Higiena w Sanoku

Każda wizyta na Podkarpaciu to dla mnie źródło inspiracji i powód do szczęścia i dumy.
Na przykład podczas wizyty w jednym z sanockich liceów przekonałem się, że na Podkarpaciu dba się o higienę, a tamtejsza młodzież musi raz do roku zmienić obuwie. Brawo!

2015-11-21 15.23.29

Złe miejsce dla uchodźców

Polska to złe miejsce dla uchodźców. Ale nie dlatego, że większość Polaków ogarnęła nacjonalistyczna histeria albo ulegli strachowi lub propagandzie.
Ta dziewczyna z Syrii uważa, że jej sześcioletnia siostrzyczka powinna teraz chodzić do szkoły.
No to nie w Polsce. Trzeba będzie jechać do któregoś ze 130 krajów świata, w których szkoła zaczyna się w wieku 6 lat lub wcześniej.

Nie będzie niczego

Serdecznie popieram Prawo i Sprawiedliwość oraz ruch Kukiz’15 w zamiarze likwidacji wszystkiego.
Należy zlikwidować nauczanie początkowe dla sześciolatków, by miliony dzieciaków z Wysp, które rozpoczęły naukę w czwartym lub piątym roku życia, sprowadziły do Polski swoich rodziców, zachęcone pokusą dwuletnich wakacji. W ten sposób ściągniemy wreszcie z obczyzny młodych – bardzo młodych – Polaków, których głupi rodzice wyjechali stąd za rządów Premiera Kaczyńskiego. A rodzice, na pocieszenie, dostaną od razu 85 funtów (500 złotych) na kieszonkowe dla każdego dziecka.
Należy zlikwidować gimnazja, bo skoro po latach zmagań z systemem coś wreszcie zafunkcjonowało i tak nam się udało, że inni chcą nas naśladować, to należy to wywrócić do góry nogami, zburzyć, wrócić do rozwiązań sprzed lat i zacząć naprawiać od nowa. Co będziemy marnować czas na tłumaczenie się z sukcesu, skoro można go zaprzepaścić.
System egzaminów zewnętrznych należy zlikwidować, bo pani nauczycielka z Zadupia Dolnego powinna mieć prawo dać piątkę miernemu uczniowi, który jest gorszy pod każdym możliwym względem od przeciętnego trójkowicza z dobrego liceum, skąd z okna poddasza widać Zamek Królewski w Warszawie, a jej ocena ma być brana pod uwagę do średniej przy rekrutacji na studia.
Należy zlikwidować matury zewnętrzne, bo przecież łapówki dla nauczycieli w klasach maturalnych i korepetytorów, którzy są w stanie zagwarantować miejsce na wymarzonym kierunku studiów, są znakomitym sposobem na poradzenie sobie z problemem żądań podwyżek w sektorach oświaty i szkolnictwa wyższego. Nie oszukujmy się: jak arkusze maturalne będą w całości składać się z zadań otwartych, to maturzyści będą się mogli popisać prawdziwą kreatywnością (a może nawet kreacjonizmem?), ale też prace ich będzie można ocenić w zupełnie dowolny sposób i wreszcie nikt się nie będzie mógł od niczego odwoływać. Zostaną tylko korepetycje i łapówki.
Należy porzucić system boloński, bo nasi studenci nie powinni dłużej jeździć na wymiany i staże do CERN-u i do setek europejskich uniwersytetów, tylko powinni mieć więcej czasu na studiowanie historii narodu polskiego tutaj, na polskiej ziemi.
Dzieci, a także dorosłych poczętych z in vitro należy pozabijać, chyba że zdecydują się wyjechać z Polski po wcześniejszym pozbawieniu ich obywatelstwa. Najlepiej, żeby wszyscy wyjechali gdzieś poza Unię Europejską, ponieważ wkrótce granice Polski zostaną rozszerzone na całą Unię, by wszyscy mogli zakosztować tego szczęścia i dobrobytu, jakie Polska jest w stanie zagwarantować swoim obywatelom, gdy zostanie uwolniona spod europejskiego jarzma.
Mam nadzieję, że jeszcze w tym roku kalendarzowym ruszy demontaż dróg zbudowanych za rządów Platformy Obywatelskiej. Jeden poseł z mojego okręgu mówił nawet podczas kampanii na spotkaniach z wyborcami, że trzeba będzie rządzących rozliczyć z tych wszystkich autostrad, które są do niczego niepotrzebne zwykłemu szaremu człowiekowi, i że te pieniądze, które zmarnowano na ich budowę, należało rozdać rolnikom. U mnie w okolicy jest chodnik. Ludzie chodzą nim do sklepu, a tymczasem chodnik przy tak ruchliwej ulicy, na tak niebezpiecznym zakręcie, nie powinien w ogóle istnieć. Lepiej go rozebrać, to ludzie przestaną chodzić do sklepu, bo się już całkiem będą bać. Dzidek zamknie sklep i już niczego nie będzie. Będzie prawo i sprawiedliwość. Nie będzie niczego.

Komunizm w podręczniku

Osiem lat temu dyrektor delegatury gdańskiego Kuratorium Oświaty w Słupsku, Lucyna Sroczyńska, rozesłała do szkół na podległym sobie terenie pismo, w którym wyrażała niepokój i zdumienie, iż praktyki związane z Halloween pod płaszczykiem zabawy weszły do szkolnego programu imprez, a mogą one przecież być pierwszym krokiem do inicjacji w świat okultystyczny czy demoniczny. Zdaniem pani Lucyny to anglosaskie święto stoi w sprzeczności z pięknem polskiej i katolickiej tradycji, ma pochodzenie celtyckie, a kapłani celtyccy oddawali cześć „panu zmarłych” i do tego w dzisiejszych czasach nawiązują sataniści, którzy tej właśnie nocy odprawiają swoje czarne msze.
Nie tylko pani dyrektor miała wątpliwości co do propagowania przez anglistów tego jednoznacznie nagannego elementu kultury anglosaskiej, opisywano bowiem w prasie także wątpliwości ekspertów dotyczące proponowanych przez wydawnictwa podręczników do języka angielskiego. Procedurę zatwierdzania ich do użytku szkolnego miały wstrzymywać właśnie treści poświęcone temu strasznemu zwyczajowi.
Ekspertom – moim skromnym zdaniem – zupełnie umknęło coś równie, a może jeszcze bardziej groźnego. W jednym z najpopularniejszych podręczników na polskim rynku poświęcono całe dwie strony na otwarte propagowanie komunizmu. W dużym ćwiczeniu kształcącym umiejętność rozumienia ze słuchu i poszerzającym leksykę zmusza się uczniów do uzupełniania tekstu piosenki „Imagine” Johna Lennona, która całe zło tego świata widzi w religii i we własności prywatnej, a następnie każe się im rozwijać umiejętność rozumienia tekstu czytanego w tekście będącym apoteozą tej piosenki.
Przed nowym rządem i nowym ministrem edukacji olbrzymie wyzwanie. Wychowanie patriotyczne jako oddzielny przedmiot już od przedszkola nie wystarczy, jeśli nauczyciele różnych przedmiotów będą propagować pogańskie zwyczaje albo komunizm. Trzeba będzie zrobić porządek z programami nauczania i podręcznikami wszystkich przedmiotów, w tym także języka angielskiego.
Ale zanim eksperci przeanalizują ponownie wszystkie podręczniki, może powinno się w ogóle przemyśleć celowość uczenia mowy wyspiarzy? Przecież jak uczniowie nauczą się tego okropnego języka, to będą lepiej rozumieć te wszystkie sprośne piosenki, w rytm których tańczą, te pełne wulgaryzmów filmy, łatwiej dostępne będą dla nich herezje tych wszystkich filozofów i naukowców… Jeszcze zaczną czytać Darwina w oryginale albo tego całego Szekspira, a tam to dopiero jest się czym zgorszyć!


Cool Hand Luke, 1967

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed dziewięciu lat. Jestem na urlopie, to odgrzewam kotlety. A przy okazji, to miłe wspomnienia z pracy w szkole, z której odszedłem.

Oglądamy sobie prehistoryczny dla moich uczniów film z Paulem Newmanem, Cool Hand Luke, film sprzed 40 lat. Akcja filmu rozgrywa się w więzieniu, główny bohater jest skazany na dwa lata za niszczenie mienia publicznego. Jak na dzisiejsze czasy życie więzienne wydaje się mocno „ugrzecznione”, specyficzny więzienny język pozbawiony jest wulgaryzmów, układy pomiędzy więźniami i strażnikami wydają się wręcz stereotypowe, nic szokującego dla kogoś, kto żyje w XXI wieku i ogląda w dzienniku migawki z Abu Ghraib.
Dla większości kilkunastoletnich uczniów ten film jest nudny. Nic ich w nim nie szokuje, brak widowiskowych efektów specjalnych, nawet przy pościgu za zbiegiem z więzienia. Dlaczego ten film szokował 40 lat temu? Może dlatego, że pokazano ludzi w zakładzie karnym jako ludzi, którzy mają swoje wartości, swój honor. Nie ma wśród nich potworów, degeneratów, widzimy w nich ludzi, nie przestępców. Takie patrzenie na świat musiało odbiegać od stereotypu w latach sześćdziesiątych ubiegłego stulecia. Skazaniec buntuje się przeciw autorytetom więziennym, ale w gruncie rzeczy to on stoi od nich moralnie wyżej, to on ma bardziej szczytne ideały, to on – zbuntowany przeciwko Bogu i sprawiedliwości – jest paradoksalnie czystszy, piękniejszy, lepszy.
Tylko dwóch uczniów dotrwało do końca filmu, by z tego gąszczu monotonnych dialogów łamaną angielszczyzną, z tych sentymentalnych przyśpiewek o plastykowym Jezusie, z tych małonakładowych scen, które każdy współczesny reżyser okrasiłby mnóstwem widowiskowych efektów specjalnych, wyłuskać sens. Sens godny naśladowania, mogący się stać inspiracją na całe życie.
Mamy rok 2006. Osiem nominacji do Oscara dostała melancholijna opowieść o romansie dwóch biseksualnych cowboyów, Brokeback Mountain. Od wielu miesięcy media prawicowe i katolickie ostrzegają przed relatywizmem moralnym, grzmią o zepsuciu członków Akademii, w przededniu rozdania Oscarów niektóre programy poświęcone kinematografii starają się zapełnić sto procent audycji relacjami z premiery filmu Jan Paweł II, byle nie zostało ani chwili czasu na wspomnienie o nominacjach do Oscara i zbliżającej się uroczystości rozdania statuetek. Zastanawiam się, czy za czterdzieści lat, gdy będę na emeryturze, jacyś nastolatkowie na kółku filmowym obejrzą Brokeback Mountain nie widząc w tym filmie nic szokującego i będąc w stanie dostrzec niesamowite górskie pejzaże, przepiękne sceny z pasterskiego życia, a przede wszystkim wyjść z tego filmu z inspiracją, by żyć dobrze, by nikogo nie ranić, i by kochać ludzi dopóki jest to możliwe.
W życiu warto jest nie tylko patrzyć i słuchać, ale także widzieć i słyszeć. Z najpiękniejszej i najmądrzejszej sprawy można przy pomocy efektów specjalnych zrobić tandetny horror, czego dobitnym przykładem była chyba Pasja Mela Gibsona. Film głupi i tandetny, sprowadzający ewangelię do prymitywnych zupełnie emocji widza. Tak samo jak można piękny film o całym życiu, o miłości, zaufaniu i burzy poglądów zrobić nie wychodząc z jednego jedynego pomieszczenia, jak w Twelve Angry Men Sidneya Lumeta z 1957.

Posprzątane

Latem przez las przeszła jakaś potworna nawałnica, która ogołociła olbrzymie jego połacie. W miejscach, gdzie dawniej były gęste chaszcze, są teraz… polany. Trwa wyżynanie i sprzątanie, a później podobno będą sadzone młode drzewka.
Tak czy inaczej, odszedłem ze szkoły w samą porę. Latami chodziliśmy się fotografować z maturzystami na przewróconym drzewie na samym środku lasu, a tu okazuje się, że drzewo… sprzątnięto.

Nie chce się wierzyć, że to jest to samo miejsce.

Drzewo wagarowicza, na samym szczycie, pod którym swego czasu ci sami panowie fotografowali się przy i na Daewoo Tico, pozostało nietknięte. Wokół niego jednak już nie las, a same polany. No cóż, jak to mówi Janina (a może Bob Dylan?), the times they’re a changing… A komu się to nie podoba, ani się obejrzy, a zostanie złamany niczym zapałka, albo niczym to drzewo (ten sam los spotkał setki albo i tysiące drzew w całym lesie).

Filozofia sukcesu

Z jednej strony trudno się dziwić Karolinie Orleckiej, że się denerwuje i ma pretensje o to, że jej praca maturalna z filozofii zaginęła. Ten przykry przypadek losowy z pewnością nie cieszy nikogo.
Z drugiej strony jednak, zamiast załamywać ręce i obarczać winą anonimowy trybik machiny, który zawiódł, powinno się zwrócić uwagę na zupełnie inny aspekt tej sprawy. To, że po kilkunastu latach funkcjonowania systemu egzaminów zewnętrznych na masową skalę zaginął jeden arkusz, to w rzeczywistości – jakkolwiek niezręcznie w stosunku do pani Karoliny to zabrzmi – olbrzymi sukces Centralnej Komisji Egzaminacyjnej i Okręgowych Komisji Egzaminacyjnych i świadectwo praktycznej niezawodności systemu.
Każdego roku polskie instytucje odpowiedzialne za egzaminy na różnych etapach edukacji obracają milionami arkuszy. Dyrektorzy szkół nie zawsze dobrze pakują i opisują koperty z tymi arkuszami, błędy te nie zawsze są jednoznacznie korygowane w tak zwanych punktach odbioru prac. Ocenianie zewnętrzne ma na celu obiektywizm, porównywalność wyników i anonimowość relacji między zdającym a egzaminatorem. W związku z tym prace wędrują niekiedy setki kilometrów, w zależności od zasięgu terytorialnego danej komisji. Ba, w niektórych przedmiotach bywa, że jadą przez całą Polskę.
Wędrówka prac to proces, w którym na los każdego arkusza i koperty czyha wiele różnych niebezpieczeństw. Najpierw – bezpośrednio po egzaminie – dyrektor szkoły odwozi je do najbliższego POP-u. Po drodze – czego żadnemu dyrektorowi nikt nie życzy – może mu wypaść i zawieruszyć się w kącie auta czy garażu jakaś koperta, może mieć wypadek samochodowy, w wyniku którego część kopert i arkuszy może ulec uszkodzeniu lub zniszczeniu, może też nie mieć pewności, czy członkowie zespołów nadzorujących prawidłowo spakowali i przeliczyli wszystkie arkusze na sali. Wbrew pozorom, ustalenie liczby arkuszy, jakie powinny spłynąć w dużej szkole po dużym egzaminie, nie jest wcale takie proste. Nie wszyscy maturzyści przychodzą na egzamin, chociaż wcześniej deklarowali przystąpienie do niego. Zwłaszcza maturzyści z minionych lat, którzy podnoszą wynik, nie zawsze się na egzamin zgłaszają. Wystarczy, by zespół nadzorujący pomylił się i nie odnotował czyjejś nieobecności na protokole sprawdzania, a już liczba arkuszy w kopercie nie zgadza się z liczbą osób przystępujących do egzaminu.
Poza tym powiedzmy sobie szczerze: nie chodziliście do szkoły, nie studiowaliście? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że „pani” czy „pan” zgubili klasówki, które mieli w biurku w swojej własnej klasie, nigdzie niby ich nie zabierali? Nigdy Wam się nie zdarzyło, że oddaliście jakąś pracę i nigdy Wam jej nie oceniono? Ja, jako nauczyciel, przyznałem się do takiego błędu kiedyś publicznie. A i tak nie wątpię, że każdy taki przypadek kiedyś miał, jako nauczyciel, czy jako uczeń.
Po kilkunastu latach zginęła praca jednej maturzystki z jednego przedmiotu. Dla tego, który jest winny tej sytuacji, ktokolwiek to był, nie ma żadnego usprawiedliwienia. Pani Karolina potrzebowała tego wyniku i przystąpiła do egzaminu, chociaż od ukończenia liceum minęło już parę lat i chociaż ma już dyplom wyższej uczelni. Ale to, że miliony arkuszy co roku jakoś nie giną i miliony zdających otrzymują wynik, to prawdziwy triumf systemu. I chwała mu za to.

Roztrzepanie

Bywa, że uczeń – choćby mu przez cały rok co tydzień tłumaczyć – notorycznie popełnia ten sam błąd. Są takie błędy zresztą, które bardzo ciężko wytępić, nawet wśród tych potencjalnie bardziej zaawansowanych, czego przykładem jest chociażby opowiadanie na jednej z minionych matur rozszerzonych, na którym wielu zdających potknęło się o pisownię często mylonych wyrazów bear / beer i napisało o niebezpiecznej przygodzie podczas wędrówki górskiej, kiedy to z krzaków nieoczekiwanie wyszło i stanęło im na drodze … piwo.
Myślę, że może to skutek pewnego roztrzepania i kłopotów z koncentracją. Podobnie kierowca, który od kilku dni parkuje pod moim blokiem z taką kartką na tylnej szybie, chyba nie pojmie nigdy lekcji, jaką ktoś mu próbował dać, i nie nauczy się parkować (swoją drogą, jak to możliwe, że nigdy nie patrzy w lusterko wsteczne ani nie włącza tylnej wycieraczki?)

Ten wpis to odgrzewany kotlet sprzed trzech lat.

Wiwat Pan Tadeusz

Ten odgrzewany kotlet sprzed trzech lat niech będzie pożegnaniem dla Prezydenta Komorowskiego, którego kadencja wkrótce się kończy. Oby jego następca nie był tak straszny, jak się tego obawiam…

Cała Polska czyta „Pana Tadeusza”. Czyta Prezydent i jego żona, nikt nie chce być gorszy.
Od kilku dni dość często przebywam u mojego sąsiada, emerytowanego polonisty. To właśnie u niego zobaczyłem w Telewizji Polskiej wiadomość, która obu nas doprowadziła do łez. Tyle, że ze śmiechu.
Jak bowiem donosi regionalna telewizja z Poznania, w tamtejszym Gimnazjum Numer 43 grono pedagogiczne i uczniowie wspólnie znaleźli sposób na ubóstwo językowe wśród młodzieży i – zamiast biegać za piłką czy wyprawiać inne bezeceństwa – gimnazjaliści zbierają się na przerwach na boisku i na zmianę z nauczycielami czytają na głos klasykę literatury. Przypuszczam, nawiasem mówiąc, że rozstawienie sprzętu nagłaśniającego, a potem jego demontaż, zajmują komuś połowę lekcji poprzedzającej przerwę i następującej po niej.
Podobno pomysł zdał egzamin, chociaż patrząc z Julianem w ekran telewizora mieliśmy trudności z wypatrzeniem wśród rzędów dzieciaków stojących z założonymi rękami kogoś rozentuzjazmowanego lekturą trzynastozgłoskowca, kiwającego się rytmicznie, zasłuchanego z rozmarzoną miną, zachwyconego pięknem języka. Ale to pewnie nasza wina, bo ja byłem przemęczony po całym dniu pracy, a Julian miał świeżo zakroplone oko. Inaczej na pewno dopatrzylibyśmy się jakiegoś sensu w rewolucyjnym pomyśle zagospodarowania uczniom długiej przerwy przez nauczycieli poznańskiego gimnazjum. Podobno niektórzy żałują, że przerwa trwa tylko piętnaście minut, ale wierzą, że i te piętnaście minut pozostawi w głowach gimnazjalistów niezatarty ślad.
Na pewno. Ja też w to głęboko wierzę. Nauczycieli i dyrekcję z Poznania podziwiam za kontakt z rzeczywistością, wspólny język z młodzieżą i nowatorskie podejście do produktywnego spędzania czasu podczas przerwy śródlekcyjnej. W końcu rozprostować kości, zjeść kanapki czy załatwić potrzeby fizjologiczne można zawsze podczas lekcji, a przerwa powinna być wykorzystana na coś poważniejszego.

Eliksir młodości

Ten wpis to odświeżany kotlet sprzed pięciu lat, z życzeniami dla Sandry i Alberta, by zawsze byli młodzi, a ich miłość by znajdowała coraz nowsze źródła i niewyczerpane pokłady energii.

Wczoraj u Alberta doszło do zderzenia kilku generacji moich byłych uczniów, a za każdym razem, gdy to się zdarza, zauważam coś bardzo zabawnego. Tak jak Halinka nie znała Michała i Wojtka, a oni jej, chociaż przez pewien czas chodzili razem do jednej szkoły (ona w najstarszej klasie, oni w najmłodszej), tak samo Michał i Wojtek nie znają większości kolegów Alberta. Ba, Albert poznał niedawno Leszka, który kończył szkołę w tym samym roku, co Michał i Wojtek, jednak oni go nie znają, za to doskonale kojarzą Piotrka, z którym Leszek był w jednej klasie.
Za każdym razem śmieszy mnie bardzo fakt, że w takim towarzystwie ja okazuję się tym, który zna najwięcej osób. Po jakimś czasie zaczynam mieć trudności w określeniu, kto z nich jest starszy, kto młodszy, z kim chodził do klasy, kto był tej klasy wychowawcą. Niedawno – bardzo rozentuzjazmowany – relacjonowałem Marcinowi, na jakim to miłym spotkaniu z dużą grupą absolwentów byliśmy, jaka spora część klasy przyjechała, i jaka szkoda, że go nie było. Marcin – zdziwiony, bo nic o tym klasowym wypadzie do zajazdu nie wiedział – spytał mnie, kto się odliczył. Zacząłem wymieniać ksywy i nazwiska, a gdy wymieniłem ich kilkanaście, zdumiony Marcin oświadczył mi, że to przecież nie jego klasa, tylko klasa o trzy lata młodsza.
Z czasem dochodzi do tego, że kłania mi się w tramwaju czy sklepie mężczyzna lub kobieta, którzy wydają mi się starsi ode mnie. Na szczęście przeważnie zachowują się w zupełnie identyczny sposób, jak się zachowywali, gdy byli w liceum lub technikum, a ja, obserwując to wszystko z boku, czuję się, jakby mój zegar biologiczny stanął w miejscu. Pojęcie dystansu pokoleniowego między mną a kolejnymi rocznikami jest jakieś abstrakcyjne, czuję się w klasie pełnej współczesnych osiemnastolatków zupełnie tak samo, jak czułem się w klasie pełnej osiemnastolatków kilkanaście lat temu. Może to oznaka jakiejś ułomności, ale któraś z klepsydr odmierzających czas mojego życia i mojej pracy zawodowej przytkała się i piasek przestał się przesypywać.
Pani Danuta, moja polonistka z podstawówki, uczyła moje starsze o kilkanaście lat rodzeństwo. Potem uczyła mnie i wydawała nam się wówczas już bardzo stara. Od lat pełniła funkcję szefowej szkolnej komórki partyjnej w socjalistycznej Polsce. Dzisiaj wygląda dokładnie tak samo, jest równie energiczna, wręcz roztrzepana, nic się nie zmieniła. Jej również musiał się przestać przesypywać piasek, chociaż w odmierzającej co innego klepsydrze.
Uniwersalnego eliksiru młodości, który zatrzyma czas na zawsze i nie pozwoli ci się zestarzeć, dotychczas nie wynaleziono. Pozostaje ci wybrać zawód nauczyciela, jeśli chcesz, by choć w jednym swoim aspekcie licznik przestał ci nabijać kolejne lata i kilometry.