Troska o stan błogosławiony

Pan Wojciech Wierzejski wzruszył mnie dziś do łez na konferencji prasowej Ligi Polskich Rodzin poświęconej inicjatywie referendum w sprawie wycofania polskich wojsk z Iraku i Afganistanu. Odpowiadał na wszystkie pytania dziennikarzy i cały czas mówił na temat zupełnie nie związany z powodem zwołania konferencji. Mówił o tym, dlaczego wicepremier Roman Giertych, szef resortu edukacji, za pieniądze resortu zamieszcza w prasie regionalnej reklamę swojej osoby i swoich „osiągnięć”.
Pan Wojciech Wierzejski oznajmił, że skoro po roku funkcjonowania w ministerstwie prasa nie napisała ani jednego pozytywnego artykułu o działalności ministra, nikt się o nim pochlebnie nie wypowiadał, to dla zapewnienia pewnej równowagi minister musi wykupić płatną powierzchnię reklamową, na której będzie można przeczytać o nim coś dobrego.
Zdumiała mnie ta linia obrony, a jednocześnie zrobiło mi się tak jakoś żal mojego niemalże rówieśnika Ministra i postanowiłem o nim napisać jakieś pochlebstwo.
Otóż jestem niezmiernie wdzięczny Panu Ministrowi Romanowi Giertychowi za troskę, jaką okazuje ciężarnym uczennicom. Jeśli naprawdę zdarzają się przypadki rzucania takim dziewczynom kłód pod nogi i utrudniania im kończenia edukacji, najnowsza inicjatywa Pana Ministra jest jak najbardziej na miejscu – takim dziewczynom trzeba koniecznie udzielić wsparcia i miejmy nadzieję, że na zapowiedziach pomocy się nie skończy, a realizacja planów ministerialnej pomocy posunie się w krótkim czasie daleko bardziej niż program „Tani Podręcznik” czy tworzenie Narodowego Instytutu Wychowania.
Zapewniam jednocześnie, że ciężarne dziewczyny i matki zawsze traktujemy w naszej szkole z należytym szacunkiem i otaczamy opieką. Niektóre z nich korzystają z tego zresztą w sposób pozbawiony wszelkich skrupułów. Nie dalej jak w tym roku kalendarzowym zupełnie za darmo dałem oceny dopuszczające z angielskiego dwóm paniom, które nie raczyły mnie ani razu odwiedzić. Jeśli jakąś młodą matkę skrzywdziłem, to chyba tylko Monikę, której postawiłem z języka obcego w agrobiznesie dopuszczający, podczas gdy oczekiwała oceny dobrej. Proponowałem jej wykonanie w dowolnym terminie w ciągu całego semestru jednego maleńkiego projektu leksykalnego, ale jej zdaniem ocena dobra należała jej się – tutaj cytuję – za straszliwe męki porodu.
Z pewną dozą nieśmiałości chciałbym natomiast prosić Pana Ministra o zwrócenie uwagi nie tylko na ciężarne uczennice i matki, ale także na młodych ojców. Im również należy się szczególna opieka. Nasz ubiegłoroczny maturzysta, Marcin, często drzemał na lekcjach po całonocnych zmaganiach z płaczącym niemowlęciem. Gdyby udało się takim uczniom zapewnić w klasach jakieś tapczany czy kozetki, na pewno ułatwiłoby to im funkcjonowanie w szkole w takim zakresie czynności, jaki jest dla nich możliwy.
Opieką i czułością należałoby także otoczyć niemowlęta poczęte przez nasze uczennice. Problem wprawdzie jest ilościowo marginalny, ale można by się zastanowić nad uruchomieniem żłobków przy dużych zespołach szkół średnich, albo przynajmniej zorganizować jakieś dyżury w klasach i odciążyć nieco młodych rodziców w godzinach lekcyjnych angażując w opiekę nad dziećmi kolegów i koleżanki z klasy. Nawet jeśli moje pomysły nie należą do najszczęśliwszych, pozwolę sobie wyrazić nadzieję, że w swoich planach pomocy ministerstwo nie zapomni o potrzebach tych właśnie maleńkich dzieci.
Uczniowie pytali mnie kiedyś, dlaczego w internacie nie można zamontować automatu z prezerwatywami. Udzieliłem im wtedy jakiejś wymijającej odpowiedzi powołując się na promowanie wstrzemięźliwości seksualnej i zwracając im uwagę na to, że średnia wieku mieszkańców internatu wcale nie wynosi lat dwadzieścia (po tyle mieli moi próbujący mnie wprawić w zakłopotanie rozmówcy), tylko znacznie, znacznie mniej. Gdyby zadali mi to pytanie teraz, miałbym jeszcze jeden argument. Po co ułatwiać dostęp do środków antykoncepcyjnych, skoro ciąża to stan błogosławiony w tak wielu aspektach, także szkolnym, a ciężarne uczennice otacza się tak troskliwą opieką?

Nie chcemy porażki

Ostatnio napisałem o spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin i Romana Giertycha, ale okazuje się, że nie wszyscy ten spot widzieli i nie wiedzą o co chodzi, więc postanowiłem wrócić do tej sprawy w dzisiejszym wpisie.
Co gorsza, są wykształceni ludzie na poziomie, którzy tę polityczną reklamę widzieli i uważają, że pomysł Romana Giertycha jest znakomity. O mało nie spadłem z krzesła, gdy usłyszałem wczoraj od eleganckiej i inteligentnej przedstawicielki klasy średniej, w dodatku stałej czytelniczki mojego bloga, że trzeba dać szansę Lidze Polskich Rodzin na zrobienie porządku i choćby dlatego trzeba popierać utrzymanie obecnej koalicji rządzącej przy władzy.
Dla mnie spot wyborczy Ligi Polskich Rodzin jest – napiszę to tym razem wprost – przerażający. W historii mieliśmy już przykłady prób naprawiania społeczeństwa poprzez izolowanie elementów i grup „nieprzystosowanych”. Im bardziej totalitarne państwo, tym więcej miało takich innowacyjnych pomysłów, które za nic mają wolność jednostki ludzkiej i jej swobodę ekspresji.
Uważam, że wbrew histerycznej retoryce ministra polska szkoła jest dobra i staje się coraz lepsza, nieźle radzi sobie z wyzwaniami i zagrożeniami współczesności, a jeśli ktoś naprawdę chce jej pomóc, to powinien się zająć wyposażaniem nauczycieli, zwłaszcza młodych, w umiejętności pozwalające im na dotarcie do tej właśnie młodzieży, którą minister chce ze szkoły wydalić. Przyjęcie rozwiązań proponowanych przez ministra byłoby tak naprawdę przyznaniem się do porażki i bezsilności.
W technikum mechanicznym mam różnych uczniów, także takich, którzy palą papierosy i piją piwo, a podczas lekcji religii idą na wagary i oglądają filmy pornograficzne. Niektórzy z nich mieli kontakty z policją, które według niesprecyzowanych jeszcze planów Ligi Polskich Rodzin miałyby być jednym z kryteriów wydalania ze szkoły. Jeden ma wyrok w zawieszeniu. Mimo to jakoś sobie radzimy.
W miniony piątek uhonorowaliśmy jednego z tych mechaników nagrodą za dojrzałą postawę i otrzymał tytuł ucznia roku. Ubiegłoroczny laureat wręczył mu prawdziwą kapustę, która symbolizuje – słowami Justyny, laureatki sprzed kilku lat – proces obrastania wiedzą przez całe życie, tak jak kapusta obrasta kolejnymi warstwami liści. Przed chwilą dowiedziałem się, że w tym tygodniu będziemy w internacie jeść bigos przygotowany przez panów z technikum, dla których symbolika ta stanowi jednak najwyraźniej znaczącą motywację.
Tak sobie myślę, że ta młodzież zostawiona przez ministra za bramą może dlatego szła na samym końcu i dlatego była taka wesoła, że niosła swojemu nauczycielowi bigos. Każdemu nauczycielowi życzyłbym właśnie takiej młodzieży, która do szkoły idzie nie po to, by przy pomocy linijki i kolorowych długopisów robić w zeszytach marginesy i podkreślać tematy, ale która idzie tam obrastać kolejnymi warstwami wiedzy. Która z tej szkoły wyniesie coś w głowach i w sercach, a nie tylko w zeszytach. I życzę wszystkim nauczycielom, by nikt nie obierał im klasy szkolnej z uczniów nieprzystosowanych, bo może zostać im to samo, co zostaje z kapusty po obraniu wszystkich liści.

Co to jest szkoła?

W spocie wyborczym Ligi Polskich Rodzin brama szkoły zamyka się przed grupą młodzieży niegrzecznej, a na szkolnym boisku minister edukacji wita z otwartymi ramionami tych grzecznych i triumfalnie obwieszcza, że polską szkołę da się zmienić.
Polska szkoła dla grzecznych dzieci będzie się mogła wreszcie zająć tym, do czego jest przeznaczona, tymczasem tych przygarbionych, z przydługimi włosami i z rękami w kieszeniach, nieprzystosowanych społecznie uczniów pozostawionych za szkolną bramą skieruje się do specjalnych placówek o nazwie Ośrodki Wsparcia Wychowawczego.
Zastanawiam się nad tym, po której stronie bramy chciałbym zostać, jeśli już ten radziecki model zostanie wprowadzony. Po której stronie tej zamkniętej bramy będzie tak naprawdę szkoła i powołanie do zawodu nauczyciela. Jakkolwiek by nie była kusząca praca z tymi grzecznymi, szkoła to przecież także praca z tymi nieprzystosowanymi, to próba udzielenia im pomocy w odnalezieniu swojego miejsca na świecie, swojej drogi.
Dodatkowo kuszące są zapewnienia pomysłodawców powstania Ośrodków Wsparcia Wychowawczego, iż będą tam lekcje w grupach piętnastoosobowych, nagrody motywujące, środki na dodatkowe zajęcia pozalekcyjne i hobbystyczne kluby, a młodzież będzie mieszkała w przymusowych internatach, więc takie zajęcia i kluby będą mogły działać praktycznie o dowolnej porze dnia.
Gdy czytam kryteria mające decydować o kierowaniu młodzieży do odizolowanych ośrodków, mam poważne wątpliwości, czy gdyby ten model funkcjonował, udałoby mi się zebrać grupę uczniów na nasz konkurs karaoke odbywający się cyklicznie co kilka miesięcy. Pewnie większość z nich byłaby w ośrodku wsparcia. Mając na uwadze to, jak słodko śpiewają, wolałbym chyba być z nimi. Tym bardziej, że w tym karnym internacie byłoby dużo czasu na próby.

Dojrzały wśród dorosłych

Ze wszystkich siedmiu grup moich maturzystów grupa Leszka jest najsłabsza i najbardziej się o nich martwię. Podczas gdy w innych grupach na pięć krótkich pytań wprowadzających do lekcji dostaję pięć natychmiastowych odpowiedzi i na bazie tego mogę zabierać się do konkretnej roboty, którą sobie zaplanowałem, u Leszka w grupie cała lekcja schodzi na wyciąganiu z uczniów odpowiedzi na pierwsze trzy z tych wstępnych pytań i na ewentualnych dygresjach.
Leszek jest jednym z bardziej aktywnych uczniów w grupie i nie ma najmniejszych oporów w mówieniu i pisaniu po angielsku, ale jego angielszczyzna jest potworna i bywa, że wręcz niezrozumiała.
A jednocześnie to właśnie Leszek blisko rok temu zainspirował mnie do pisania tego bloga, gdy doznałem olśnienia słuchając komentarzy tego dziewiętnastoletniego obecnie chłopaka na temat filmu Ptaki i zrozumiałem, że mam do czynienia z kimś o wiele mądrzejszym i bardziej spostrzegawczym ode mnie.
Także dziś Leszek jest powalająco dojrzały, wytrwały, wie dokładnie, do jakiego celu zmierza i jakimi środkami chce go osiągnąć.
Z domu i z naszego technikum wyniósł umiejętność spawania, ma prawo jazdy i zdrowy rozsądek. Już drugi rok z rzędu całe wakacje spędził ciężko pracując i przy okazji uważnie obserwując relacje międzyludzkie, zasadność autorytetów oraz różnice między szczęściem a sukcesem.
Jego szef próbował go zmusić do zawiezienia z Krakowa do Poznania dziesięciometrowej, półtoratonowej bramy z ozdobnymi okuciami średniej wielkości autem bagażowym z przyczepą. A innym razem zniszczył komplet wierteł do betonu demonstrując pracownikom, że można nimi wiercić w metalu.
Leszek służył całej ekipie robotników za kierowcę, więc panowie mogli sobie spokojnie po robocie popić w tyle auta. I kiedy jeden z nich wysiadł w Poznaniu tylnymi drzwiami chcąc się wysikać, Leszek musiał potem tego pięćdziesięcioletniego mężczyzny szukać po całym mieście, bo zanim ktoś się zorientował, że to nie postój, tylko skrzyżowanie, było już za późno, a delikwent pomylił kierunki i wysikawszy się zaczął gonić auto, ale uciekając w zupełnie przeciwnym kierunku.
Kiedyś Leszkowi wydawało się, że najważniejsze, żeby przejąć gospodarstwo, brać dotacje i pchać jakoś do przodu ten wózek, na którego tylnym siedzeniu się urodziło. Teraz zobaczył trochę świata i nie rozumie, co to za życie – mieszkać kilka pokoleń w jednym miejscu, w jednym domu, nie ruszać się poza własną wioskę, najbliższe miasteczko. Nie rozumie sąsiada, który zdaje się być normalnym facetem, a w oddalonym o pół godziny jazdy Krakowie był ostatnio lat temu trzydzieści. Leszek jest aktywny, odważny, zdecydowany.
Postanowił, że te cztery lata technikum nie mogą pójść na marne, bo jeśli nie zda matury ani egzaminu zawodowego, to równie dobrze mógł skończyć edukację na gimnazjum.
Wracając dziś wieczorem z internatu po filmie poczułem, że idzie zima. Gdy zadzierając do góry głowę patrzyłem na gwiazdy, przenikał mnie chłód ostrego, wilgotnego powietrza. To dobrze, że będzie zimno. Przez kilka miesięcy Leszkowi będzie dużo łatwiej w pokoju w internacie studiować polski, angielski i geografię. To wszystko to zresztą pryszcz. Leszek bardzo się zdziwił, że chemia nieorganiczna jest dla mnie zbyt skomplikowana. To wszystko przecież takie proste i jedno z drugiego wynika…

Rok szkolny z pojebem

Będący w drugiej klasie technikum Krzysztof spytał się kotów w internacie, z kim mają angielski, a na podstawie usłyszanej odpowiedzi, iż „z takim pojebem”, doszedł bez cienia wątpliwości do wniosku, że widocznie ze mną. Rzeczywiście, po pierwszych lekcjach w trzech grupach pierwszych klas technikum widzę, że niektórzy z nich mają mieszane uczucia i czują się dość niepewnie, gdy się do nich zwracam. Kilku panów będących miniaturkami swoich starszych braci, moich uczniów z klas maturalnych lub absolwentów, patrzy we mnie jak w obraz. Ktoś nazwał mnie dzisiaj skurwysynem (na tyle cicho, że mogłem się postarać tego nie usłyszeć), ktoś inny tak się wystraszył, gdy zacząłem z nim rozmawiać, że zapomniał w ogóle, gdzie mieszka i jak się nazywa.
Jest kilka powodów, dla których się nie opłaca udawać przed uczniami, że jest się kimś innym, niż się jest w rzeczywistości. Jest kilka powodów, dla których nie przejmuję się zupełnie tym, że mogą mnie czasem nazwać pojebem, a nawet nie uważam by mogło to negatywnie odbić się na moim autorytecie u nich. Praca nauczyciela to praca długodystansowca i tak naprawdę nigdy nie osiąga się mety. Satysfakcję czerpać można z przebytych kilometrów, z kolejnych etapów drogi, ze zmieniających się krajobrazów na trasie wyścigu i ze sportowej postawy uczestników i sędziów. Jest się trenerem albo obsługą techniczną na pewnym tylko etapie tego wyścigu.
Ani ułamek sekundy nie przejmowałem się tym, co Krzysztof usłyszał o mnie od pierwszaków w internacie. Za to poczułem się bardzo dowartościowany, że w przerwie między rozmową o hinduskiej bogini a opowiadaniem o kolczudze, którą od wielu tygodni robi żmudnie w domu Krzysztof powtórzył mi słowa pierwszaków nie obawiając się mojej reakcji ani nie wkopując nikogo z nich z nazwiska.
Jest tyle pięknych momentów, które pozwalają pojebowi poczuć się dobrze i się dowartościować, że nie sposób się gniewać. Na przykład gdy w połowie wakacji któryś z tych moich uczniów zwierza mi się przez internet z tego, że go rzuciła dziewczyna. Albo gdy w środku nocy, na kilka godzin przed egzaminem komisyjnym z mojego przedmiotu jeden z nich wysyła mi SMS-a, że nie może spać i że się boi. Albo gdy inny z nich wychodząc na egzamin pisze SMS-a o treści „Nadchodzi chwila zagłady”. Czy kiedy pod koniec sierpnia kilku moich uczniów pyta mnie, co będziemy w tym roku robić ciekawego. Kiedy ktoś pisze, że cieszy się z końca wakacji, ale żałuje, że to nasz ostatni rok szkolny razem. Gość, któremu wystawiłem niedostateczny i musiał przeze mnie zdawać egzamin komisyjny, pyta się po egzaminie, czy bardzo musiałem się za nim wstawiać przed resztą komisji, żeby zdał. Wzrok i mina innego poprawkowicza, który po czterech kilometrach pościgu za mną samochodem przyjmuje do wiadomości, że za zdany egzamin nie musi mi dziękować prezentami. To są bardzo rozbrajające momenty. Nie wyobrażam sobie, by nauczyciel mógł rezygnować z nich i zmienić zawód.

Co gryzie Gilberta Grape’a

W filmie What’s Eating Gilbert Grape główny bohater, nastolatek i rówieśnik moich uczniów robi za ojca całej rodzinie. A na jego głowie i walący się dom, i nie wychodząca z domu, ważąca trzysta kilogramów matka, i upośledzony Arnie, którego osiemnaste urodziny już wkrótce, chociaż gdy był dzieckiem, lekarze nie dawali mu szans na to, że dożyje lat dziesięciu.
Patrzę na tych moich uczniów i chwilami wydają mi się jak Arnie, niewinni i nieskalani mądrością. Albo są takimi Gilbertami, którzy mieszkają gdzieś przy drodze, którą wszyscy przejeżdżają, a nikt się nie zatrzymuje. I którzy mogą czasem tylko pomyśleć przez chwilę o tym, co mogłoby zainspirować ich do marzeń, ale nic więcej. Trzymają ich przy ziemi ta trzystukilowa matka, ten Arnie, ten zapadający się fundament.
Na filmie jest ogólnie wesoło. Ale nie wszyscy śmieją się z matki Gilberta czy Arniego. Gdy część ludzi tarza się ze śmiechu, Łukasz i Leszek siedzą zachowując powagę, a jeden z nich jest wyraźnie wzruszony. Wiele jest rzeczy, których się nie wie o swoich uczniach. Niejeden jest krzyż, który oni muszą dźwigać, a którego ja, dwukrotnie od nich starszy, nie byłbym sobie w stanie wyobrazić.
Ktoś mi niedawno zarzucił, że w moim blogu nabijam się z moich uczniów, traktuję ich jak małpy w klatce i robię z nich pośmiewisko. Zdziwiło mnie to.
Moi uczniowie są bardziej różnorodni, niż wszystkie zwierzęta w ogrodzie zoologicznym razem wzięte. Jedni, jak Mateusz, który wygrał w lotto, mogliby kupić mnie i całą moją rodzinę i nawet nie odczuliby specjalnie, że ubyło im gotówki. Inni, jak Edward, w sezonie zamiast do szkoły chodzą sprzedawać grzyby przy trasie. Jedni, jak Krzysztof, potrafią czasem powiedzieć coś takiego, że myślę o tym parę dni i nie do końca jestem pewien, czy rozumiem. Inni, jak Darek, dowiadują się od kolegów, że skończyły się ferie i trzeba już chodzić do szkoły, bo sami nie potrafią się doliczyć, kiedy miną te szczęśliwe dwa tygodnie. Wielu moich uczniów i uczennic ma ode mnie bogatsze życie erotyczne. Wielu moich byłych uczniów jest lepszymi ojcami niż ja. Wielu ma lepiej płatną pracę. Niektórzy nie mają zębów, niektórzy trochę siedzieli w więzieniu, niektórych rodzina tak się wstydzi, że zmieniła nazwisko.
Ale w gruncie rzeczy to oni właśnie nadają sens mojemu niespecjalnie mądremu życiu. I nie wyobrażam sobie, żebym robił z nich pośmiewisko. Jak Gilbert Grape, który przyłożył w pysk swojemu bratu Arniemu, ja też czasami mam ochotę co niektórym przyłożyć. Ale jeśli spalę kiedyś ten dom i trzeba będzie ich ze sobą zabrać, zabiorę.

Requiem dla snu

Powalająco przygnębiający film, jak mało który. A w filmie zupełnie jak w życiu, każdy ma proste, łatwo dające się ująć w kilka słów pragnienia i marzenia. Harry i Ty chcą szybko dorobić się dużej kasy. Marion chce otworzyć sklep, w którym będzie sprzedawać ubrania. Sarah chce się zmieścić w swoją czerwoną sukienkę sprzed lat, by ładnie wypaść w telewizji. Harry i Ty znajdują sposób na zarobek – handel heroiną. Zyski Harry ma zamiar przeznaczyć na sklep dla Marion. Sarze nie pomaga żadna dieta, więc decyduje się na się na „kurację” farmaceutyczną. Wszyscy kończą jako ofiary uzależnienia. W domu wariatów, w burdelu, z amputowaną ręką… Nie ma, naprawdę nie ma żadnego światełka w tunelu na koniec tego filmu.
Większość, przytłaczająca większość uczniów, którzy normalnie oglądają z nami filmy w internacie, zdecydowała się tego filmu nie oglądać. W zasadzie początkowo się cieszyłem, to jest film bardzo ponury, bardzo pesymistyczny, zdecydowanie dla dorosłych (Bogu dzięki średnia wieku na filmie była grubo powyżej 18 lat).
Ale gdy wychodzili bez słowa po seansie, ewentualnie artykułując niezbyt cenzuralne półsłowa pod nosem, zrozumiałem, że ten film powinien obejrzeć każdy. I że to lepsza profilaktyka uzależnień niż to, co kilka tygodni wcześniej przeszła cała młodzież naszej szkoły.
Moi uczniowie stosunkowo niedawno odbyli wszyscy coś, co nazywali dowcipnie „oglądaniem narkomana”. Wnioski po tym spotkaniu co niektórych moich uczniów, których uwaga i koncentracja na spotkaniu klasowym z byłym narkomanem oscylowała gdzieś w dolnych granicach normy, były takie: Taki narkoman to ma fajnie. Poszalał trochę, pobawił się, skosztował życia, potem ktoś mu tam podał rękę i go z tego wyciągnął, a teraz gość jeździ sobie z panią psycholog po szkołach, opowiada o sobie, biorą za to kasę, pomagają mu wyjść na prostą, zdobyć wykształcenie, pracę. Morał: ja też tak chcę.
Po filmie Requiem For A Dream takich wniosków się nie wyciąga.

Gdy już bije głupawka




Wczoraj była matura próbna w klasach maturalnych i przedmaturalnych, więc był dzień wolny od lekcji. Ale z panami z jednej klasy umówiliśmy się najpierw na ósmą rano na trzy lekcje angielskiego, potem poszli na próbną maturę, a po próbnej maturze wrócili – już nie obligatoryjnie – po to, by uczyć się angielskiego jak z nut, bo przyszli na popołudniowe śpiewanie kolęd. Dostali wcześniej teksty siedemnastu piosenek i mieli w domu ćwiczyć.
Siedem i osiem lekcji angielskiego tego dnia zaliczyła całkiem spora grupa panów. Ale ponieważ śpiewaliśmy „do oporu”, po godzinie siedemnastej wykruszył się Piotr i zostało jeszcze trzech śpiewających panów. Drugi Piotr, Wojtek i Grzegorz. Śpiewaliśmy na zmianę: kolędę lub jakąś rozrywkową piosenkę o świętach albo Mikołaju, a potem jakąś piosenkę z list przebojów. I znowu – kolęda i piosenka z listy.
I to już było apogeum. W pewnym momencie Wojtek wstał i powiedział: „Cicho, nie śpiewać! Wyłączyć podkład! Ja będę śpiewał sam!”. I zaśpiewał. Najpierw „Little Drummer Boy”, a potem jeszcze piosenkę Shakin’ Stevensa. Piotr i Grzegorz nie chcieli być gorsi, też zaśpiewali solo.
Bardzo inspirujące jest czasami tak usiąść w klasopracowni w półmroku, przy świetle choinki i świątecznych gwiazdek na ścianie, i słuchać jak paru łebków przy kolędach i piosenkach angielskich wygłupia się w najlepsze zupełnie jakby właśnie wracali nad ranem z dyskoteki. Podenerwować panią sprzątaczkę tym, że jeszcze się nie wyszło, chociaż szkoła od paru godzin jest już pusta.
Z prostego przeliczenia godzin lekcyjnych wyszło mi, że Grzegorz wytrzymał tego dnia 12 godzin lekcyjnych języka angielskiego pod rząd. Nie jestem pewien, czy tego dnia się bardzo dużo nauczył. Ale na pewno ten dzień zapamięta. Podobnie jak ja. I nie wiem jak on, ale ja jestem z tego dnia bardzo zadowolony.