Świadectwa do wymiany?

W ubiegłym tygodniu w ramach postępowania kwalifikacyjnego zliczaliśmy punkty uczniom przyjmowanym do pierwszych klas szkół ponadgimnazjalnych. Z dużym zdziwieniem odnotowałem, że właściwie połowa uczniów przyjmowanych do mojej przyszłej klasy w technikum pojazdów samochodowych i logistyki ma nieważne świadectwa.
Świadectwom początkowo nie przyglądałem się dokładnie, sprawdzałem tylko oceny z wybranych przedmiotów i przypisywałem im odpowiednią ilość punktów. Przy jednym z nich dokonałem jednak zaskakującego odkrycia kłócącego się z posiadaną przeze mnie wiedzą. Byłem bowiem świadom, że w Proszowicach jest jedno gimnazjum, Gimnazjum im. 6 Brygady Desantowo-Szturmowej Generała Sosabowskiego, a oto przypadkowo zwróciłem uwagę, że spisuję punkty z dokumentu wydanego przez „Gimnazjum im. Jana Pawła II w Proszowicach”. Spytałem od razu kolegów i koleżanki, czy wiedzieli, że w Proszowicach jest jeszcze jedno gimnazjum, ale wszyscy zorientowani zaprzeczyli stanowczo. Przyjrzałem się więc uważniej świadectwu i okazało się, że ktoś, kto je ręcznie wypisywał, pomylił się – na pieczęci gimnazjum widnieje bowiem zupełnie inna miejscowość.
Nie mam wątpliwości, że uczennicy, która przyniosła to świadectwo, trzeba będzie zwrócić uwagę i odesłać ją do macierzystego gimnazjum z prośbą o wymianę błędnie wystawionego dokumentu.
Zastanawia mnie jeszcze druga sprawa. Na połowie świadectw moich uczniów w linijce przeznaczonej na ocenę z religii lub z etyki nie tylko wpisano ocenę, ale dokonano skreślenia nazwy zbędnego przedmiotu, przez co jednoznacznie wiadomo, czy uczeń uczęszczał na religię, czy na etykę. Tymczasem rozporządzenie Ministra Edukacji Narodowej z dnia 14 kwietnia 1992 r.w sprawie warunków i sposobu organizowania nauki religii w publicznych przedszkolach i szkołach jasno stwierdza:

§ 9. 1. Ocena z religii lub etyki umieszczana jest na świadectwie szkolnym bezpośrednio po ocenie ze sprawowania. W celu wyeliminowania ewentualnych przejawów nietolerancji nie należy zamieszczać danych, z których wynikałoby, na zajęcia z jakiej religii (bądź etyki) uczeń uczęszczał.

Połowa moich wychowanków ma niekonstytucyjne, niezgodne z prawem świadectwa ukończenia gimnazjum. Na ile istotnym dokumentem jest takie świadectwo? Na ile fakt umieszczenia na nim informacji o tym, czy uczęszczali w gimnazjum na religię, czy na etykę, będzie miał wpływ na ich losy? Wydaje mi się, że dla zasady należałoby wszystkich odesłać do macierzystych szkół z prośbą o wydanie poprawnego, zgodnego z prawem dokumentu. Tylko czy to gra warta świeczki?

Komunizm na Garncarskiej


Czy na tym zdjęciu, poza budzącym niemiłe wspomnienia wielu mieszkańców Krakowa bezpośrednim sąsiedztwem Instytutu Onkologii, jest coś niepokojącego? Okazuje się, że traktując dosłownie znowelizowany kodeks karny, można by się czegoś doszukać.
Historia niczego nas nie uczy i wydaje mi się, że popełnianie błędów naszych ojców i dziadków przez nas i naszych potomków jest nieuniknione. Doszedłem do tego pesymistycznego wniosku podczas spaceru ulicą Garncarską, mając w pamięci rozwiązania legislacyjne, które uznają za przestępstwo propagowanie symboli ustrojów totalitarnych, w tym faszyzmu i komunizmu. Pomysłodawcom ustawy przyświecał pewnie szczytny cel, ale gdy zastanowić się nad tym głębiej, egzekwowanie tego prawa jest dość kłopotliwe, interpretacja czynów podlegających karaniu raczej niejednoznaczna, a w dodatku mechanizm kreowania rzeczywistości pozytywnej w gruncie rzeczy dziurawy. Gdzie, na przykład, zaczyna się propagowanie komunizmu i co zrobić z tymi, którzy robią to nieświadomie? Na przykład na happeningach młodych zwolenników Prawa i Sprawiedliwości śpiewano ostatnio sztandarowe przeboje lewackiego (piszę to z całą sympatią, bo bardzo go szanuję) piosenkarza, Johna Lennona, który zresztą pewnie przewracałby się w grobie, gdyby wiedział, jak w politycznym dyskursie wypacza się jego ideologię. Lennon był artystą zaangażowanym politycznie w niespotykany w swoich czasach sposób, ale miał radykalne poglądy internacjonalistyczne, antyreligijne, pacyfistyczne i liberalne obyczajowo, nijak nie przystające do poglądów Jarosława Kaczyńskiego. Zgadzam się, że absurdalne jest śpiewanie przez zwolenników PiS-u „Give Peace a Chance”, ale tym bardziej bez sensu byłoby oskarżanie ich w związku z tym o propagowanie komunizmu.
Przyjrzyjmy się bliżej jednemu z szyldów na poprzednim zdjęciu.


Na ile student pijący piwo w lokalu o socrealistycznym wystroju narusza prawo i propaguje komunizm? A na ile prowadzenie takiego klubu stanowi pochwałę komunizmu?
Albo czym jest działalność gospodarcza młodych mieszkańców Nowej Huty, którzy próbują przyciągnąć do swojej dzielnicy turystów zwiedzających Kraków i urządzają im wzbogacone o szereg atrakcji przejażdżki trabantem po tym unikatowym w skali europejskiej socjalistycznym mieście? To propagowanie komunizmu czy lekcja historii?

Z drugiej strony czy ma być całkowicie bezkarne głoszenie przez współczesnych polityków i politykierów poglądów zbieżnych z tymi głoszonymi w systemach totalitarnych, jeśli tylko w miejsce słowa „komunizm” czy „socjalizm” co chwilę mówią o Polsce, Ojczyźnie czy patriotyźmie, a zamiast na Adolfa Hitlera czy Józefa Stalina powołują się co kilka zdań na Wielki Niekwestionowany Autorytet w rodzaju Papieża Polaka czy jakiejś będącej przedmiotem kultu religijnego osoby – postaci historycznej bądź bóstwa? Można aktywnie szerzyć antysemityzm, ksenofobię czy inne rodzaje nienawiści, jeśli tylko uniemożliwi się krytykę takiej postawy poprzez wypowiedź za pośrednictwem medium niepodlegającego krytyce, czego dobrym przykładem wydają się szopki bożonarodzeniowe w kościele św. Brygidy w Gdańsku?
Niełatwo zapobiec powtórzeniu się wielkich historycznych tragedii, jakie dotknęły ludzkość pod szyldem faszyzmu czy komunizmu. Ale zadaniem historii jest nie tylko ostrzec przyszłe pokolenia przed osobami odwołującymi się bezpośrednio do ideologii, które nas już skrzywdziły, ale także przed totalitaryzmami pod każdym możliwym szyldem, które kiedyś mogą powrócić w zupełnie nowym wcieleniu.

Zakłócenie ciszy wyborczej

Prawo nie nadąża, moim zdaniem, za rzeczywistością, a im bardziej szczegółowo próbuje się do niej ustosunkować, tym szybciej się dezaktualizuje. Znakomitym tego przykładem jest chyba kwestia ciszy wyborczej i jej przestrzegania w internecie.
Państwowa Komisja Wyborcza wyjaśnia, że „zakaz prowadzenia kampanii wyborczej w okresie tzw. ciszy wyborczej obejmuje również wszelką aktywność w Internecie. Oznacza to, że informacje mające nawet charakter agitacyjny umieszczone w Internecie do godz. 24.00 dnia 18 czerwca 2010 r. mogą w nim pozostać. W czasie ciszy wyborczej w Internecie można zamieszczać wyłącznie informacje niemające charakteru agitacji na rzecz kandydatów.”
Tym samym internet traktowany jest przez PKW (z konieczności zapewne, bo – szczerze mówiąc – trudno mi sobie wyobrazić jakieś racjonalne rozwiązanie problemu ciszy wyborczej w internecie) jako medium statyczne, w którym coś, co opublikowano w piątek jest stałe, niezmienne i nie przejawia dalszych oznak aktywności. A to przecież nieprawda.
W dobie serwisów społecznościowych jest wiele sposobów na agitację wyborczą w internecie w czasie ciszy wyborczej, zarówno tych celowych i świadomych, jak i przypadkowych. Na przykład w przeddzień wyborów przez cały dzień z dużą częstotliwością dowiadywałem się o oznaczeniu jednego z kandydatów na zdjęciach w albumach różnych użytkowników na Facebooku. Zdjęcia były opublikowane wiele dni temu, a więc zgodnie z wyjaśnieniem PKW nie naruszało to ciszy, a jednak akcja oznaczania kandydata na tych zdjęciach powodowała wyświetlanie się powiadomień w strumieniu aktywności na tablicy tysięcy ludzi. Mam wrażenie, chociaż oczywiście nie mogę tego udowodnić, że była to przemyślana i zaplanowana akcja.
Z innych przykładów – czytam wiele blogów i gazet za pośrednictwem kanałów RSS w Google Readerze. Dość dyskusyjne jest określenie, kiedy pojawił się w internecie taki artykuł, jeśli na przykład na stronie opublikowano go w piątek, ale artykuł pokazał mi się w Google Readerze dopiero w sobotę (wpisy z jednej z polskich platform blogowych aktualizują mi się od czasu do czasu, całymi wiązkami postów, bywa, że z kilkutygodniowym opóźnieniem). Co więcej, jeśli czytając go w czytniku RSS dzisiaj, czyli w dniu wyborów, zaznaczę go w jakiś sposób lub skomentuję, pokazuje się on za sprawą automatycznego eksportu moim znajomym na Facebooku, tak więc – w pewnym sensie – dochodzi do powtórnego umieszczenia go w internecie, na ścianie kontaktu w portalu społecznościowym.
Okazuje się więc, że ustalenie terminu publikacji jakiejś treści w internecie nie jest tak proste i jednoznaczne, jak by się to na pierwszy rzut oka wydawało.
Prawo i instytucje stojące na jego straży nie do końca chyba też są przygotowane do ścigania przypadków naruszenia ciszy wyborczej w internecie. Zajrzałem dzisiaj na strony kilku komend policji i nie znalazłem tam żadnego formularza czy adresu email ułatwiających zgłaszanie takich przypadków. Oficer dyżurny dostępny jest jedynie telefonicznie, a dość ciężko mi sobie wyobrazić dyktowanie policjantowi przez telefon długiego, zawierającego tyldy i ukośniki adresu internetowego, pod którym znajdują się treści, które nie powinny były trafić do internetu w określonym terminie.
Pozostaje wreszcie kwestia tego, kto i w jaki sposób powinien zadecydować, czy treści zamieszczone w internecie zakłócają ciszę, czy nie. Na przykład dzisiejszy wpis „Pana od matematyki” moim i Adama zdaniem stanowi przykład jednoznacznej agitacji przeciwko jednemu z kandydatów, a Janina uważa, że mieści się on w granicach określonych prawem. Rzeczywiście, kierując się wyjaśnieniami PKW cytowanymi powyżej, wszystko wydaje się być w porządku – to nie jest wpis „na rzecz” jednego z kandydatów. Tli się we mnie jednak pewna poważna wątpliwość, czym ten humorystyczny wpis różni się od bezpośredniej agitacji wyborczej i dlaczego – w przeciwieństwie do takowej – ma prawo znaleźć się w dniu wyborów w internecie.

Źle o Polsce

Bardzo przeze mnie ceniony dziennik The Independent po raz kolejny pisze dzisiaj o Polsce w bardzo ostrych słowach. Już tytuł straszy o cierpieniach Polaków pod rządami nowego reżimu, artykuł pełen jest ciemnych słów i przerażających wizji.
Nasz resort spraw zagranicznych oburza się i urządza afery o teksty satyryczne w niskonakładowych lokalnych gazetach, takich jak berliński Tageszeitung, tymczasem Polskę tak naprawdę należałoby bronić przede wszystkim dlatego, że nienajlepszy wizerunek wyłania się z poważnych artykułów w poważnych dziennikach.
To przerażające, gdy The Independent pisze o Polsce, że walka z totalitaryzmem zatoczyła tu koło i że są grupy społeczne wykluczone z życia publicznego i prześladowane na tej samej zasadzie, na której prześladowano opozycję demokratyczną w państwie komunistycznym. To straszne, gdy pisze się o rzucaniu kamieniami, szczuciu ludzi, ponurych groźbach i ultranacjonalizmie jako codziennych elementach życia publicznego w Polsce. Albo co może sobie pomyśleć przeciętny czytelnik The Independent czytając o bezlitosnym rozliczaniu się z osobami o nieprawomyślnych poglądach? Co może sądzić o kraju, w którym wiceminister edukacji pogardliwie się wyraża o wartościach uważanych w cywilizowanym świecie współczesnym za elementarne, takich jak tolerancja?
Jeszcze bardziej przerażające jest jednak to, że o Polsce źle pisze nie tylko liberalny The Independent. Gdy przed współczesnym polskim faszyzmem na łamach konserwatywnego brytyjskiego dziennika The Telegraph ostrzega osiemdziesięciosiedmioletni powstaniec z warszawskiego getta, a Kate Connolly w odredakcyjnym komentarzu wypomina polskiemu wicepremierowi fascynację Hitlerem, przestaje to być zabawne.
Nie sposób się bronić przed krytyką, kiedy artykuł z renomowanego dziennika brytyjskich konserwatystów zarzuca polskim władzom nietolerancję wprawiającą w zakłopotanie liderów unijnej ekspansji, a Polskę postrzega jako gniazdo ekstremizmu i nacjonalizmu.
Dość groteskowe byłoby twierdzenie, że za atakami na polski rząd w konserwatywnym dzienniku The Telegraph stoi tajemniczy układ broniący porządku sprzed 1989 roku i chroniący interesy komunistów czy postkomunistów.
Trzecia Rzeczpospolita objawiła się na kartach historii jako zjawisko chlubne i godne zapisania złotymi zgłoskami. Narodziny polskiej demokracji dały przykład całemu regionowi i zasiały ziarno, z którego Europa i świat zebrały obfity plon.
Możemy być dumni z kompromisowej preambuły do Konstytucji, zaproponowanej przez Tadeusza Mazowieckiego:

W trosce o byt i przyszłość naszej Ojczyzny, odzyskawszy w 1989 roku możliwość suwerennego i demokratycznego stanowienia o Jej losie, my, Naród Polski – wszyscy obywatele Rzeczypospolitej,
zarówno wierzący w Boga będącego źródłem prawdy, sprawiedliwości, dobra i piękna, jak i nie podzielający tej wiary,
a te uniwersalne wartości wywodzący z innych źródeł,
równi w prawach i w powinnościach wobec dobra wspólnego – Polski, wdzięczni naszym przodkom za ich pracę, za walkę o niepodległość okupioną ogromnymi ofiarami, za kulturę zakorzenioną w chrześcijańskim dziedzictwie Narodu i ogólnoludzkich wartościach, nawiązując do najlepszych tradycji Pierwszej i Drugiej Rzeczypospolitej, zobowiązani, by przekazać przyszłym pokoleniom wszystko, co cenne z ponadtysiącletniego dorobku, złączeni więzami wspólnoty z naszymi rodakami rozsianymi po świecie, świadomi potrzeby współpracy ze wszystkimi krajami dla dobra Rodziny Ludzkiej, pomni gorzkich doświadczeń z czasów, gdy podstawowe wolności i prawa człowieka były w naszej Ojczyźnie łamane, pragnąc na zawsze zagwarantować prawa obywatelskie, a działaniu instytucji publicznych zapewnić rzetelność i sprawność, w poczuciu odpowiedzialności przed Bogiem lub przed własnym sumieniem,
ustanawiamy Konstytucję Rzeczypospolitej Polskiej jako prawa podstawowe dla państwa oparte na poszanowaniu wolności i sprawiedliwości, współdziałaniu władz, dialogu społecznym oraz na zasadzie pomocniczości umacniającej uprawnienia obywateli i ich wspólnot.
Wszystkich, którzy dla dobra Trzeciej Rzeczypospolitej tę Konstytucję będą stosowali, wzywamy, aby czynili to, dbając o zachowanie przyrodzonej godności człowieka, jego prawa do wolności i obowiązku solidarności z innymi, a poszanowanie tych zasad mieli za niewzruszoną podstawę Rzeczypospolitej Polskiej.

Moim zdaniem nie warto słuchać nikogo, kto na tak piękne słowa pluje i wylewa morze nienawiści na najwspanialsze, najbardziej chlubne karty polskiej historii współczesnej. Uważam, że nie warto było psuć dobrego imienia naszego kraju nie odcinając się jednoznacznie od poglądów, postaw i zachowań nieprzystających do współczesnej kultury politycznej. W obronie dobrego imienia Rzeczpospolitej musimy dbać w przyszłości o to, by populistyczna retoryka nie przysłoniła nam rzeczywistego znaczenia słów. Polskę powinno się utożsamiać z ludźmi stabilnymi, odpowiedzialnymi, umiejącymi ważyć słowa. Ludźmi, z których możemy być wszyscy dumni, a nie z ludźmi, którzy – tolerowani na eksponowanych stanowiskach – pozwalają całemu światu wytykać nas palcami, śmiać się z nas, albo co jeszcze gorsze – obawiać się zagrożenia z naszej strony.

Nie lubię Giertycha

Roman Giertych, mimo setek tysięcy zebranych podpisów nadal pełniący funkcję Ministra Edukacji Narodowej, podpisał wczoraj rozporządzenie zmieniające zasady oceniania, klasyfikowania i przeprowadzania egzaminów w szkołach. Z jednej strony dobrze, bo od wielu tygodni organizował tylko konferencje prasowe obiecując gruszki na wierzbie, a wszystko to nie miało dotąd żadnego pokrycia w rzeczywistości prawnej. Z drugiej strony źle, bo podpisanie rozporządzenia utrwala pozycję ministra na stołku i gwarantuje nam kolejne miesiące jego eksperymentów na żywej tkance polskiej szkoły, w których to eksperymentach będziemy ciągle słyszeli, że jesteśmy głupi, brzydcy, niezaradni, i że minister nas cudownie naprawi.
Minister Giertych uważa, że wszyscy go lubią, że ma tylko problem z niektórymi mediami. Minister się myli. Jest kilka osób, które go nie lubią. Ja go na pewno nie lubię, bo szkaluje polską szkołę notorycznie powtarzając, że jest ona w złym stanie i że należy przywrócić w niej elementarny ład. Wypowiedzi tego rodzaju obrażają mnie, moich kolegów i koleżanki, moich uczniów i ich rodziców. Świadczą o tym, że pan minister nie ma pojęcia o szkolnej rzeczywistości. Mam kilkudziesięciu maturzystów w technikach mechanicznych, którzy są złotymi chłopakami i nie zasługują na to, by ktoś traktował ich jak bandziorów i ubierał w mundurki lub indoktrynował ich i zabraniał im myśleć. Każdego z nich lubię o wiele bardziej, niż pana ministra.
Sądzę, że nie lubi pana ministra Katarzyna, ktora od wielu tygodni łudziła się słuchając jego hucznych konferencji prasowych, że obejmie ją tak zwana amnestia maturalna. Katarzyna liczyła na świadectwo dojrzałości, bo przecież minister trąbił na lewo i na prawo, że jeden przedmiot można oblać, byle średnia z wszystkich egzaminów była powyżej 30%. Tylko że minister był nieprecyzyjny. Nie chodziło mu o przedmioty, lecz o egzaminy. Katarzyna nie zdała dwóch egzaminów z języka: pisemnego i ustnego. Amnestia jej nie obejmie. Szkoda, że dowiedziała się o tym dopiero po wielu godzinach wpatrywania się w uśmiechniętą twarz ministra, który zdawał się jej obiecywać to świadectwo. Koleżanki Katarzyny, które zdały maturę, wyjechały do Anglii. Katarzyna została w Polsce, by poczekać na podpis ministra pod rozporządzeniem.
Minister nie trąbił też zbyt głośno na konferencjach o tym, że moi maturzyści mechanicy wbrew dotychczasowym zwyczajom nie spotkają się ze mną na egzaminie ustnym z języka angielskiego, ponieważ komisje ustne zostaną uszczuplone do dwóch osób i wykluczony z ich składu jest nauczyciel, który uczył w danej klasie. Nie martwi mnie to specjalnie, bo wiem, że skład komisji nie ma tak naprawdę żadnego znaczenia, ale oni mogą tego nie wiedzieć.
Bardzo krzywdząca dla uczniów jest też tabela z przelicznikami punktów z poziomu rozszerzonego na poziom podstawowy. Minister obiecał na początku wakacji, że w przyszłym roku wyniki matur będą szybciej. To, że były późno, nazwał skandalem. Widać, że nie ma wielkiego pojęcia o tym, jak wygląda proces oceniania matur i prezentacji wyników. Wymyślił, że poziomu podstawowego nie będą zdawać uczniowie przystępujący do rozszerzonego, a poziom podstawowy ma im być wpisywany na podstawie przelicznika. Praktyka minionych lat pokazuje jednak jasno, że jest to niekorzystne dla maturzystów. Przyjęty przelicznik da im o wiele mniejszą ilość punktów z poziomu podstawowego aniżeli ta, którą by przypuszczalnie uzyskali, gdyby do niego przystąpili.
Minister obiecywał przyspieszenie wyników matur, nie mówił jednak o tym, że obniży rangę egzaminu, zburzy będącą podstawą tego egzaminu zasadę obiektywizmu i porównywalności, a nawet stworzy realne zagrożenie przywrócenia egzaminów wstępnych na studia, co faktycznie jeszcze bardziej wydłuży maturzystom okres oczekiwania na wyniki egzaminów, które pozwolą im mieć precyzyjne plany na przyszłość.
Dużo jest też w rozporządzeniu ministra pustej paplaniny mającej tylko znaczenie propagandowe. Ocena z zachowania ma mieć wpływ na promowanie ucznia, ale przecież każdy trzeźwo myślący człowiek wie, że skoro rada pedagogiczna może, ale nie musi zostawić na drugi rok w tej samej klasie ucznia z oceną naganną ze sprawowania, to na pewno go nie zostawi. A że za trzecim razem musi? Cóż z tego? Przytłaczająca większość uczniów otrzymujących trzecią z kolei ocenę naganną jest w ostatniej klasie danego etapu kształcenia, więc takiemu uczniowi po prostu da się nieodpowiednie i się go wypuści ze szkoły. Jednym słowem głupie, puste, nikomu niepotrzebne i niczego nie zmieniające przepisy.
Wprowadzone pośpiesznie do rozporządzenia zmiany wymagają szeregu uściśleń i przemyśleń proceduralnych. Trzecia klasa ogólniaka w mojej szkole ma ze mną obecnie permanentne zastępstwo za koleżankę, która jest na macierzyńskim. Formalnie ona jest ich nauczycielem w ostatniej klasie, więc nie powinna egzaminować ich na ustnym. Faktycznie jednak to ja uczę w tej klasie. Kto z nas może ich w maju egzaminować na maturze w myśl rozporządzenia? Czwarta klasa technikum agrobiznesu nie ma ze mną przedmiotu „język angielski” – przedmiot ten realizuje z nimi koleżanka. Ale ja mam z nimi przedmiot „język obcy w agrobiznesie”. Czy mogę egzaminować ich na egzaminie ustnym z języka angielskiego? Trudno lubić ministra za to, że chodząc na lekcje w klasach maturalnych nie wiadomo jak z nimi rozmawiać i co im mówić, żeby uspokoić ich zupełnie naturalne obawy.
Ministra pewnie nie lubi też wójt z kujawskiej wsi, który kierując się racjonalnymi przesłankami ekonomicznymi w porozumieniu z radą gminy próbował zamknąć małą wiejską szkołę, której uczniowie dzięki temu mogliby trafić do położonej zaledwie cztery kilometry dalej nowoczesnej placówki. Roman Giertych przybył jednak do Siedlimowa w propagandowo – teatralnym celu, by ująć się za ludem i stanąć w obronie nieopłacalnej szkoły. Minister obiecał pomoc dla gminy na rozwiązanie wszystkich gminnych problemów finansowych związanych z oświatą, swojej obietnicy nie chciał jednak nijak potwierdzić formalnie. Tupet wójta, który domagał się konkretów, skończy się prawdopodobnie zarządem komisarycznym w gminie.
Głosami koalicji Sejm nie dopuścił wczoraj do odwołania Romana Giertycha ze stanowiska. Głosów za odwołaniem było jednak na tyle dużo, że śmiem przypuszczać, że i spora część posłów nie lubi ministra Giertycha.
Osiemdziesiąt procent moich maturzystów to wyborcy pana Leppera. Ja nigdy nie byłem i nie jestem jego zwolennikiem, ale w świetle zdarzeń ostatnich paru miesięcy muszę z uznaniem i szacunkiem odnosić się do jego partii. Stopień kompromitacji Polski na arenie międzynarodowej i stopień zepsucia państwa przez pozostałe partie koalicyjne osiągnął już taki poziom, że wypada mi tylko mieć nadzieję, że licząc na głosy mądrych i porządnych ludzi, takich jak moi uczniowie mechanicy, pan Lepper przestanie w końcu stabilizować ten haniebny układ. Wydaje mi się, że zbliża się moment, w którym będzie można śmiało powiedzieć, że Samoobrona uzyskała już wszystkie możliwe korzyści z udziału w koalicji, a dalszy w niej udział szkodzi jej.
Z dużą rezerwą odnoszę się do postaci Andrzeja Leppera, ale słyszałem już tego pana, gdy godniej i lepiej niż prezydent państwa broni honoru i imienia Polski przed oszołomami, mądrze i bez emocji wypowiada się o problemach związków homoseksualnych, merytorycznie krytykuje sojuszników i popiera mądre pomysły przeciwników. Sam się dziwię, że to piszę, ale cała moja nadzieja na koniec dalszego psucia Polski i polskiej edukacji w Samoobronie.

Bin Laden z Dworca Centralnego

Były Prezydent Rzeczpospolitej Polskiej, Wojciech Jaruzelski, stał z podniesionym czołem, kiedy rzucano w niego kamieniami. Gdy Pogranicze chciało „zdekretynizować” Prezydenta Lecha Wałęsę, postępowanie umorzono. Umorzono także postępowanie w sprawie działaczy Radykalnej Akcji Komunistycznej, którzy jajkami obrzucili Prezydenta Aleksandra Kwaśniewskiego.
Dziś cały aparat państwa ściga Huberta H.
Wszystko zaczęło się 30 grudnia 2005 roku o godzinie 6:20 rano. W tydzień po zaprzysiężeniu Lecha Kaczyńskiego na urząd prezydenta legitymowany na Dworcu Centralnym bezdomny pijaczyna obraził policjantów i znieważył głowę państwa. Przesłuchiwany po wyjściu z izby wytrzeźwień przez prokuratora Hubert H. przyznał się do wszystkiego i potwierdził, że używał wulgaryzmów w odniesieniu do prezydenta Lecha Kaczyńskiego. Hubert H. pochodzi spod Leszna, ma stałe zameldowanie, ale „prowadzi wędrowniczy tryb życia”. Jest bez zawodu, nie pracuje i był już trzykrotnie karany za kradzieże i niepłacenie alimentów.
Dzisiaj miał się w warszawskim Sądzie Okręgowym rozpocząć proces Huberta H. Proces, w którym za publiczne lżenie (modny wyraz) Lecha Kaczyńskiego Hubertowi H. grozi do trzech lat więzienia. Proces się jednak nie rozpoczął, ponieważ bezdomnemu oskarżonemu nie udało się doręczyć wezwania na rozprawę, mimo iż wcześniej zostały wszczęte ogólnopolskie poszukiwania Huberta H. przez policję. Sąd wydał dziś jedynie decyzję, by policja nadal poszukiwała Huberta H.
Jesteśmy śmieszni. Powołujemy specjalne instytucje, które mają dbać o wizerunek państwa, wytaczamy armaty przeciwko wolnej prasie zagranicznej, która nas krytykuje, listem gończym ścigamy bezdomnego, który o szóstej rano, będąc pod wpływem alkoholu, puścił soczystą wiązkę pod adresem głowy państwa. Jednocześnie pobłażliwie patrzymy na wiceministra, który bluzga na najwyższych urzędników państwa z ostatnich kilkunastu lat, tolerujemy ludzi z faszystowską przeszłością w zarządzie spółek państwowych, reprezentanci władzy publicznie wypowiadają się przeciwko wydarzeniom kulturalnym poza granicami RP, o których nie mają pojęcia.
Helsińska Fundacja Praw Człowieka w następujący sposób uzasadniła chęć udziału w sprawie Huberta H. przed Sądem Okręgowym w Warszawie jako przedstawiciel społeczny:

Można twierdzić, że słowa pana Huberta były rodzajem swoistej skargi obywatelskiej, wyrażonej w języku, którym on się posługuje na co dzień, bo nie zna innego. Te wypowiedzi są naganne, ale powinny się skończyć zwykłym mandatem.

Napisałem kiedyś w moim blogu coś, co bardzo zbulwersowało moją koleżankę Anię. Napisałem, że podejmuję dialog z uczniem, który mówi mi, że mnie „pojebało”. Podejmuję dialog i pytam go, dlaczego tak uważa. Nadal uważam, że warto.
A czego nie warto robić? Nie warto przerywać lekcji, nie warto rozdmuchiwać sprawy, angażować w jeden głupi incydent słowny rady pedagogicznej, dyrektora, wychowawcy. Nie warto zamykać gościowi ust środkami dyscyplinującymi, bo tak naprawdę najlepiej go zdyscyplinować wysłuchując jego racji i przekonując go do swoich lub dochodząc do jakiegoś kompromisu. Zamykając mu usta można sobie zagwarantować tylko tyle, że będzie dalej bluzgał. Tyle, że po cichu. A kto wie, czy nie słusznie.

Cenzura i blokada

Nasza nowa wodzowska partia rządząca, nowa aczkolwiek w dialektyce niezbyt daleko odbiegająca od Polskiej Zjednoczonej Partii Robotniczej, doprowadzi wkrótce do powstania nowego prawa oświatowego. Jak to w naszym kraju zresztą, zamiast poprawiać prawo istniejące, uchwala się ciągle nowe – dziurawe i wypaczone.
Jednym z obowiązków nałożonych na szkoły w myśl jednego z projektów nowej ustawy ma być stosowanie oprogramowania blokującego młodzieży dostęp przez internet do treści, które Partia uważa za niepożądane. Od paru tygodni na stronach Ministerstwa Edukacji jest nawet wprost polecany pewien program, którego Bogu dzięki nie da się zainstalować na moim komputerze (używam Linuxa), a który na podstawie wykrywanych w tekście stron słów będzie blokował dostęp do całych stron i całych domen internetowych. Ma to bronić przed dostępem do pornografii i demoralizacją.
Nie do końca rozumiem, dlaczego Minister Edukacji demokratycznego państwa roszczącego sobie prawo do nauczania demokracji Irakijczyków i innych nacji promuje stosowanie produktu instytucji, w której nazwie widnieje przymiotnik „katolicki”. Ale nie czepiając się już nawet tego wyraźnego nadużycia, wyraźne i rażące jest pewne niedopatrzenie metodologiczne.
Na stronie producenta zrzuty ekranowe pokazują nam, jak to łatwo można zablokować dzieciom dostęp do stron internetowych zawierających słowo „Szatan” i „satanizm”. Ale wystarczy być odrobinę myślącym człowiekiem, by zrozumieć, że w takim razie zablokujemy dzieciom dostęp do większości stron poświęconych religii i religioznawstwu, w tym nie tylko stron instytucji kościelnych, ale nawet fundacji i stowarzyszeń broniących przed sektami.
Mohammed Atta i jego koledzy planujący zamach na World Trade Center 11 września 2001 w przeddzień zamachu bawili się w barze ze stripteasem o wdzięcznej nazwie „Pink Pony” – „Różowy Kucyk”. Nie sposób, by opierający swoje działanie na słowach kluczowych program polecany przez Ministra Edukacji zablokował stronę takiego klubu, prawda? Podobnie jak nie dopatrzy się treści pornograficznych na stronie „niewinnej Zuzi o pracowitej buzi”.
Z testów przeprowadzonych przez dziennikarzy jednego z dzienników wynika, że program blokuje dostęp do pewnych treści, ale ogólnie wydaje się zupełnie bezradny i bezsensowny. Bez większego trudu można bowiem mimo stosowania programu przeglądać strony z pedofilią albo strony propagujące ideologię faszystowską (które w Polsce używają przecież przede wszystkim takich pięknych słow jak ojczyzna, honor, krzyż, Bóg, tradycja, a dostępu do tych słów nikt nie chce chyba dzieciom blokować).
Od kilku lat pracuję w pracowni komputerowej, która ma dostęp do internetu na każdym stanowisku. Moi uczniowie dość szybko nauczyli się, że w logach serwera widać dokładnie, co który z nich robił o której godzinie. Poza tym wystarczy zadbać o to, by mieli co robić na lekcji, a nie będą w stanie poświęcać czasu na wykorzystywanie szkolnych komputerów do nieodpowiednich celów. No i na koniec dodajmy, że większość z nich ma na tyle bogate życie erotyczne i na tyle wyrobiony światopogląd, że jedynymi „nielegalnymi” rzeczami jakie ich interesują podczas lekcji, są aukcje internetowe i bramki SMS krajowych operatorów telefonii komórkowej. No tak, ale skąd o tym ma wiedzieć minister, któremu się wydaje, że w takiej pracowni komputerowej to dzieci nic innego nie mają czasu robić, tylko dupy oglądać.
Powiem więc głośno wszystkim zwolennikom monitorowania internetu w szkołach i nie tylko. Nauczyciele włączają komputery w pracowniach komputerowych wówczas, gdy ma to jakiś cel dydaktyczny i do czegoś prowadzi. Tym celem nie jest nigdy powiedzenie: „Róbta se dzieci, co chceta”. I kompetentny nauczyciel nadzorujący pracę w takiej pracowni jest o wiele cenniejszy dla zapewnienia tego, co pan minister chce osiągnąć, niż jakieś nieudolne tandetne rozwiązania software’owe.
P.S. W tym wpisie znalazł się wyraz „dupy”. Program polecany przez ministra przypuszczalnie zablokuje tą stronę i cały ten serwer z uwagi na treści niemoralne.

Kara śmierci najlepsza w niedzielę

Jak powiedział pewien polityk, „Niedziela to jednak dzień święty i należałoby ją jakoś inaczej uczcić niż chodzeniem do kina.” Nie minęło parę godzin, a inny polityk zaproponował prace legislacyjne nad karą śmierci dla morderców pedofilów.
Nie będę komentował bezkresnej głupoty ani jednej, ani drugiej wypowiedzi. Ale pomyślałem sobie, że jak już uda się Lidze Polskich Rodzin zrealizować wszystkie jej cudowne pomysły legislacyjne, to może niech egzekucje tych pedofilów odbywają się właśnie w niedzielę. Czyż to nie będzie odpowiedni i lepszy od pójścia do kina sposób uczczenia dnia świętego?
Oczywiście dla czystości sytuacji Liga Polskich Rodzin powinna doprowadzić do wyburzenia wszystkich pomników Jana Pawła II w Polsce i wystąpienia Polski z Unii Europejskiej i Rady Europy.