieć, bo przygotowywałem ich do matury cztery czy pięć lat temu.
No cóż. Zawsze interesowała mnie temporalistyka. Ciekawe, że – chociaż przeszukałem pół internetu – nie znalazłem nazwiska autora książki, która była moją biblią lat dziewięćdziesiątych dwudziestego wieku, i z której słowa „temporalistyka” się nauczyłem, a potem oszałamiałem nim swoich nauczycieli i egzaminatorów. Napisałem jakieś wypracowanie w klasie maturalnej z użyciem tego słowa, za co dostałem ocenę celującą. A potem – to były czasy, gdy maturę oceniało się w szkole – celujący z polskiego za pracę, która była zupełnie nie na temat, gdy tak teraz o tym pomyślę i patrząc na to według dzisiejszych, zobiektywizowanych standardów.
Tej książki pewnie już nigdy nie znajdę, chociaż czytałem ją w liceum kilkakrotnie. Znałem ją prawie na pamięć. Dziś jestem już dziadkiem. Mój wnuk bawi się jak szalony w pokoju, w którym stoją meble z półkami, a jedna z tych półek do złudzenia przypomina półkę, na której spoczywała niegdyś powieść z terminem „temporalistyka” na okładce. Tylko że to już nie jest ten sam pokój, na półkach nie ma już tamtych książek, ani nie sposób ustalić, gdzie wylądowała tamta biblioteczka. Nie pamiętam, jak nazywał się autor tej książki, choć zmienił moje życie bardziej niż Jezus Chrystus czy Mahomet.
Nieważne. Na YouTubie jest nadal King Crimson, ja patrzę nadal na Ziemię z jej orbity i dziwię się, że rozumiem słowa tej piosenki, chociaż wcale nie mają większego sensu niż słowa piosenek, przy których tańczą dzisiaj gimnazjaliści. A dwadzieścia lat temu, nie wiedzieć czemu, wydawała się nieść tak głębokie przesłanie…
Wiktor ma rok i cztery miesiące. W jego mowie występują już rozmaite samogłoski i coraz więcej spółgłosek. Mowa Wiktora jest – tak czy inaczej – mądrzejsza od mojej. Przynajmniej w niektórych przypadkach. Nie mogę się już doczekać, żeby zaczął używać języka polskiego w takim zakresie, bym ja mógł już całkiem zamilknąć. Ale ten dzień przyjdzie, przyjdzie wkrótce, i przyjmę go z pokorą. Tej samej pokory życzę mojemu przyjacielowi, Leszkowi, z okazji narodzin jego syna, Adama.

Wiktor dzwoni

Wiktor w ubiegłym miesiącu skończył roczek, a kilka dni temu, bawiąc się telefonem swojej mamy, pierwszy raz do mnie zadzwonił. Nie miał wiele do powiedzenia, bo – choć rozumie wszystko i bardzo rezolutnie reaguje na to, co usłyszy, ba, potrafi włożyć kluczyk do stacyjki w dowolnym samochodzie, nawet w dużym dostawczym mercedesie wujka Michała – zasób słownictwa ma niewielki, a w wydawanych przez niego dźwiękach dopiero ostatnio zaroiło się od różnorodnych spółgłosek i samogłosek.
Śmieję się do Janiny, że ciekawe, czy za piętnaście lat Wiktor też zechce do mnie zadzwonić albo chociaż puścić mi bita, żebym oddzwonił, na co Janina – dowodząc po raz kolejny swojej mądrości i trzeźwości umysłu – mówi, że nie wiadomo, czy za lat piętnaście będzie się jeszcze używać telefonów.
Cofam się myślą kilkanaście – dwadzieścia lat wstecz i rzeczywiście, było zupełnie inaczej. Przypominam sobie, jak – zerwany w nocy z łóżka – biegłem pod Jasną Górę do automatu wezwać pogotowie do taty. Do najbliższego automatu miałem niewiele bliżej, niż do samej stacji pogotowia ratunkowego. W dodatku ten najbliższy był uszkodzony i musiałem biec kilkaset metrów dalej, do następnego. Kilka lat później, gdy moi rodzice mieli już telefon stacjonarny, przypominam sobie, jak podczas studiów dzwonili do mnie do akademika do Brukseli, jakie to było drogie, i jak okupowaliśmy jedyny w całym akademiku aparat telefoniczny. Telefony komórkowe musiały już wówczas się pojawiać, ale nikt z moich znajomych komórki wtedy nie miał, a ja kupiłem mojego pierwszego Philipsa Fizza pięć lat później. By z niego rozmawiać, wychodziłem na wzgórze kilometr od domu i z trudem udawało mi się czasami złapać odrobinę zasięgu.
Dzisiaj numer telefonu stacjonarnego moich rodziców jest przeniesiony do operatora internetowego i można z niego korzystać w dowolnym miejscu na świecie przez komórkę lub bramkę voipową. Moi rodzice potrafią przeprowadzić rozmowę video przez komunikator internetowy, wszyscy korzystamy z komunikatorów nie tylko w laptopach i tabletach, ale także w telefonach i telewizorach…
Zanim Wiktor pójdzie na pierwszą randkę, narzędzia służące ludziom do rozmowy zmienią się w sposób równie niewyobrażalny, jak zmieniły się odkąd ja byłem w liceum, albo jeszcze bardziej, bo tempo postępu jest lawinowe. Cwana i mądra bestia z tej Janiny. Ale nie ulega wątpliwości, że będę bardzo szczęśliwy, jeśli Wiktor użyje tego, co wówczas będzie dostępne, by się do mnie odezwać, choćby i po to, żeby wysępić na bilet do kina (o ile będą wtedy kina). A kto wie, może zechce się pochwalić po fakcie, jak było, albo pożalić, co mu nie wyszło? Życzymy mu z Janiną jak najlepiej, i niech mu się wszystko udaje, ale to bym dopiero był szczęśliwy, gdyby zechciał mi się poskarżyć albo zwrócił się do mnie z prośbą o pomoc czy o radę…