Ślub kościelny

Nad Wisłą trwa zażarta dyskusja nad odrzuconymi hurtowo projektami ustawy o związkach partnerskich. I chociaż adresatami tych projektów były pary wszelkiego rodzaju, nie tylko homoseksualne, a doświadczenia innych krajów wskazują na to, że związki partnerskie są zawierane przede wszystkim przez pary mieszane, przytłaczająca część argumentów używanych w tej dyskusji w Polsce to mniej lub bardziej wyraźnie wygłaszane homofobiczne tezy.
Dlatego długo nie mogłem dziś rano wstać z łóżka, gdy ustawiony na wczesną godzinę radiobudzik włączył się, a z jego głośników popłynęła poranna dyskusja na antenie lokalnego londyńskiego radia. Jakże inna to była dyskusja od tej, którą – chcąc nie chcąc – za sprawą burzy w polskim parlamencie mamy u siebie na co dzień.
Brytyjski konserwatywny premier, chcąc bronić tradycyjnych wartości i wzmocnić instytucję małżeństwa, lansuje obecnie projekt zrównujący prawa małżeństw hetero- i homoseksualnych. Jego zdaniem, kochający się ludzie – bez względu na płeć – powinni mieć dokładnie takie same możliwości, w tym prawo do nazywania się żonami, mężami, a nie tylko partnerami, a odbieranie tego prawa związkom homoseksualnych czyni rzekomo krzywdę nie tylko parom jednopłciowym, ale także osłabia małżeństwo i deprecjonuje wartości rodzinne.
W porannej audycji stacji BBC London słuchacze będący w związkach partnerskich, także wychowujący dzieci, opowiadali o czymś, co przez kilkanaście minut nie pozwoliło mi w ogóle wstać – ani lewą, ani prawą nogą, i przez co o mało nie spóźniłem się do pracy. Opowiadali o tym, dlaczego zależy im na możliwości zawierania małżeństw przed ołtarzem. Zgodnie z zamysłem premiera, i w pewnym uproszczeniu, państwo ma uznawać śluby kościelne par homoseksualnych na podobnej zasadzie, jak polskie śluby konkordatowe. Związki wyznaniowe nie będą wprawdzie zmuszane do sankcjonowania takich małżeństw (obawa dość realna w brytyjskich warunkach, gdzie nie tak dawno toczyła się wojna związana z tym, że katolickie sierocińce zostały zmuszone do uznawania prawa do adopcji dzieci przez homoseksualistów, a kryterium orientacji seksualnej potencjalnych rodziców nie może być brane pod uwagę przy podejmowaniu decyzji o oddaniu dziecka do adopcji), ale religijne ceremonie zaślubin będą miały oficjalny charakter i moc prawną.
Kolejni słuchacze i słuchaczki dzwonili do stacji i opowiadali o tym, jak bardzo im zależy na ślubie przed ołtarzem, jak bardzo wiara stanowi integralną część ich życia, i jak bardzo czują się dyskryminowani przez fakt, iż nie mogą uczestniczyć w funkcjonowaniu swoich wspólnot religijnych na tych samych zasadach, jak ich heteroseksualni sąsiedzi. Wypowiadający się na antenie słuchacze, w większości geje i lesbijki, powoływali się bez przerwy na wielkie słowa i idee, a z ich słów wynikało dość jasno, że uważają się za osoby broniące słusznej racji, za którymi stoi Pan Bóg, Chrystus i chrześcijaństwo w ogóle.
Byli pewni, że Pan Bóg jest ich sojusznikiem. Mniej więcej tak samo, jak przekonana o swoich racjach jest posłanka jedynej słusznej partii, pani Krystyna Pawłowicz, przez niektórych zwana profesorem, a przez wielu uważana za dużo mniej kobiecą, niż nazywana przez nią „chłopem” Anna Grodzka, transseksualna kandydatka na zajęte póki co stanowisko wicemarszałka Sejmu.
Wstając wreszcie z łóżka zastanawiałem się, czy od Londynu dzielą mnie tylko tysiące kilometrów, czy może lata świetlne.

Radosny przejazd

Podczas gdy kilkudziesięciu naszych maturzystów jeden za drugim wyjeżdżało spod szkoły trąbiąc klaksonami swoich aut, książę William i jego wybranka Kate przejeżdżali ulicami Londynu, wypełnionymi milionowym tłumem. Wczesnym popołudniem, gdy oglądali w domach przy obiedzie świadectwa ukończenia szkoły, William i Kate całowali się na balkonie pałacu Buckingham.
Patrząc wraz z dwoma miliardami telewidzów na ten przejazd i pocałunek, poczułem tęsknotę za normalnością i optymizmem. Mniejsza z tym, że królewski ślub – oprócz w pełni profesjonalnej oprawy – stał się okazją do rozplenienia się pospolicie wszelkiego rodzaju kiczu. I tak zazdroszczę Brytyjczykom i innym nacjom Wspólnoty, że mogli świętować coś radosnego, przyjemnego, entuzjastycznego.
W naszej polskiej, przytłoczonej trumnami rzeczywistości nie mogę jakoś sobie przypomnieć niczego, co by nas łączyło pozytywnie. Czcimy same smutne rocznice, oddajemy hołd poległym albo użalamy się nad klęskami. Sukcesy sportowe – ograniczone do kręgów zainteresowanych daną dyscypliną – nie budzą tak powszechnej euforii. Nawet pospieszna, kontrowersyjna beatyfikacja Jana Pawła II, zamiast jednoczyć i cieszyć, stała się tylko katalizatorem negatywnych emocji i w zupełnie nieoczekiwany sposób wprowadziła surową krytykę i dystans do polskiego papieża do głównego nurtu publicystyki.
Dlatego podobał mi się bardzo uśmiech na twarzach maturzystów, dowcip żegnającego ich dyrektora i te kilkadziesiąt aut odjeżdżających ze szkolnego parkingu przy dźwiękach klaksonów. Najchętniej wsiadłbym do jakiegoś magicznego auta i odjechał wraz z radosnymi maturzystami do jakiegoś weselszego kraju.

Klejnoty koronne

Już tylko niespełna trzy miesiące dzielą nas od historycznej uroczystości zaślubin brytyjskiego następcy tronu, księcia Williama, i jego wybranki, Kate Middleton. To inspirujące i pobudzające do patriotyzmu wydarzenie można, jak się okazuje, przeżywać na wielu płaszczyznach. Wszak stosunek płciowy z ukochaną osobą, jak głosi motto reklamowe Heritage Condoms, to równie wyjątkowa, niezapomniana okazja, jak królewski ślub.
I stąd pomysł wypuszczenia na rynek specjalnej okolicznościowej serii prezerwatyw, w opakowaniach po trzy sztuki za jedyne 5 funtów. Ten „król pośród kondomów”, łącząc w sobie „książęcą moc” i „wrażliwość księżniczki”, stanowi gwarancję iście „monarszej przyjemności”. Kolekcjonerskie pudełeczko z wizerunkiem książęcej pary zawiera, oprócz trzech prezerwatyw, także pamiątkowy portret Williama i Kate, „stworzony specjalnie na potrzeby Crown Jewels”.
Nazwa handlowa prezerwatyw to prawdziwy majstersztyk marketingowy i sprytna gra słów. Klejnoty królewskie to bowiem nie tylko przechowywane w the Tower of London od 1303 roku insygnia władzy, ale – w mowie potocznej, podobnie jak po polsku – określenie męskich narządów płciowych, szczególnie jąder. Klejnoty – jedne i drugie – zasługują bezwzględnie na troskliwą ochronę i są niezwykle cenne.
Warto wiedzieć, że amerykański wyraz „rubber” w języku brytyjskim nie odnosi się do prezerwatyw, lecz do gumek używanych do wycierania znaków naniesionych ołówkiem. Trzeba się też wystrzegać przenoszenia na angielski polskiego wyrazu „prezerwatywa”, ponieważ „preservatives” w języku angielskim ma zupełnie odmienne znaczenie i oznacza po polsku „konserwanty”.
Nie wątpię, że producent „Crown Jewels” przedkłada sukces finansowy niniejszego pomysłu nad patriotyczny wymiar całego wydarzenia, ale zastanawia mnie, na ile coś podobnego mogłoby mieć miejsce w Polsce. I w jakiej roli wystąpiłyby nasze najbardziej polskie media – reklamowałyby ten rodzaj umiłowania ojczyzny czy rozprawiałyby się z nim z całą swoją narodową surowością.

Papież niechciany

Plany, by aresztować papieża Benedykta XVI za zbrodnie przeciwko ludzkości podczas jego wizyty w Wielkiej Brytanii i postawić przed międzynarodowym trybunałem, mogą się wydawać mrzonką czy happeningiem, ale ich autorzy wydają się myśleć o tym bardzo poważnie. Można o tym przeczytać tutaj, tutaj, a ciekawe uwagi na ten temat zawiera nie tylko ten wpis, ale również komentarze czytelników.
O ile jednak można z łatwością wyśmiać i bagatelizować (okaże się we wrześniu, na ile słusznie) akcję, którą zainicjował Christopher Hitchens, o tyle afera wokół oficjalnej notatki, jaka krążyła między urzędnikami państwowymi przygotowującymi obsługę papieskiej pielgrzymki, a jej treść wyciekła jakimś cudem do prasy, nawet mnie wprawiła w osłupienie.
Po burzy mózgów mającej na celu wstępne zaplanowanie przebiegu wizyty papieża, urzędnicy – między innymi w kancelarii premiera na Downing Street – sporządzili listę sugerowanych punktów programu, która w dużym stopniu szydziła z nauczania kościoła, szczególnie w kwestiach aborcji, homoseksualizmu i antykoncepcji. Czytając listę trudno się oprzeć wrażeniu, że propozycje rzucane przez urzędników państwowych były raczej celowymi prowokacjami niż poważnymi pomysłami dla papieża na cztery dni jego wrześniowej pielgrzymki do Wielkiej Brytanii.
Notatka zawiera między innymi sugestię, by papież otworzył klinikę aborcyjną i telefon zaufania dla molestowanych dzieci, udzielił błogosławieństwa gejowskiemu związkowi partnerskiemu i ruszył z kampanią nowej, papieskiej linii prezerwatyw.
Dokument dość szybko wycofano z obiegu, a po jego ujawnieniu w prasie Watykan został oficjalnie przeproszony i zapewniony, że nie odzwierciedlał on w żadnym stopniu opinii brytyjskiego rządu. Trzeba jednak przyznać, że Benedykta XVI czeka trudna podróż do Wielkiej Brytanii. Większość moich młodych sąsiadów i znajomych przyłączyła się swego czasu do akcji wysyłania prezerwatyw Benedyktowi XVI na Facebooku, ale to była tylko młodzieżowa zabawa. Atmosfera wokół papieskiej pielgrzymki we wrześniu to już jednak nie szczeniackie wygłupy. Wydaje się, że powołujący się na precedens z Pinochetem organizatorzy akcji obywatelskiego aresztowania myślą o sprawie bardzo poważnie i zdają się mieć argumenty na podważenie papieskiego immunitetu głowy państwa, kwestionują bowiem w ogóle istnienie państwa watykańskiego i uważają, że jest to pozostałość po czasach Mussoliniego, który w ten sposób zapewnił sobie poparcie kościoła dla faszyzmu.
Protestować przeciwko wizycie papieża będą więc bardzo poważne osoby publiczne, w dodatku posługując się przemyślanymi argumentami. Jeśli nawet nie uda im się aresztować i osądzić Benedykta XVI, atmosfera wokół jego pielgrzymki będzie nieporównywalna do tej, jaka witała tego „przyjaciela Jana Pawła II” w Polsce. A mając świadomość, że nawet wśród przygotowujących oficjalny plan podróży papieża urzędników państwowych są osoby, których jego obecność w Wielkiej Brytanii nie wzrusza, a jego osoba nie budzi ich szacunku, trudno mieć nadzieję, że atmosfera ta w ogóle będzie dobra.
Benedykt XVI planuje pierszą wizytę papieską w Anglii od 1982 roku w dniach 16-19 września tego roku. Nie są znane dokładne plany podróży, ale papież zostanie przyjęty w pałacu Holyroodhouse w Edynburgu przez królową, która jest zwierzchnikiem kościoła w Anglii, oraz przez księcia Filipa. Papież uda się także do Glasgow, Londynu i Coventry. Podczas pielgrzymki planowana jest beatyfikacja dziewiętnastowiecznego teologa i działacza oświatowego kardynała Johna Henriego Newmana, spotkanie z arcybiskupem Canterbury i modlitwa z hierarchami w Westminster Abbey.

Kłopotliwi sojusznicy

Polacy, zwłaszcza ci Piękni i Szlachetni, stali się oto tematem najważniejszych debat politycznych w Wielkiej Brytanii. I myliłby się ktoś, kto sądziłby, że w niespełna dwa tygodnie po tragedii prezydenckiego samolotu Torysi przyjmują wyłącznie kondolencje od swoich oponentów w związku ze śmiercią wielu polityków partii znajdującej się w ich klubie w Parlamencie Europejskim. Nie, brytyjska partia konserwatywna zbiera cięgi za to, że jej sojusznikami w klubie są „pomyleńcy, antysemici, ludzie odmawiający przyjęcia do wiadomości faktu globalnych zmian klimatycznych oraz homofobi”.
W Wielkiej Brytanii obserwujemy bardzo gorącą kampanię wyborczą. Tym bardziej, że na naszych oczach dochodzi do rewolucyjnej zmiany – partia, która dotąd zawsze była „kwiatkiem do kożucha”, nagle w sondażach wyprzedziła Labourzystów i – jeśli tendencja się utrzyma – możemy wkrótce stać się świadkami przewrotu. Widzowie niedawnej telewizyjnej debaty między przywódcami trzech partii uznali, że najlepiej wypadł właśnie Liberalny Demokrata Nick Clegg, cieszący się sympatią aż 80 procent wyborców. Główną osią codziennej, pozawyborczej debaty politycznej w Wielkiej Brytanii, może się stać dyskurs między partią konserwatywną a partią liberalno – demokratyczną.
W perspektywie takiej możliwości dochodzi do przedziwnych kroków ze strony Torysów. Oto jeden z czołowych polityków tej partii, minister środowiska w gabinecie cieni, od ponad roku szczęśliwie zamężny Nick Herbert, zjawi się w lipcu tego roku na homoseksualnym marszu w Warszawie. Dojdzie do zabawnej sytuacji, w której niektóre środowiska polityczne będą protestowały przeciwko paradzie, w której maszerować będą – między innymi – ich europejscy sojusznicy. Ciekawe, jak to mające nas wychować i ucywilizować posunięcie konserwatystów zostanie przyjęte w Polsce.

Wpadka z kondolencjami

Kpimy sobie notorycznie z naszego Prezydenta, kpimy z jego brata, który chociażby ostatnio oskarżył komunizm o wymordowanie dziesiątek miliardów ludzi. Członkowie gabinetu i parlamentarzyści są jednym z najpopularniejszych tematów żartów. A tymczasem w każdym kraju przywódcami są ludzie, a errare humanum est, więc wszędzie trafiają się wpadki. Niestety, czasami są one bardziej smutne i żałosne, niż śmieszne. Tak na przykład jest z listem Gordona Browna do Pani Jacqui Janes, której dwudziestoletni syn zginął w październiku na misji wojskowej w Afganistanie.
Nie wiem, czym kierował się Premier Wielkiej Brytanii uznając za stosowne, by napisać do pogrążonej w żałobie matki odręcznie. Może kondolencje miały dzięki temu stać się bardziej osobiste, głębsze, pełne empatii i współczucia, niż byłoby w przypadku listu wydrukowanego laserówką z rządowego komputera? A może Pani Janes wysłano przez pomyłkę jedynie szkic, brudnopis, jaki w zamyśle autora miał trafić do sekretarki i zostać przez nią przepisany przy użyciu edytora wyposażonego w narzędzia korekty językowej?
W liście, o którym donosi dzisiaj The Sun, roi się od błędów, w tym tak rażących, jak przekręcone nazwisko adresatki i skreślenia i poprawki w imieniu poległego żołnierza. Trudno się dziwić, że w Wielkiej Brytanii po upublicznieniu tego listu pojawiły się głosy, że premier jest nieczuły na los Brytyjczykówi na misjach i ich rodzin w kraju i nie jest świadom powagi sytuacji. Gordon Brown zadzwonił osobiście do Pani Janes, by przeprosić ją za popełnioną gafę, wydaje się jednak zupełnie niestosownym, by list z kondolencjami napisać tak pośpiesznie, na kolanie, tak niedbałym charakterem pisma, nie upewniając się nawet, jak dokładnie nazywa się adresatka i jak miał na imię jej syn.
Jak wylicza The Sun, w liście szef brytyjskiego rządu przekręcił nazwisko adresatki, popełnił błąd ortograficzny w imieniu jej syna, a następnie poprawił ten błąd, nanosząc poprawną pisownię pogrubioną literą, popełnił trzy kolejne błędy ortograficzne (greatst, condolencs, colleagus) i użył zaimka you zamiast your. Osiemnastokrotnie byle jak napisał literę i, przeważnie pomijając kropki nad tą literą, a raz – w wyrazie security – postawił nad nią dwie kropki. Przesadził także z użyciem zwrotów grzecznościowych kończących list – powinno być albo My sincere condolences, albo Yours sincerely, a w każdym użycie obok siebie sincere i sincerely nie najlepiej się prezentuje.
Warto odnotować, że The Sun – tak gorliwie wyliczający błędy popełnione przez premiera, sam nie jest nieomylny. W ich artykule znalazł się błędnie zapisany wyraz misspell:

He would never knowingly mis-spell anyone’s name.

Zdjęcie z artykułu w The Sun.

Thank you, Jeremy Clarkson

Lubimy brytyjski humor, nawet jeśli nie zawsze jest szczególnie wymagający intelektualnie – Polacy znają i namiętnie oglądają zwłaszcza Benny Hilla czy Jasia Fasolę (Mr Bean). Trochę węższy jest krąg wtajemniczonych, którzy wiedzą, iż Rowan Atkinson wystąpił w wielu innych serialach, w których – o dziwo – odzywa się, czasem nawet sporo: „Cienka niebieska linia” (The Thin Blue Line), Not the Nine O’Clock News, „Czarna Żmija” (Blackadder) itd. Zastanawiająco niezmienną popularnością fanów cieszy się kultowy Monty Python i inne telewizyjne produkcje Johna Cleese’a, z których najbardziej znaną w Polsce jest chyba serial „Hotel Zacisze” (Fawlty Towers). Trochę bardziej elitarna grupa polskich odbiorców była w stanie zapoznać się z nieocenzurowaną wersją komediowego serialu, w którego tytule Matt Lucas i David Walliams zażartowali sobie nawet z nazwy państwa, w którym mieszkają – „Mała Brytania” (Little Britain).
Brytyjskie seriale komediowe można by wymieniać w nieskończoność, ale już tych kilka tytułów wystarczy, by zrozumieć, że esencją ich poczucia humoru jest brak tematów tabu, duży dystans do siebie i swojej historii, autoironia i samokrytycyzm. Nikt chyba nie protestował, gdy twórcy serialu Little Britain we wprowadzeniu do jednego ze swoich skeczy poinformowali, że baseny kąpielowe w Anglii służą do przekazywania sobie wzajemnie zmian skórnych, a nie był to wcale najmocniejszy cios, jaki czyjemuś dobremu imieniu zadali scenarzyści. Nie ma tam sceny, nie ma zdania, w którym ktoś lub coś nie byłoby ośmieszane. Blackadder czy Monty Python bezustannie grają na obalaniu historycznych i religijnych tabu, rodzimych angielskich i ogólnoeuropejskich. Wszystko, co obecne w otaczającej autorów kulturze i cywilizacji, znajduje odzwierciedlenie w ich serialach, ale nie może liczyć na to, że będzie potraktowane jako świętość czy autorytet. Bohaterowie najważniejszych wydarzeń z przeszłości – fikcyjni i autentyczni, przywódcy religijni i państwowi, zapisani złotymi zgłoskami na kartach historii, na ekranie stają się postaciami komicznymi, a przez to – niejednokrotnie – bardziej ludzkimi, autentycznymi, aniżeli ich znamy na co dzień. W czwartym odcinku pierwszej serii serialu That Mitchell and Webb Look słuchacze upominają samego Jezusa, gdy wykazuje się brakiem taktu i rasizmem, opowiadając im przypowieść o dobrym Samarytaninie. Żaden z nich nie jest wprawdzie Samarytaninem, ale nie mają oni żadnych uprzedzeń do tej nacji, mają wśród Samarytan przyjaciół, a generalizowanie i ocenianie ludzi według przynależności do grupy etnicznej uważają za krzywdzące. A pod koniec skeczu okazuje się, że jeśli chodzi o uprzedzenia rasowe Jezusa, mają rację.
Dla komików angielskich nie ma świętości i nam, Polakom, bardzo się to podoba. Podoba nam się, gdy żartują z własnych królów i królowych, dostojników kościelnych, gejów i transwestytów, gdy w najlepsze się nabijają z własnych przywar i ośmieszają własną historię. Ale gdy 2 sierpnia Jeremy Clarkson w telewizji BBC2 poczynił w swojej parodii reklamy Volkswagena Scirroco aluzję do polskiej kampanii wrześniowej 1939 roku, zaprotestowała nawet polska ambasada w Londynie. Czytając doniesienia o tym fragmencie programu Top Gear w polskiej prasie i słuchając komentarzy na jej temat w TVN24 miałem wrażenie, że ta reklama musi być straszna. Spodziewałem się wszystkiego, co najgorsze, i może dlatego byłem bardzo zaskoczony, gdy obejrzałem ją w końcu na YouTubie. Nie ma w niej żadnych autentycznych zdjęć z II wojny światowej, aluzja jest wyraźna, ale delikatna i ze smakiem, bazuje na dwuznaczności angielskiego słowa „tank” – po polsku to zarówno bak z paliwem, jak i czołg. Z zażenowaniem przyjąłem natomiast oburzenie Polaków i polaczków w mediach i internecie, bo pokazuje ono naszą małostkowość, zaściankowość i klapki na oczach, które zawdzięczamy chyba między innymi świątobliwie martyrologicznemu, bezkrytycznemu postrzeganiu historii oraz wychowaniu. W kontekście Powstania Warszawskiego ciekawie pisze o tym ostatnio Leszek Miller, podając przy okazji bardzo zaskakujące cytaty, m.in. z generała Andersa.
Śmieszy nas serial „Allo, Allo”, którego akcja toczy się we francuskim miasteczku podczas II wojny światowej, a ani francuski ruch oporu, ani oficerowie hitlerowscy, ani lotnicy angielscy nie oparli się bezlitosnym scenarzystom i po równo są ofiarami ich dowcipu. Ale krótka, niespełna minutowa, misternie zmontowana fałszywa reklamówka Volkswagena, mobilizuje polskich internautów do protestów. Protestów, którymi niektórzy z nich sami się ośmieszają, bo z komentarzy w internecie można odnieść wrażenie, że nie wszyscy wiedzą, że kampania wrześniowa faktycznie skończyła się klęską, koniec II wojny światowej i klęskę Hitlera zawdzięczamy nie tylko Polakom, ale także wielu innym nacjom w Europie i na świecie (także Anglikom i Niemcom), a podczas wojny wcale nie stracił życia jeden miliard ludzi.
Przedmiotowa reklamówka jest tylko jedną z kilku, które panowie z Top Gear zaproponowali w tym odcinku. Ciekawe, że nasi niezwykle wrażliwi komentatorzy nie widzą niczego niestosownego w żadnej innej i tylko ta jedna wzbudza tak wielkie oburzenie.
Panie Jeremy Clarkson, jestem Panu szczerze zobowiązany za tę reklamówkę. Odebrałem ją zupełnie inaczej, niż część moich rodaków. Moim zdaniem jest ona wyrazem tego, że – może z racji naszej tak licznej reprezentacji na Wyspach – Anglicy (przynajmniej niektórzy) uważają Polaków za „swoich” i śmieją się z nich w dokładnie taki sam sposób, jak z Hiszpanów, Francuzów, Niemców, Arabów, Hindusów czy z samych siebie. Ktokolwiek wymyślił tę reklamówkę (a jak rozumiem, a tak przynajmniej wynika z narracji w tym odcinku Top Gear, był to Pan), uznał w dodatku, że polska historia jest na tyle znana odbiorcom programu w Anglii, że dowcip ten będzie dla nich czytelny. Dziękujemy.



Przegubowce bez Boga

No proszę, na londyńskie ulice wyjechały przegubowce z uspokajającym (albo dowcipnym, jak kto woli) hasłem reklamowym: 
 
„There’s probably no God. Now stop worrying and enjoy your life.” – „Boga prawdopodobnie nie ma. Przestańcie się martwić i korzystajcie z życia.”
Reklama jest opłacona z darowizn przekazanych w spontanicznej zbiórce, głównie za pośrednictwem internetu. Organizatorzy postawili sobie za cel zebranie 5,5 tysiąca funtów, co pozwoliłoby sfinansować 30 autobusów, które mogłyby przez cztery tygodnie jeździć po Londynie i rozwozić tę radosną nowinę. Profesor Richard Dawkins zobowiązał się dołożyć drugie 5,5 tysiąca, jeśli organizatorom uda się zebrać zakładaną kwotę. Ciekawe, co zrobi teraz, skoro już na drugi dzień po rozpoczęciu akcji suma darowizn przekroczyła 73 tysiące.
Brytyjskie Stowarzyszenie Humanistyczne (British Humanist Association), które prowadzi zbiórkę, jest zarejestrowaną organizacją charytatywną, reprezentuje interesy coraz większej społeczności osób niewierzących, ale etycznie wrażliwych. Pragnie świata pozbawionego zarówno przywilejów, jak i dyskryminacji na tle religijnym. Świata, w którym ludzie będą mogli prowadzić dobre życie w oparciu o rozsądek, doświadczenie i wspólne wartości.
Zanim się oburzymy po lekturze doniesień o tej kampanii w naszych krajowych mediach, zwłaszcza katolickich, warto się dowiedzieć, że inicjatywa ateistycznych autobusów jest reakcją na jeżdżące po stolicy Wielkiej Brytanii autobusy sponsorowane przez organizacje religijne. Na stronie internetowej, do której prowadziły te reklamy, można było przeczytać, że osoby niewierzące będą się palić w ogniu piekielnym na wieki.
Grupa Atheist Bus Campaign na Facebooku ma już ponad pięć tysięcy członków. W ciągu jednej doby zebrano kilkunastokrotnie więcej pieniędzy, niż planowano zebrać przez pół roku. Darowizny na akcję można składać tutaj.

Obywatel dla Królowej

Królowa brytyjska ma wobec mnie dług. Dałem jej obywatela, którego każde państwo, każde społeczeństwo może pozazdrościć. Mój tegoroczny maturzysta Marcin został obywatelem Essexu.
Mam mieszane uczucia – powinienem z siebie być dumny czy, podobnie jak w przypadku Leszka, czuć porażkę? Marcin ma wprawdzie jeszcze polski paszport, ale nie ma i nie zamierza mieć w Polsce rachunku bankowego, NIP-u, ubezpieczenia zdrowotnego czy innych, zupełnie już dla niego abstrakcyjnych wynalazków.
Marcin dostał trzy miesiące po maturze pracę lepiej płatną, niż ja po ukończeniu dwóch fakultetów i studiów podyplomowych. Ale, co najważniejsze, Marcin mieszka w kraju wolnym, wielokulturowym, gdzie poszanowanie odmienności i indywidualizmu stanowią normę, którą kwestionować mogą pewne marginalne środowiska, ale nie osoby rozdające w tym kraju karty. Mieszka w kraju, w którym szef nigdy nie upomni go za to, że nie pojechał na pielgrzymkę podziękować takiemu czy innemu bogu za mniej lub bardziej udany rok. Mieszka w kraju, w którym nikt go nie będzie zmuszał do bicia pokłonów przed jakąś miernotą tylko dlatego, że jest politykiem partii rządzącej. W kraju, w którym nikt nie będzie od niego oczekiwał postępowania niezgodnego z jego przekonaniami. W którym nikt nie ośmieli się wkładać mu w usta słów, jakie chciałby usłyszeć.
Podobno w październiku mają być wybory, w co jakoś nieszczególnie chce mi się wierzyć. Jeśli się odbędą, to dobrze. Może uda się nam wyrzucić na śmietnik historii polityczne pośmiewisko Europy, po którym sprzątać trzeba będzie przez wiele, wiele lat. Jeśli nie, zawsze pozostaje nam, polskim nauczycielom, jakiś szlachetny cel. Trzeba przygotowywać dobrych obywateli dla brytyjskiej królowej – obywateli szanujących odmienność i różnorodność, otwartych, chłonących wiedzę. Takich, jak Marcin.


Ratunku, telefon dzwoni!

W czasie ważnej rozmowy telefonicznej, której nie mogę przerwać, widzę na ekranie telefonu, że nerwowo próbuje się do mnie dodzwonić Marcin. Jeden raz, drugi, trzeci. Ponieważ nie odbieram, dzwoni na drugi numer. Rozłączam go z zamiarem oddzwonienia, kiedy tylko skończę prowadzoną właśnie rozmowę z Elą. Marcin wysyła do mnie SMS-a o treści: „Zadzwoń do mnie”.
Po dwóch, może trzech minutach dzwonię do Marcina, spodziewając się jakichś hiobowych wieści albo jakiejś radosnej nowiny. Marcin odbiera telefon i bardzo podekscytowany krzyczy do słuchawki:
– Ty, bo mi tu dzwonią z Anglii!
Marcin szuka pracy w Anglii, więc wypada się tylko cieszyć z tego, że ktoś na tyle się zainteresował jego CV, by dzwonić na polską komórkę i rozmawiać z nim o warunkach zatrudnienia, ale Marcin jest – jak mi się wydaje – przerażony. Pytam, jak przebiegała rozmowa. Okazuje się, iż Marcin był tak zaskoczony, słysząc w słuchawce faceta nawijającego po angielsku, że natychmiast i niezbyt zgodnie z prawdą poinformował interlokutora, iż jest bardzo zajęty i nie może teraz rozmawiać. Umówił się grzecznie, że sam oddzwoni wieczorem, spisał numer telefonu, po czym od razu zadzwonił do mnie, jakby szukając ratunku.
Mimo fiaska tej telefonicznej rozmowy jako metody na poszukiwanie pracy, jestem dumny z Marcina i podziwiam go. Pewnie niepotrzebnie wymigał się od tej rozmowy, bo skoro udało mu się umówić na telefon później, to i w każdej innej sprawie też by się dogadał. Ale w życiu Marcina stało się tak naprawdę coś przełomowego: przeprowadził swoją pierwszą autentyczną konwersację w języku obcym z człowiekiem, który nie zna polskiego. W dodatku zrobił to przez telefon, nie widząc rozmówcy, a to źródło dodatkowego stresu. Nie da się podeprzeć gestykulacją, mimiką twarzy, bezradnym rozłożeniem rąk… Marcin mimo wszystko zachował stalowe nerwy w o wiele większym stopniu, niż ja przed laty, przy okazji mojej pierwszej rozmowy telefonicznej z cudzoziemcem.
Niedawno Marcin zdał maturę ustną i pisemną z języka angielskiego. Teraz w nauce angielskiego otwiera się dla niego całkiem nowy rozdział. Jego rozmowy telefoniczne będą coraz dłuższe i skuteczniejsze, a gdy spotkamy się za rok, ja nadal będę poprawiał jego dykcję i gramatykę, ale leksykalnie to on już będzie mnie uświadamiał.