Polskie obozy koncentracyjne

„Polskie obozy koncentracyjne” to niefortunny skrót myślowy, który w głowie niedouczonego historycznie cudzoziemca może poczynić pewien zamęt, ale dla osoby nie będącej historycznym analfabetą jest zrozumiały i w pewnych kontekstach nawet uzasadniony, na przykład dla kontrastu z innymi nazistowskimi obozami zagłady, które znajdowały się na terenach nie utożsamianych geograficznie z Polską. Dlatego gorączkowe komentarze na temat wpadki prezydenta Obamy, polegającej na użyciu przez niego zwrotu „polski obóz śmierci” podczas wczorajszej uroczystości przyznania pośmiertnie meda­lu wolności Janowi Karskiemu, przyjmuję z pewnym niedowierzaniem. Histerię polskich polityków dobrze podsumował chyba Andrzej Rozenek z Ruchu Palikota, używając słów: „Zemdlałem z wrażenia, potem miałem atak epilepsji, a na koniec musiałem się oczywiście napić i przeżywam to do dzisiaj.” Podobnie jak on, skłonny jestem zgodzić się ze Zbigniewem Brzezińskim i uznać całe zajście za niezamierzoną i przypadkową gafę.
Podobnie dziwi mnie zaangażowanie oficjalnych instytucji państwowych w kwestionowanie rzetelności dziennikarskiej BBC tylko dlatego, że polscy kibice ligowi w programie BBC Panorama – Euro 2012 – Stadiums Of Hate nie przypominają wesołych krasnoludków ani księcia z baśni o Królewnie Śnieżce.
W tym samym czasie, w polskich szkołach z kanonu lektur nie znikają przecież „Medaliony” Zofii Nałkowskiej, w których autorka używa sformułowania „polskie obozy koncentracyjne” i nie budzi to kontrowersji.
Nałkowska jakoś mnie nie bulwersuje, BBC i prezydent Obama także. O wiele większy niepokój poczułem, gdy czytając dwa tygodnie temu gazetkę ścienną w proszowickim liceum, zatytułowaną „Walki przeciwko Żydom w Proszowicach”, miałem poważne problemy ze zrozumieniem intencji autora. Czy było jego zamiarem wierne, bezstronne udokumentowanie rzeczywistości, wraz z nacjonalistycznymi wybrykami przedwojennych Polaków z tego miasteczka, czy uhonorowanie ich za antysemickie poglądy? Zdaję sobie sprawę z tego, że opis historyczny powinien być neutralny i nie jest jego celem moralizowanie czy piętnowanie niepożądanych postaw, ale czułem jakieś zgrzyty czytając o Romanie Dmowskim, poświęceniu lokalu narodowców czy zastanawiając się nad doborem słów w tytule gazetki.
Słowa potrafią zaboleć nawet wówczas, gdy intencje ich autora są czyste. Dopóki nie doszukujemy się złej woli, zawsze jest szansa na porozumienie. Ale gdy dysonans między opisywaną sytuacją a dosłownym znaczeniem, emocjonalnym wydźwiękiem i etycznym osądem wynikającym z użytych słów jest zbyt duży, zaczyna być niebezpiecznie. I grozi nam prawdziwy obóz koncentracyjny. W głowie.

Boska komedia

Pan Bóg musi widać nie być kibicem piłki nożnej. Jakże inaczej, skoro dopuścił do zdobycia tytułu mistrza świata w piłce nożnej przez Hiszpanię, kraj diabła wcielonego, piekło na ziemi, nowoczesną Sodomę i Gomorę (toż nawet te nazwy brzmią trochę po hiszpańsku)?
Hiszpanie od pięciu lat mają zalegalizowane małżeństwa homoseksualne, w dodatku związek taki jest uważany za równoważny związkowi małżeńskiemu osób przeciwnej płci i pociąga za sobą te same skutki cywilnoprawne, łącznie z możliwością adopcji i wspólnego wychowywania dzieci. Małżeństwa osób jednej płci do tego stopnia zrównano z małżeństwami heteroseksualnymi, że z formularzy w instytucjach państwowych zniknęły pojęcia „mąż” i „żona”, a zastąpiły je sformułowania „Partner A” i „Partner B”.
Rząd hiszpański planuje pod koniec tego roku przeforsować ustawę o wolności religijnej i wolności sumienia, która usunie symbole religijne z koszar wojskowych, szpitali, internatów i szkół państwowych, a także zrezygnuje z ich używania w czasie pogrzebów państwowych i uroczystości objęcia funkcji publicznych. Ma to służyć stworzeniu „przestrzeni publicznej neutralnej religijnie”, a ustawa nie dość, że broni przed katolicką dominacją praw wyznawców innych religii, to odwołuje się również do wartości ateistycznych, uznaje instytucję sprzeciwu sumienia i zajmuje się prawami „bezwyznaniowców” oraz chroni apostatów. Każdy ma mieć prawo żądać od odpowiedniej instytucji zaświadczenia o porzuceniu wyznania po uprzednim złożeniu stosownego wniosku.
Ułatwiono rozwody i uchwalono niespotykanie liberalną ustawę aborcyjną, umożliwiającą usunięcie ciąży do czternastego tygodnia od poczęcia. Szesnastoletnie dziewczyny mają prawo do przerywania ciąży bez zgody rodziców, ustawa zawiera jedynie wymóg poinformowania ich o zabiegu.
W hiszpańskich szkołach prowadzi się warsztaty „Przyjemność w twoich rękach”, których celem jest pomoc uczniom i uczennicom w odkrywaniu autoerotyzmu. Mówiąc wprost, prowadzi się zajęcia z masturbacji, a państwowe pieniądze przeznaczane są na ulotki, wykłady i warsztaty poświęcone onanizmowi.
W Hiszpanii można być kobietą z męskimi narządami płciowymi i mężczyzną z żeńskimi, ustawa o tożsamości płciowej pozwala bowiem na zmianę płci w akcie urodzenia i wszystkich oficjalnych dokumentach bez konieczności wcześniejszego przeprowadzenia operacji zmiany płci. Wystarczy zadeklarować wolę zmiany płci, przedstawić medyczne zaświadczenie o zaburzeniu tożsamości płciowej i przez dwa lata przechodzić stosowną kurację.
I takim degeneratom pozwolił Pan Bóg wygrać mundial? Ale z drugiej strony, jaki miał wybór? Dać zwycięstwo Holendrom? To by było jeszcze zabawniejsze. Niemcom? Oni wszak nie lubią własnego rodaka – papieża. A Polaków przecież w mundialu w ogóle nie było. A szkoda, to jest jedyna nacja, która umie postawić czterometrowy krzyż przed centralną instytucją publiczną, siedzibą głowy państwa, uczynić z niego symboliczny nagrobek i obstawiać lampkami, a próby jego uprzątnięcia w jakieś godne miejsce odbiera jako oznakę wojny z religią i dumnie staje „w obronie krzyża”. To jest naród, który godnie stawia czoła czyhającym tuż za Sudetami małżeństwom homoseksualnym i zagadnienie to jest właściwie nieobecne w polskiej debacie publicznej. Bez trudu można tu znaleźć fachowe porady instytucji – w tym kościelnych – leczących z homoseksualizmu czy masturbacji. To tu prezydent państwa powiedział w ubiegłym roku, że nie ma w Polsce alternatywy dla katolickiego systemu wartości – słowa, za które w innym kraju musiałby się zapewne pożegnać z urzędem. Tylko w Polsce z pogrzebu głowy państwa można było zrobić ultrakatolicką ceremonię koncelebrowaną przez pół episkopatu, odbierając tym samym prawo do odczuwania patriotyzmu osobom nie utożsamiającym się z katolicyzmem.
Mimo tych wszystkich atutów Polska przepadła w eliminacjach i nie zakwalifikowała się do mundialu. Ale może i dobrze, przynajmniej nie musieliśmy grać w meczach z tymi wszystkimi poganami.

Thank you, Jeremy Clarkson

Lubimy brytyjski humor, nawet jeśli nie zawsze jest szczególnie wymagający intelektualnie – Polacy znają i namiętnie oglądają zwłaszcza Benny Hilla czy Jasia Fasolę (Mr Bean). Trochę węższy jest krąg wtajemniczonych, którzy wiedzą, iż Rowan Atkinson wystąpił w wielu innych serialach, w których – o dziwo – odzywa się, czasem nawet sporo: „Cienka niebieska linia” (The Thin Blue Line), Not the Nine O’Clock News, „Czarna Żmija” (Blackadder) itd. Zastanawiająco niezmienną popularnością fanów cieszy się kultowy Monty Python i inne telewizyjne produkcje Johna Cleese’a, z których najbardziej znaną w Polsce jest chyba serial „Hotel Zacisze” (Fawlty Towers). Trochę bardziej elitarna grupa polskich odbiorców była w stanie zapoznać się z nieocenzurowaną wersją komediowego serialu, w którego tytule Matt Lucas i David Walliams zażartowali sobie nawet z nazwy państwa, w którym mieszkają – „Mała Brytania” (Little Britain).
Brytyjskie seriale komediowe można by wymieniać w nieskończoność, ale już tych kilka tytułów wystarczy, by zrozumieć, że esencją ich poczucia humoru jest brak tematów tabu, duży dystans do siebie i swojej historii, autoironia i samokrytycyzm. Nikt chyba nie protestował, gdy twórcy serialu Little Britain we wprowadzeniu do jednego ze swoich skeczy poinformowali, że baseny kąpielowe w Anglii służą do przekazywania sobie wzajemnie zmian skórnych, a nie był to wcale najmocniejszy cios, jaki czyjemuś dobremu imieniu zadali scenarzyści. Nie ma tam sceny, nie ma zdania, w którym ktoś lub coś nie byłoby ośmieszane. Blackadder czy Monty Python bezustannie grają na obalaniu historycznych i religijnych tabu, rodzimych angielskich i ogólnoeuropejskich. Wszystko, co obecne w otaczającej autorów kulturze i cywilizacji, znajduje odzwierciedlenie w ich serialach, ale nie może liczyć na to, że będzie potraktowane jako świętość czy autorytet. Bohaterowie najważniejszych wydarzeń z przeszłości – fikcyjni i autentyczni, przywódcy religijni i państwowi, zapisani złotymi zgłoskami na kartach historii, na ekranie stają się postaciami komicznymi, a przez to – niejednokrotnie – bardziej ludzkimi, autentycznymi, aniżeli ich znamy na co dzień. W czwartym odcinku pierwszej serii serialu That Mitchell and Webb Look słuchacze upominają samego Jezusa, gdy wykazuje się brakiem taktu i rasizmem, opowiadając im przypowieść o dobrym Samarytaninie. Żaden z nich nie jest wprawdzie Samarytaninem, ale nie mają oni żadnych uprzedzeń do tej nacji, mają wśród Samarytan przyjaciół, a generalizowanie i ocenianie ludzi według przynależności do grupy etnicznej uważają za krzywdzące. A pod koniec skeczu okazuje się, że jeśli chodzi o uprzedzenia rasowe Jezusa, mają rację.
Dla komików angielskich nie ma świętości i nam, Polakom, bardzo się to podoba. Podoba nam się, gdy żartują z własnych królów i królowych, dostojników kościelnych, gejów i transwestytów, gdy w najlepsze się nabijają z własnych przywar i ośmieszają własną historię. Ale gdy 2 sierpnia Jeremy Clarkson w telewizji BBC2 poczynił w swojej parodii reklamy Volkswagena Scirroco aluzję do polskiej kampanii wrześniowej 1939 roku, zaprotestowała nawet polska ambasada w Londynie. Czytając doniesienia o tym fragmencie programu Top Gear w polskiej prasie i słuchając komentarzy na jej temat w TVN24 miałem wrażenie, że ta reklama musi być straszna. Spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze, i może dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy obejrzałem ją w końcu na YouTubie. Nie ma w niej żadnych autentycznych zdjęć z II wojny światowej, aluzja jest wyraźna, ale delikatna i ze smakiem, bazuje na dwuznaczności angielskiego słowa „tank” – po polsku to zarówno bak z paliwem, jak i czołg. Z zażenowaniem przyjąłem natomiast oburzenie Polaków i polaczków w mediach i internecie, bo pokazuje ono naszą małostkowość, zaściankowość i klapki na oczach, które zawdzięczamy chyba między innymi świątobliwie martyrologicznemu, bezkrytycznemu postrzeganiu historii oraz wychowaniu. W kontekście Powstania Warszawskiego ciekawie pisze o tym ostatnio Leszek Miller, podając przy okazji bardzo zaskakujące cytaty, m.in. z generała Andersa.
Śmieszy nas serial „Allo, Allo”, którego akcja toczy się we francuskim miasteczku podczas II wojny światowej, a ani francuski ruch oporu, ani oficerowie hitlerowscy, ani lotnicy angielscy nie oparli się bezlitosnym scenarzystom i po równo są ofiarami ich dowcipu. Ale krótka, niespełna minutowa, misternie zmontowana fałszywa reklamówka Volkswagena, mobilizuje polskich internautów do protestów. Protestów, którymi niektórzy z nich sami się ośmieszają, bo z komentarzy w internecie można odnieść wrażenie, że nie wszyscy wiedzą, że kampania wrześniowa faktycznie skończyła się klęską, koniec II wojny światowej i klęskę Hitlera zawdzięczamy nie tylko Polakom, ale także wielu innym nacjom w Europie i na świecie (także Anglikom i Niemcom), a podczas wojny wcale nie stracił życia jeden miliard ludzi.
Przedmiotowa reklamówka jest tylko jedną z kilku, które panowie z Top Gear zaproponowali w tym odcinku. Ciekawe, że nasi niezwykle wrażliwi komentatorzy nie widzą niczego niestosownego w żadnej innej i tylko ta jedna wzbudza tak wielkie oburzenie.
Panie Jeremy Clarkson, jestem Panu szczerze zobowiązany za tę reklamówkę. Odebrałem ją zupełnie inaczej, niż część moich rodaków. Moim zdaniem jest ona wyrazem tego, że – może z racji naszej tak licznej reprezentacji na Wyspach – Anglicy (przynajmniej niektórzy) uważają Polaków za „swoich” i śmieją się z nich w dokładnie taki sam sposób, jak z Hiszpanów, Francuzów, Niemców, Arabów, Hindusów czy z samych siebie. Ktokolwiek wymyślił tę reklamówkę (a jak rozumiem, a tak przynajmniej wynika z narracji w tym odcinku Top Gear, był to Pan), uznał w dodatku, że polska historia jest na tyle znana odbiorcom programu w Anglii, że dowcip ten będzie dla nich czytelny. Dziękujemy.



Nie słyszeliśmy o Hitlerze

Bywa, że załamuję ręce nad marnymi osiągnięciami dydaktycznymi w jakiejś grupie, ale jednak nigdy z tytułu niedoborów wiedzy i umiejętności moich uczniów na lekcjach języka angielskiego nie wpadam w taką depresję, w jaką wpadłem po wysłuchaniu opowieści mojej koleżanki polonistki o jej doświadczeniach z „Medalionami” Zofii Nałkowskiej w jednej z klas zasadniczej szkoły zawodowej.
Uczniowie mieli tydzień czasu na to, by przygotować się do omawiania lektury i dowiedzieć się, co to były obozy koncentracyjne. I nie zgrywali się wcale, gdy informowali koleżankę nauczycielkę o owocach swoich poszukiwań i badań. Obozy koncentracyjne, okazuje się, były to takie „obozy zamknięte, w których Polacy bili się z Żydami” w zamieszkach ulicznych. Założył je niejaki doktor Spanner. Nie, o Hitlerze nigdy nie słyszeli, nie miał z tym nic wspólnego.
Nasze placówki dyplomatyczne na całym świecie śledzą z wielką uwagą wszelkie możliwe media i interweniują niezwłocznie, gdy gdzieś pojawi się wzmianka o „polskich obozach koncentracyjnych”. Domagają się przeprosin i sprostowania. Tymczasem bardziej przydałoby się chyba zadbać nie tyle o to, by kolejne pokolenia wiedziały w ogóle o tym, że człowiek człowiekowi potrafił zgotować taki los, a mniej w tym wszystkim istotne, jakiej był narodowości albo w jakim kraju to się stało.
W scenie otwierającej film Apt Pupil na zmazywanym przez nauczyciela z tablicy diagramie widać wyraźnie, jak łatwo jest manipulować ludźmi i ich historyczną świadomością, wykorzystując niewiedzę, brak zainteresowania czy obojętność. W naszych szkołach rzadko kiedy mówi się o tym, że wśród ofiar obozów koncentracyjnych byli Cyganie czy mniejszości seksualne. Zdarza się przez to słyszeć absurdalne tezy obrońców tradycyjnych wartości, którzy twierdzą, że hitleryzm miał wrogi stosunek do rodziny i macierzyństwa, a promował homoerotyzm i aborcję.
To jednak wszystko mało istotne w świetle wiedzy historycznej, jaką zabłysnęli uczniowie na lekcji mojej koleżanki. Wszyscy mieszkają kilkadziesiąt minut jazdy autem od Oświęcimia, ale dla nich obozy koncentracyjne to areny ulicznych walk między Polakami a Żydami.

Alles gutes, Deutschland

Dopiero co oburzaliśmy się na niemiecką reklamówkę, która poprzez aluzje i niedopowiedzenia nadepnęła niektórym z nas na odcisk. Wcześniej gniewaliśmy się na Niemców, gdy żartobliwie porównywali naszego premiera i prezydenta do pewnego niezwykle popularnego w obu naszych krajach warzywa. Wydawałoby się, że z naszej strony tego rodzaju nietakt byłby niemożliwy, że jesteśmy kulturalni, wrażliwi i pozbawieni uprzedzeń.
Tymczasem niesmak, który czuję po obejrzeniu skanu z polskiej gazety, który znalazłem na blogu Tomka Łysakowskiego, nie pozwala mi jutro kibicować Polakom. Wstydzę się, że w dużej polskiej gazecie ukazało się coś takiego. I mam nadzieję, że Niemcy jutro wygrają, bo jak pisze niemiecki Bild, po wygranej Niemców Polacy w Klagenfurcie i tak będą się z nimi wspólnie bawić i świętować. Te pięćdziesiąt powodów, dla których Niemcy kochają Polaków, wymienione w niemieckiej gazecie, jest naprawdę na dużo wyższym poziomie, niż fotomontaż, nagłówek i treść artykułu w polskim dzienniku.

Obraźliwa reklama?

Straszna wrzawa się podniosła wokół niemieckiej reklamówki meczu reprezentacji Polski i Niemiec.
Zabawne, że w polskich mediach nikt się nie oburza na szarganie symboli narodowych przez pijanych kibiców, na sikanie do hymnu na poboczu drogi… Nie, kto by tam bronił niemieckich symboli narodowych.
Polacy oburzają się na coś, czego w tym krótkim filmie w ogóle nie ma. Film ma rzekomo przedstawiać Polaków jako zawodowców specjalizujących się w kradziezy samochodów, ale by dojrzeć to między wierszami, trzeba być lekko przewrażliwionym. Na złodzieju czapka gore? Moim skromnym zdaniem zaczajone w podtekstach stereotypy są w co najmniej takim samym stopniu obraźliwe dla Niemców, co dla Polaków. A może nawet reklamówka jest tylko i wyłącznie antyniemiecka? Może troszkę poczucia humoru i dystansu by się nam, Polakom, przydało?


Niemcy wczoraj i dziś


Gdy mój ojciec był nastolatkiem, granica państwowa przebiegała na peryferiach dzisiejszej Częstochowy, więc podczęstochowskie zagłębia rolnicze i leśne, jak Wręczyca Wielka, Truskolasy czy Herby, znajdowały się w Rzeszy. I oto nawet mój super prawomyślny tata przemknął się kiedyś z kolegą z ulicy do Niemiec, by przeszmuglować stamtąd po worku kartofli.
Kiedy już ze zdobytym łupem wracali na swoją stronę granicy, od Wręczycy dogonił ich wóz jakiegoś chłopa, a na wozie siedział umundurowany Niemiec. Ojciec z kolegą nie dość szybko zorientowali się, kto się do nich zbliża, przez co zupełnie naiwnie dali się przyłapać na przemycie. Niemiec pokręcił nosem, ale okazał się dość pobłażliwy – jeden worek ziemniaków kazał im wrzucić na wóz i zabrał ze sobą, a drugi pozwolił im sobie zatrzymać i kazał się nim podzielić po połowie.
Dzisiaj bez trudu wyjeżdżamy z miasta na zachód i możemy zupełnie nieświadomie przekroczyć niejedną granicę – tak historyczną, jak współczesną. Nie przychodzi nam nawet do głowy, by wozić w bagażniku ziemniaki. Ale podły Niemiec, który zabrał dwóm nastoletnim przemytnikom 30 kilo ziemniaków prawie siedemdziesiąt lat temu, zalazł tacie głęboko za skórę.
Jedziemy gładkim asfaltem, żadnych dziur ani łat, uporządkowane pobocza, rowy, chodniki. Zdaniem ponad osiemdziesięcioletniego przemytnika Niemcy wiedzą, co robią. Przez Unię Europejską pompują pieniądze w infrastrukturę, bo jak ponownie opanują Polskę, to będą mieli przyzwoite drogi.

Katyń 1940 – Torchwood 1941

W tym roku noc oskarową przespałem słodko, bo żadnego z nominowanych filmów nie widziałem wcześniej, więc nie miało dla mnie większego znaczenia, kto i za co zgarnie statuetki Akademii. Przy porannej kawie z pewnym zniecierpliwieniem słuchałem jednak przez 40 minut wiadomości o tym, jaki film Oscara nie dostał. Szykując się do wyjścia miałem przyjemność wysłuchać kilkunastu różnych osób, opowiadających o filmie Andrzeja Wajdy Katyń lub o wydarzeniach katyńskich w ogóle, w dwóch kolejnych skrótach wiadomości usłyszałem, że Katyń nie dostał Oscara, ale jaki film Akademia uhonorowała tytułem najlepszego, nie dane mi było się dowiedzieć.
Postanowiłem w końcu ten film obejrzeć i nie żałuję, chociaż tematyka nie pociągała mnie szczególnie. To film dobry i ważny, choćby z tego powodu, że powinien był powstać lat temu kilkadziesiąt, a nie dopiero teraz. Ale że nie dostał Oscara, jakoś mnie nie dziwi. Czy ten monotonny, martyrologiczny ton, w którym utrzymany jest obraz, może naprawdę przykuć do fotela kogoś, kto nie urodził się w Polsce i komu cierpiętniczego, powstańczego patriotyzmu nie wbijano do głowy przez całą młodość?
Po obejrzeniu Katynia zafundowałem sobie inny seans będący efektem natarczywej rekomendacji. Tomek Łysakowski tak często pisze o serialu Torchwood, że mimo lekkiej niechęci obejrzałem sobie pierwszy odcinek. Ten, w którym Jack i Tosh badają zaburzenia czasoprzestrzeni w opuszczonym budynku, z którego nadal, kilkadziesiąt lat po potańcówce pożegnalnej na cześć wyjeżdżających na wojnę żołnierzy, Kiss the boys goodbye w roku 1941, dobiega muzyka z lat czterdziestych. Chodząc po budynku Jack i Tosh przenoszą się w rok 1941 i spotykają tam kapitana Jacka Harknessa, który ma zginąć nazajutrz w locie treningowym, a następnie w lokalu dochodzi do całego szeregu spięć i niespodzianek – od antyjapońskich reakcji na obecność Tosh, poprzez złudzenia słuchowe ignorujące prawa czasu, gdy Jack i Tosh słyszą wołającą ich sześćdziesiąt lat później Gwen, po sceny, w których dwaj kapitanowie tańczą ze sobą i całują się namiętnie. Bilis Manger, obecny dozorca opuszczonego budynku, zdaje się być tym samym człowiekiem, co kierownik lokalu z lat czterdziestych, odgrywa istotną rolę w odcinku, a jednocześnie trudno nam powiedzieć coś o jego intencjach czy charakterze, bo jest tylko jedną z wielu niewyraźnie zarysowanych postaci w tej wielowątkowej fabule.
Zdaję sobie sprawę z tego, że Katyń to film w zupełnie innej konwencji, że nie sposób go porównywać z fantastyczną przeróbką Doctor Who w brytyjskiej telewizji. Że ma zupełnie inną rolę i jest adresowany do odmiennej widowni. Trudno też oceniać Torchwood po obejrzeniu jednego odcinka, ale na pewno mam ochotę zobaczyć kolejne.
Być może to akurat zaleta filmu Katyń, ale odniosłem wrażenie, że jest to film jakby zupełnie niewspółczesny, jakby jego twórcy przez całe życie oglądali tylko filmy starsze od Pulp Fiction. Prawdziwie artystycznie połechtany poczułem się podczas tego filmu tylko raz, gdy siedząca w oknie krakowskiej kamienicy Antygona, potrzebująca peruki aktorka, słowami prosto z Sofoklesa przemówiła do oddającej jej swoje włosy polskiej Antygony powojennej. Pieniądze za obcięte włosy przeznaczone zostają na nagrobek zamordowanego w Katyniu brata, ale nagrobek ten nie może sobie znaleźć miejsca w nowej polskiej rzeczywistości, odtrącany przez władze świecką i kościelną.
Poza tym z zainteresowaniem przyglądałem się postarzonym na potrzeby filmu miejscom, przez które sam często przechodzę. Ale to była ciekawość lokalna, moja, bo znam te place i ulice, bo pokonuję je często na piechotę, bo kocham to miasto. Obawiam się, że Katyniowi nie do końca udało się jednak być filmem uniwersalnym, potrafiącym przemówić do każdego. Jest polski, bardzo dobry, ale na wskroś lokalny i pewnie nawet nie do końca zrozumiały dla ludzi z innych kontynentów. Jeśli ktoś się nie zgadza, polecam do obejrzenia Babel z Bradem Pittem i Cate Blanchett. Alejandro González Iñárritu z całego splotu drobnych, codziennych tragedii, nieporównywalnie przecież mniejszych niż tragedia katyńska, zrobił obraz – moim zdaniem – o wiele bardziej poruszający i uniwersalny.

Déjà vu

Wczoraj miałem zajęcia w sali, w której ktoś zostawił na biurku wydruk plakatu wyborczego sprzed wielu dziesiątków lat. Nie mogę się jakoś oprzeć wrażeniu, że gdzieś ten plakat już widziałem. Nie pamiętam gdzie, ale chyba całkiem niedawno.

Ofiary katami

Pod koniec wakacji wybrałem się z mamą, bratową i kuzynką do Oświęcimia. Bratowa nigdy nie była i od lat przy różnych okazjach wspominała, że musimy pojechać. Mama była wiele lat temu i nie wszystko pamiętała, nad latrynami w baraku w Brzezince nie wytrzymała i puściły jej nerwy.

Dla mnie wizyta w Oświęcimiu też miała tym razem trochę inny wymiar, niż każda poprzednia. Znużony i zdegustowany często obecnie słyszanymi antyniemieckimi stereotypami o tym, kto był ofiarą wojny, a kto był za nią odpowiedzialny, z niekłamaną satysfakcją obserwowałem kilkaset osób zwiedzających obóz razem z nami. Przemieszczając się z grupy do grupy wzruszyłem się na myśl o tym, że do Oświęcimia w czasach współczesnych przyjeżdżają tłumy ludzi, tak samo jak przyjeżdżały pociągami na rampę śmierci w latach czterdziestych ubiegłego stulecia. Są w rozmaitym wieku, różnych narodowości. Tego dnia słyszałem w Oświęcimiu ludzi mówiących po polsku, niemiecku, rosyjsku, japońsku, hiszpańsku, francusku, w jidisz.

W obozie głównym jest plansza z mapą pokazującą miejsca w całej Europie, z których zwożono do Oświęcimia więźniów. Jeden rzut oka na tę mapę obala mit, jakoby linia podziału między ofiarami a oprawcami dała się wyznaczyć jako linia oddzielająca od siebie jakieś narody. Widać, że ofiarami II wojny światowej byli tak naprawdę wszyscy.

Gdzie indziej jest olbrzymia ekspozycja walizek zostawionych przez więźniów przybyłych do Oświęcimia i skierowanych wprost do komór gazowych. Walizki te były w pośpiechu podpisywane nazwiskami, numerem transportu i miejscem zamieszkania. Niełatwo wśród tych walizek wypatrzyć polskie nazwiska.

Na ścianie jednego z baraków znajduje się tablica, która młodych austriackich komunistów zgładzonych w Oświęcimiu nazywa bohaterami i patriotami. Ważna lekcja dla obsesyjnie zawłaszczających sobie monopol na patriotyzm polityków współczesnych. Gdy słyszę niektórych z nich, mam wrażenie, że słucham bezprzedmiotowych kłótni o wyższość takiego czy innego koloru oczu albo włosów.

Warto jeździć do Oświęcimia i uświadamiać sobie, że to człowiek człowiekowi zgotował ten los. I nieważne zupełnie, jakiej byli narodowości, bo ludzi szalonych nie brakuje i dziś. W każdym narodzie, także naszym. I to właśnie szalonych Polaków boję się najbardziej.